- Pisał pan w swojej książce: "Przywódcy na Kremlu zwykli orientować się w różnicach między własną retoryką a geopolityczną rzeczywistością. Lecz kiedy taką retorykę powtarzać rok za rokiem, może się ona przeistoczyć w credo, które wypacza analizę i prowadzi do poważnych błędów w ocenie". To diagnoza sprzed ponad dwóch lat i brzmi, zdaje się, jeszcze bardziej aktualnie.
Kreml zapędził Rosję w straszliwy ślepy zaułek. Putin do pewnego momentu potrafił równoważyć dwie tendencje. Z jednej strony był antyzachodni resentyment, odwołujący się m.in. do poczucia wstydu związanego ze spadkiem międzynarodowego znaczenia i prestiżu Moskwy. Z drugiej: istniała jednak pewna otwartość na negocjację z Zachodem i współistnienie.
Tę otwartość porzucano – z kolei Rosji wracało, podlewane paliwami, poczucie siły. To, co teraz widzimy, to już wojujący nacjonalizm. Wielu Rosjan było nań podatnych już w latach 90., ale teraz to jest oficjalna ideologia.
- W latach 90. Aleksander Janow pisał, że zapowiadał, że era Jelcyna to tylko demokratyczny epizod w historii Rosji i że następny etap będzie faszystowski. Szukał analogii między poradziecką Rosją a przedwojennymi Niemcami. Co pan sądzi o tym "kompleksie weimarskim"?
Paralele są. Rosja przegrała wojnę – zimną wojnę, ale jednak. Przeszła też przez długotrwały kryzys ekonomiczny. Demokracja w oczach Rosjan się skompromitowała, bo kojarzy im się głównie z ostentacyjnym bogaceniem się oligarchów i korupcją. To sprzyjało tęsknocie za stabilnością, opieką społeczną, na której można polegać, no i oczywiście – za "silnym człowiekiem".
Te wszystkie czynniki zniosły bariery dla narastającego despotyzmu, który dziś już dominuje. Rosyjskie lata 90. były jego kolebką. Zbyt wielu Rosjan uginało się wówczas pod ciężarem zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych, by się temu aktywnie przeciwstawiać.
Jeśli chcemy zrozumieć siłę, która pcha rosyjską politykę, musimy dostrzegać olbrzymi resentyment, który pozostał Rosjanom po tamtej dekadzie. Upadek Rosji jako globalnej potęgi, utrata imperialnej dominacji i międzynarodowego prestiżu – to było dla nich niezwykle dotkliwe. Putin i jego kleptokraci wyczuwają to i wykorzystują. To jest newralgiczny punkt politycznego status quo w Rosji. "Weimarskie" analogie rzeczywiście pozwalają nam coś z tego wszystkiego zrozumieć.
- Media na początku wojny poświęcały sporo czasu i miejsca emocjom Putina, a w domyśle: kwestii jego psychicznej stabilności. Widział pan jego przemówienia z tego czasu – czy zniecierpliwienie, gniew, wrogość granicząca z nienawiścią do Ukrainy i Ukraińców to jego prawdziwe uczucia, których wreszcie nie musi skrywać, czy część gry?
Ależ on po prostu jest gniewny i wybuchowy, zawsze był! Ilekroć sądził, że jego polityczne interesy czy doktrynalne zobowiązania są zagrożone, tracił cierpliwość. Pierwszym z zachodnich przywódców, który tego doświadczył na własnej skórze, był premier Tony Blair i to było bardzo niedługo po dojściu Putina do władzy.
Wybuchy gniewu to jeden z głównych składników tej osobowości, w czym udział miało wychowanie i szkolenie w KGB. Putin może ten gniew "podkręcać", ale sama emocja jest prawdziwa. Leki nie zmieniłyby jego sposobu myślenia – w tym sensie nie jest chory psychicznie. Ale wykazuje cechy zaburzeń osobowości, co sprawia, że jest niebezpieczną polityczną bestią.
Nie powinniśmy rzecz jasna zapominać, że jest też wytrawnym aktorem. Wie, jak manipulować osobami, z którymi ma do czynienia. Pod spodem tkwi jednak prawdziwa antyzachodnia obsesja. Jest nią przesycony. Pamiętam go jako bardziej zrównoważonego – zarówno w analizach geopolitycznych, jak i w bezpośrednich kontaktach. Wykonywał pojednawcze gesty wspólnie z Bushem, podpatrywał też sprawność komunikacyjną Blaira. Nic po tym nie zostało. Jest tylko to, co nazywam "doktryną kanalii".
(...)
- Rosja to kraj rządzony przez byłych i obecnych ludzi służb, one są w pewnym sensie szkieletem systemu władzy. Ale reżim o takiej charakterystyce okazał się ślepy i głuchy, gdy przyszło do planowania inwazji na Ukrainę. Jak to wytłumaczyć?
Każda władza musi zdobywać i wykorzystywać wiarygodne informacje – różnymi kanałami. Problem reżimów autorytarnych polega na tym, że takie kanały stają się niedrożne. Z dzisiejszą Rosją jest tak samo. Dopiero co słyszeliśmy doniesienia, że Putin umieścił w areszcie domowym szefa wywiadu zagranicznego FSB, właśnie dlatego, że dostawał stamtąd zupełnie fałszywe raporty na temat sytuacji w Ukrainie przed wojną.
Wielkie Kłamstwo ma to do siebie, że jego ofiarą padają nie tylko ci, których Wielki Kłamca chce zwodzić – ostatecznie zwodzi on również samego siebie. Podwładni Putina wiedzieli przecież, że on szczerze wierzy w te wszystkie rzeczy: że Rosjanie i Ukraińcy to jeden naród spleciony wzajemną miłością, że jego misją jest wyzwolić Ukrainę itp. Putin dostawał więc głównie tę muzykę, która była miła dla jego uszu.
Tak czy inaczej ten sposób myślenia na temat Ukrainy i Ukraińców dotyczy nie tylko Putina – jest bardzo powszechny w jego administracji. Nie powinniśmy tego lekceważyć.
- Możemy w ogóle szacować realny poziom poparcia Rosjan dla Putina i kremlowskiej elity? Czy raczej cały czas to jest równanie z wieloma niewiadomymi?
Nie przeczę, że to poparcie jest znaczące – to wynika z aktualnych sondaży. Napisałem w książce sporo o tym, jak Putin potrafi mobilizować poparcie poprzez wygrywanie tradycyjnych melodii na temat Rosji jako ofiary czy jako państwa wielkiego, a zarazem osobnego. To współbrzmi z myśleniem sporej części Rosjan, choć zarazem Putin rozwinął to do takiego poziomu, którego wielu z nich nie było w stanie sobie jakiś czas temu wyobrazić.
Weźmy tę opowieść o Ukrainie rządzonej przez nazistów – jest kompletnie fałszywa, ale trafia na podatny grunt z uwagi na wszystko to, co Rosjanie wiedzą i myślą o II wojnie światowej. To jest właśnie jedna z takich tradycyjnych melodii. Putin wie, jak w te tony uderzać.
Ta propaganda wydaje się tak czy inaczej nie tylko wulgarna, ale i wewnętrznie niespójna.
Jest prostacka, ale działa. Natomiast nie znaczy to, że to jej działanie i obecne poparcie dla Putina musi być długotrwałe. Sondaże nie mówią nam wszystkiego, co chcielibyśmy wiedzieć. A ludzie zajmujący się naukowo polityką często nie doceniają znaczenia czynników, których nie da się zmierzyć.
Popularność Putina jest ściśle związana z jego wizerunkiem jako przywódcy sukcesu. Ta aureola będzie słabnąć w miarę jak do większej liczby Rosjan zacznie docierać pełniejszy obraz klęsk oraz horrorów tej wojny. Szkoda, którą Rosja sama sobie wyrządziła, stanie się dla samych jej obywateli bardziej widoczna i dotkliwa. A to z kolei będzie oznaczać, że władza Putina stanie się mniej stabilna.
(...)
- Skoro mowa o rysach – pisał pan również o "odnowionym potencjale" rosyjskich sił zbrojnych. Ich modernizacja, a także pozowanie w roli naczelnego wodza to była istotna część wizerunku Putina. Czy wojna w Ukrainie nie ukazuje przypadkiem tej rzekomo nowoczesnej armii jako czegoś w rodzaju wioski potiomkinowskiej?
Nie powinniśmy nie doceniać potencjału dalszego rozszerzenia działań wojennych – jesteśmy dopiero na wczesnym etapie tej wojny i to, co gorsze, może dopiero nadejść. Rosjanie mogliby zrównać z ziemią więcej miast, gdyby tylko rozkazano im używać potężniejszej broni. Putin nie może sobie pozwolić na porażkę w tej wojnie. NATO to wiedziało i wie – stąd też zresztą biorą się trudności paktu w planowaniu właściwych odpowiedzi.
- Mówiąc o pozorze modernizacji miałem też na myśli lekcje z przeszłych wojen. Rosjanie poszli na tę wojnę i prowadzą ją tak, jakby zapomnieli o Afganistanie czy Czeczenii.
Prawdą jest, że spodziewali się innego powitania na Ukrainie i prawdą jest, że nie docenili narodowej determinacji Ukraińców – tylko ją wzmogli. Ale co do lekcji np. z Czeczenii: proszę pamiętać, że rosyjscy przywódcy uważają tamtą wojnę za sukces! A przecież w jej trakcie zrównali Grozny z ziemią, by potem pompować pieniądze w odbudowę prowadzoną rękami miejscowego satrapy. Rosyjscy przywódcy wyobrażali sobie, że można by zrobić to samo w Ukrainie.
Ale oczywiście Putin niektórych lekcji z przeszłości nie odrobił – i to jest właśnie jedno z nieszczęść dogmatyka, który wpada w koleiny własnej doktryny. Uważam ją za nierozsądną jeszcze z jednego powodu, o którym nieco więcej napisałem w książce. Próbowałem przy tym oddalić nieco tę dyskusję od jej euroatlantyckiego kontekstu, a podkreślić znaczenie czynnika chińskiego.
Otóż Putin pozostawił sobie drogę tylko do długoterminowego sojuszu z Chinami. Ciasne objęcia Pekinu to nie jest dobre położenie dla władcy Rosji, który zamierza grać w imię obrony narodowego interesu. Stalin czy Chruszczow tego błędu nie popełnili – a Putin tego zadania domowego z historii nie odrobił, a przynajmniej nic na to nie wskazuje.
(...)
- Czy Rosja może na tej wojnie coś wygrać?
Może zapobiec wstąpieniu Ukrainy do NATO – ale jeśli tylko Ukraina przetrwa jako niepodległe państwo, Kijów utrzyma swoje siły zbrojne. "Demilitaryzacja" jest więc celem nie do zrealizowania.
Niepodległa Ukraina z pewnością będzie chciała umocnić swoją europejską orientację. Niezależnie od tego, jak się skończy ta wojna w sensie terytorialnym, bo to nadal kwestia otwarta, Ukraińcy będą trwale nienawidzić każdej władzy w Moskwie. I wyborcy, i politycy będą jeszcze mocniej zwracać się ku Zachodowi. I to jest coś dokładnie odwrotnego niż Putin chciał osiągnąć.
onet.pl