sobota, 23 maja 2020


Naukowiec zwraca uwagę, że dla starszych pokoleń zapraszanie się do domów było czymś oczywistym. "Imieniny, święta, uroczystości rodzinne, odwiedziny w dni wolne od pracy... To wszystko były imprezy domowe" - wymienia.

Przypomina, że czasy PRL były czasami kultury niedoboru, stąd dom był wtedy niezwykle istotnym miejscem. "Knajp było wtedy znacznie mniej, a alkohol mógł się tam skończyć w każdej chwili. Tymczasem w domu, kiedy zapraszało się gości - był wszystkiego nadmiar, nie mogło niczego zabraknąć. Siedziało się do oporu, jadło i piło, nie oglądając się na zewnętrzny przaśny świat" - opowiada. Dodaje, że nie było też wtedy tak sporych różnic w tym, jak wyglądały mieszkania: umeblowanie nie zaskakiwało, wystrój wnętrz czy liczba sprzętów były przewidywalne, a dostępnych rozrywek było mniej. "Dospołeczność, otwarcie się na innych było wtedy oczywiste" - opowiada. I dodaje: "Tego świata już nie ma".

Jego zdaniem pokolenie milenialsów (to osoby urodzone w latach 80. i 90. XX wieku), które nie pamięta już tych czasów niedoboru, wyszło z domu. Te osoby chętniej niż ich rodzice spotykają się w knajpach, kawiarniach czy przestrzeni miast. "A dom to ich +macica+. To przestrzeń, do której niechętnie się zaprasza. To świat intymny, zazdrośnie strzeżony" - mówi.

Według naukowca w przestrzeni miejskiej pokolenie to czuje się o tyle dobrze, że "każdy może czuć się jak u siebie, a jednocześnie jest zwolniony z konieczności, aby się przejmować, czy wszystko dobrze wypadnie".

"Pokolenie milenialsów jest bardzo zróżnicowane, w większości jednak dysponuje małymi mieszkaniami. A jak ktoś ma kawalerkę czy pokój, to niekoniecznie jest to przestrzeń, którą chce się wypełniać jeszcze gośćmi" - mówi. Jak ocenia, to podejście może się zmieniać u osób, które dorobią się większych mieszkań, z których będą dumne. "Nie wykluczam, że wtedy wśród milenialsów modne stanie się prezentowanie swojego mieszkania, domu, pokazywanie swojego awansu społecznego. Tak dzieje się w społeczeństwach burżuazyjnych takich jak francuskie czy amerykańskie, gdzie dom jest istotnym wyznacznikiem statusu" - mówi.

Tymczasem przestrzeń miasta, kluby, parki czy bulwary, gdzie ludzie z młodszych pokoleń się spotykają, to miejsca gdzie każdy ma równy status. "Wszyscy czują się jednakowo - nie są do niczego zobligowani, niczego nie muszą pokazywać, niczego nie muszą się wstydzić" - opowiada.

bankier.pl

Wtedy często mówiono: „Fabryka Samochodów Omawianych”, nic nie umiecie robić, tylko o licencjach rozmawiacie. Nasz Ośrodek Badawczo-Rozwojowy wyprodukował kilkanaście prototypów, bardzo ciekawych. Ale żaden nie mógł wejść do produkcji, bo nikt nie miał pieniędzy, a dokładnie dolarów. Ja poleciłem temu ośrodkowi: „Panowie, macie jak najszybciej wytonować nowy prototyp samochodu średniolitrażowego”. I został wykonany samochód ze wszystkimi częściami, oryginalnymi, chyba ze trzy sztuki, do dzisiaj w muzeum motoryzacji można go oglądać. Mimo że takich prototypów się nie pokazywało, to ja go zawiozłem specjalnie pod Stadion Dziesięciolecia na wystawę motoryzacyjną. Dziennikarze pytali, dlaczego nie można go wyprodukować. A ja mówię, że tylko licencjodawca może dać kredyt w dolarach, pół miliarda. Podjąłem przegląd szesnastu firm, z każdą były rozmowy, ale trochę było też niechęci, bo wtedy myśmy nie rejestrowali „Solidarności” i niektórzy mówili: „My tym Polakom nie damy kredytu”. Takie polityczne problemy.

Na końcu stanęło na tym, że zamiast produkować własny samochód, wybieraliśmy między Japończykami z Daihatsu i Włochami, czyli Fiatem. Rząd popierał Fiata, a Jaruzelski koncepcję japońską, bo premier Japonii powiedział, że jak FSO podpisze z nimi kiedyś jakiś kontrakt, to będzie to łącznik Polski z Japonią, przyjdą do Polski nowe technologie. Była kiedyś wielka narada rządu z premierem Messnerem i jego zastępcami, i oczywiście generałem Jaruzelskim. Trwała od dziewiątej wieczorem do pierwszej w nocy. Ja opowiadałem się za koncepcją japońską. Wygrałem to i zaraz mi polecono, żebym wziął ministra i pojechał do Japonii, aby to sfinalizować. Jednak sprawa znowu zaczęła się wlec, ponieważ Klub Paryski postanowił uchwalić, żeby Polsce nie dawać żadnych kredytów w związku z nierejestrowaniem „Solidarności”. Jak byłem w Japonii, rozmawiałem z szefem Mitsui, to nie była firma od samochodów, ale od finansowania. Mówię: „Panie prezesie, dlaczego pan, który ma eksport na pewno większy niż cała Polska, robi problem z pół miliardem dolarów?”. Na to on odpowiedział: „Proszę pana, pan ma rację, nas jest na to stać, ale Klub Paryski zabronił”. „Ale wy nie jesteście w Klubie Paryskim”. „Tak, nie jesteśmy, jakbyśmy wyszli przed orkiestrę, toby nas tutaj zapluli. W związku z tym czekamy, żeby ktokolwiek dał Polsce mały kredycik. A wtedy my dajemy natychmiast”.

Jak Fiat zobaczył, że jest na straconej pozycji, to oświadczył nam, że daje nam licencję na Uno. Poza tym obiecali zgodę na eksport, poza rynkiem włoskim i dwoma rynkami, gdzie Fiat miał swoje montownie. Tylko eksport na Zachód pozwoliłby nam spłacić kredyt, który wynosił pół miliarda dolarów. Włosi widzieli, że oferta japońska jest bardzo ciekawa, i sami się zaczęli starać. Wpadli na genialny pomysł: my, Fiat, jesteśmy prywatną firmą i nas nie interesuje uchwała Klubu Paryskiego. Chyba 3 grudnia 1988 roku mieliśmy parafować kontrakt, ale wtedy ministrem przemysłu był Mieczysław Wilczek, który nie miał pojęcia o motoryzacji zupełnie, sam powiedział na konferencji: „Ja się na motoryzacji tyle znam, że wiem, jak się kluczyk wkłada do stacyjki” – więc ten facet na drugi dzień zerwał kontrakt. Włosi się obrazili, a ja złożyłem rezygnację.

Aleksandra Leyk i Joanna Wawrzyniak - Cięcia. Mówiona historia transformacji