piątek, 6 maja 2022


Trzeba przy tym podkreślić, że aktywność rosyjska na polu autoprezentacji własnych zdolności była dość skuteczna w aspekcie społeczeństw. Widziały one, powielane częstokroć w niespecjalistycznych i niebranżowych mediach, informacje o przewadze technologicznej strony rosyjskiej o jej wręcz gigantycznej innowacyjności i zdolnościach do nasycania nowoczesnym uzbrojeniem swoich jednostek. Co kontrastowało z szeregiem głosów krytycyzmu wobec własnych zdolności, możliwości NATO czy też poszczególnych państw. Strona rosyjska zyskiwała dzięki temu efekt niezbędnej synergii w operacjach psychologicznych. Mówiąc wprost, zachodni odbiorca fascynował się czołgiem Armata, słyszał o nieprzeniknionej bańce antydostępowej A2/AD, która uniemożliwia działania innych sił powietrznych, etc. Lecz bez żadnych wątpliwości czy ten sprzęt jest w pełni efektywny bojowo, jak jest rozpracowany przez innych, a przede wszystkim czy sami Rosjanie mają go w odpowiednich ilościach i z odpowiednim wpięciem w sposób myślenia kadr dowódczych. Zaś jednocześnie, symultanicznie ten sam odbiorca informacji i postronny obserwator otrzymywał szereg danych o fatalnym stanie zachodniej technologii, jej nieprzygotowaniu, małej ilości i przede wszystkim całkowitym wręcz (w części analiz i komentarzy) upadku zachodnich struktur obronnych. Rzeczywistość wokół wojny w Ukrainie pokazała jak mocno było to elementarne wręcz niewyważenie akcentów. Gdzie główną rolę pełnił brak transparentności Rosjan, co skutkowało powielaniem przekazów propagandowych, zestawiany na równi z transparentnością zachodniej debaty o obronności. Tak obrazowo można zestawić kwestię rosyjskiego samolotu Su-57 i amerykańskiej konstrukcji F-35. Produkt biura konstrukcyjnego Suchoja był przez długi czas czymś w rodzaju mitycznego elementu presji Rosji na Zachód, odmienianego przez wszystkie przypadki. Zaś F-35 był rozkładany na części pierwsze i bardzo mocno kontestowany. Obecne problemy z wywalczeniem sobie dominacji w powietrzu nad Ukrainą pokazują stan lotnictwa rosyjskiego i przede wszystkim rodzą pytania, gdzie są te wszystkie nowoczesne rozwiązania sił powietrzno-kosmicznych. Z drugiej strony, to te kwestionowane wielokrotnie konstrukcje zachodnie jak tylko przytoczony jako przykład F-35 pojawiają się w znacznych ilościach na wschodniej flance NATO. Co więcej, dla Rosjan może być problemem przekazywanie przez UE starszych MiG-29 dla sił powietrznych Ukrainy. Nie może więc zaskakiwać, że strona rosyjska tak nerwowo reagowała chociażby na analizy publikowane na Defence24 o stanie ich lotnictwa, które spotykały się z reakcjami rosyjskich ekspertów. (...)

Wracając do kwestii sprzętowych, to już teraz możemy powiedzieć, że urobek służb ukraińskich i oczywiście zachodnich może być finalnie imponujący. Powiedzmy wprost, przy tej skali działań zbrojnych i rosyjskich strat sprzętowych to należy założyć już teraz, iż właśnie rosyjskie uzbrojenie i wyposażenie wojskowe zostanie odpowiednio zabezpieczone przez Ukrainę oraz następnie przekazane partnerom z Zachodu. Trzeba postawić hipotezę roboczą czy najprawdopodobniej nie dzieje się to nawet już teraz. I nie jest to pozbawione podłoża doświadczeń historycznych. Zauważmy dwa kazusy z działań podjętych wobec sprzętu rosyjskiego, a które finalnie stały się nam znane. Pierwszym sygnałem o takich możliwościach jest sprawa  sowieckiego śmigłowca uderzeniowego Mi-25 "Hind-D (eksportowy Mi-24) pozyskanego przez Amerykanów w trakcie wojny w Czadzie w 1988 r. Do ewakuacji sprzętu w tajnej operacji wykorzystano śmigłowce transportowe MH-47 Chinook należące do Sił Operacji Specjalnych, a dokładniej jednostki 160th Special Operations Aviation Regiment. O wiele bardziej bliskie naszym czasom jest pozyskanie w Libii zestawu Pantsir-S1 (SA-22 Greyhound), który dostał się w ręce jednej ze stron walczących i następnie transferowano go do państw zachodnich. Dokładniej amerykański samolot transportowy C-17 Globemaster miał go przewieźć do bazy w Niemczech. Dziś skala tego rodzaju operacji, podejmowanych zapewne we współpracy z ukraińskimi służbami specjalnymi jest wysoce prawdopodobna, szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę, że dla chociażby amerykańskiej DIA i CIA to nie byłaby pierwsza taka akcja. Oczywiście skali takich działań nie poznamy chyba, że doszłoby do kontrolowanego lub niekontrolowanego przecieku. Jednakże, dynamika działań zbrojnych w Ukrainie i ciągłe pytanie o skalę postępów wojsk rosyjskich nakazuje przypuszczać, że co cenniejsze okazy rosyjskiego sprzętu bojowego mogą być już teraz ściągane z rejonów walk. Zaś skala tych badań będzie się tylko zwiększała wraz z końcem walk.

defence24.pl

Wszystko zaczęło się około dwóch tygodni przed 24 lutego. Rozesłali do wszystkich SMS z listą punktów kontrolnych przypisanych do danych miejscowości. W mieście wybuchła panika, ludzie zmiatali wszystko z półek w supermarketach. Potem natychmiast ogłoszono mobilizację, którą tutaj nazywamy „mogilizacją”. Najpierw wzywali do miejsc zbiórki, a następnie grozili odpowiedzialnością karną za niestawienie się. Teraz nie ma pisemnych wezwań: zgarniają cię tam, gdzie cię zobaczą. Na bazarze, na dworcu autobusowym, sprawdzają nawet pod siedzeniami autobusu.

W Telegramie pojawiły się lokalne czaty z informacjami, gdzie stoją policjanci, drogówka i wojskowi. Takie czaty są likwidowane, ale pojawiają się nowe. Jako pierwsi zostali schwytani ci, którzy pracowali w oficjalnych instytucjach. Następnie studenci. Potem już po adresach.

Byłem w domu kolegi, gdy do drzwi zapukało kilku obszarpanych żołnierzy. Zaczęli krzyczeć: „Dalej, pedały, szykujcie się ku*wa, ojczyzna wzywa!”. Zaczęła się bójka, ale udało nam się uciec. Później wszczęto przeciwko nam sprawę karną.

Wyrzuciłem kartę Feniksa, popadłem w paranoję. Niebezpiecznie było zostać w moim mieszkaniu, więc wynająłem inne za 4 tys. rubli (ok. 270 zł – belsat.eu). Spędziłem tam ponad dwa miesiące. Nie włączałem światła i zasłoniłem okno wychodzące na ulicę dyktą. Kupiłem dużo prowiantu i poprosiłem znajomego, aby co dwa tygodnie przynosił mi trochę jedzenia. Zaczął się deficyt towarów, nie wszystko można było dostać, dietę miałem skromną, ale przynajmniej jadłem. Później poprosiłem go o krople do oczu: zaczęłam mieć problemy z powodu suchego powietrza i ciągłego czytania wiadomości w telefonie. Kiedy złamał mi się ząb, wyrwałem go kombinerkami, bo się ruszał i przeszkadzał mi w jedzeniu.

Gotowałem w dzień, aby w ciemności nie było widać [palącego się] gazu. Nie brakuje „skrupulatnych” sąsiadów: ludzie stali się zgorzkniali. Niektórym odebrano syna, męża, brata, więc są gotowi wskazać palcem chłopaka w wieku poborowym. Co więcej, czujni strażnicy chodzą po podwórkach, pukają do drzwi, wypytują sąsiadów. Stosują różnego rodzaju metody. Mogą na przykład uderzyć samochód stojący na podwórku, tak aby włączył się alarm i ktoś wyjrzał.

Używałem energii elektrycznej tylko do ładowania telefonu. Jeśli to było możliwe, starałem się nie spłukiwać niepotrzebnie toalety.

Woda w domach jest wątpliwej jakości, dostarczana zgodnie z harmonogramem – raz na trzy, cztery dni przez trzy godziny. Podszedłem do sprawy poważnie: napełniałem wannę, butelki, umywalki, wiadra, szklanki – wszystkie pojemniki, jakie tylko znalazłem, z wyjątkiem plastikowych torebek. Myłem się pod kuchennym kranem. Raz na dwa tygodnie brałem kąpiel, wypuszczałem wodę i napełniałam ją ponownie. Do mieszkań na wyższych piętrach nie dochodziła woda, zaczęli przywozić wodę na podwórka. Do jej przenoszenia potrzebna była siła fizyczna. Mężczyźni wychodzili na zewnątrz – i tam „przyjmowali” ich mężczyźni ubrani po cywilnemu.

Pod koniec pierwszego miesiąca zacząłem zbierać informacje o możliwościach wyjazdu. Było wiele fałszywych ogłoszeń: ludzie szli w umówione miejsce, a tam czekali na nich wojskowi. Byłem na łaczach z kilkoma osobami, wiele z nich zabrano. Nie było z nimi kontaktu, bliskich niektórych z nich poinformowano już o śmierci.

Osoby, które zostały zabrane, żyją nie dłużej niż dwa dni. Zmobilizowano nawet muzyków Filharmonii Donieckiej, którzy mniej więcej tyle czasu przetrwali w Mariupolu. Ludzie są wykorzystywani na linii frontu jako mięso armatnie do wykrywania ukraińskich punktów ostrzału lub jako ludzkie tarcze. Albo do zrobienia zdjęć, które później publikowane są lokalnych lub rosyjskich kanałach, żeby pokazać, że „Ukraińcy niszczą Ukraińców”.

Na początku zdarzały się przypadki, że ludzie oddawali się Ukraińcom jako jeńcy, ale się potem zorientowali jak to działa – teraz snajper już nie kryje. Nie możesz się postrzelić i pójść do szpitala: po prostu dobiją cię dla przykładu, bo inaczej wszyscy będą chcieli strzelić sobie w nogę i nie iść na śmierć.

Przez dwa miesiące żyłem w poczuciu strachu i beznadziei. Moja mobilizacja wydawała się być tylko kwestią czasu. Myślałem, że mobilizacja doprowadzi do tego, że drzwi mieszkań będą otwierane za pomocą nożyc do śrub. Miałem na to plan: zablokowałem drzwi drabinką, karniszami i zrobiłem coś w rodzaju „pułapek” z żyłki wędkarskiej. Nie miałem żadnych granatów, ale w regionie jest dużo broni – nie trudno uwierzyć, że pułapki mogą być prawdziwe. Sądziłem, że ci, którzy otworzą drzwi, zobaczą je i nie będą się spieszyć, a ja będę miał czas na wycofanie się schodami przeciwpożarowymi z czwartego piętra.

Dotarcie do przewoźników było trudne. Oni nie dali mi swoich kontaktów, ja dałem im swoje. Zostały one komuś przekazane. Kontaktowali się ze mną, a ja wysyłałem im uśmiechniętą buźkę jako potwierdzenie. Do komunikacji używałam komunikatora Jami. Miałam paranoję na punkcie tego, czy nie powiedziałem za dużo. Nasłuchiwałem szelestów. Kiedy rozlegało się pukanie do drzwi, nie odzywałem się. Rozłożyłem na korytarzu koce, rzuciłem zimową kurtkę, by nie było słychać moich kroków. Na ulicę wyglądałem uchylając balkon, praktycznie pełzając.

W końcu powiedziano mi, że o określonej porze w określony dzień otrzymam współrzędne. Znajomi pomogli mi dotrzeć do miejsca, z którego miałem zostać odebrany. Część drogi przejechałem w bagażniku, część w komunikacji miejskiej, ale z przodu siedział człowiek, który telefonicznie informował o sytuacji na drodze.

Widziałem konwoje ciężarówek z symbolem „Z” w mieście. Widziałem, jak wywozili schwytanych. Widziałem wiele mobilnych krematoriów. Pojawiła się informacja, że ciał było za dużo dla mobilnych krematoriów i palono je w piecach w Donieckim Zakładzie Metalurgicznym.

Przez jakiś czas siedziałem na zapleczu sklepu. Potem zgarnęło mnie miejscowe wojsko lub najemnicy z bronią oznaczoną symbolem „Z” – traktują go tam jak ochronę, wieszają to na cywilnych środkach transportu, na awatarach w Telegramie. Potem kilka razy trzeba było się przesiąść. Kiedy kogoś wiozą, są bezwzględni: nie wypuszczają nikogo do toalety, nie pozwalają korzystać z telefonów, niczego nikomu nie wyjaśniają. Po prostu idą pierwsi i tyle. To było bardzo przerażające. Nie wszyscy, którzy jechali ze mną dotarli do celu. To była ruletka: nie było żadnej gwarancji, że przewoźnik nie weźmie twoich pieniędzy i nie wyda cię jako rekruta do wojska. Nie ma żadnych gwarancji.

Na rosyjskiej granicy długo mnie przeszukiwali, sprawdzali, czy nie mam tatuażu i przeglądali mój telefon. W końcu mnie przepuścili i pojechałem taksówką do Rostowa za 5500 rubli (ok. 370 zł – belsat.eu). Drogo, ale nie miałem innego wyboru.

Z Rostowa pojechałem do Noworosyjska, stamtąd do Władykaukazu, a następnie autobusem do Wierchniego Larsa. Po rosyjskiej stronie granicy zabrano mnie do pokoju z kratą w oknie pod sufitem. W pomieszczeniu znajdował się jeszcze jeden Ukrainiec i czterech Kazachów. Powiedziano mi: „Porzućcie wszelką nadzieję, wszyscy, którzy tu wchodzicie”. Myślałem, że nas nie wypuszczą. Zabrali nam telefony i dokumenty, zaczęli nas kolejno wzywać na przesłuchania. Potem nas wypuszczono i dotarłem do granicy gruzińskiej. Wciąż nie mogę uwierzyć, że jestem w Gruzji.

W sumie wyjazd kosztował 150 tys. rubli (ok. 10 tys. zł – belsat.eu), ale są droższe opcje – np. gdy odbierają cię po drugiej stronie. Uważam, że to najlepsza inwestycja w moim życiu. (...)

belsat.eu

Jestem pewien, że żołnierze i oficerowie sił zbrojnych, oddani swojemu krajowi, będą wykonywać swoje obowiązki profesjonalnie i odważnie. Nie mam wątpliwości, że wszystkie szczeble władzy, profesjonaliści odpowiedzialni za stabilność naszej gospodarki, systemu finansowego i sfery społecznej, liderzy naszych firm i cała rosyjska społeczność biznesowa będą działać spójnie i skutecznie. [...] Oznacza to, że decyzje, które podjęliśmy, zostaną zrealizowane, cele, które wyznaczyliśmy, zostaną osiągnięte, a bezpieczeństwo naszej ojczyzny będzie niezawodnie zagwarantowane - tymi słowami Władimir Putin zakończył swoje przemówienie o rozpoczęciu wojny z Ukrainą. Nagranie przemówienia zostało pokazane we wczesnych godzinach 24 lutego.

(...)

Spójność, o której Putin mówił w swoim przedwojennym przemówieniu, nie pojawiła się od razu. Większość urzędników rządowych i kremlowskich nic nie wiedziała o planach prezydenta dotyczących rozpoczęcia pełnowymiarowej akcji militarnej, a nawet najwyżsi rangą oficerowie nie mieli czasu na przygotowanie planu działania — na przykład w dziedzinie ekonomii czy propagandy. Poza tym wielu uderzyła sama myśl o wojnie z sąsiednim państwem. To właśnie wtedy jeden z wysoko postawionych rozmówców Projektu w rządzie, zapytany, co sądzi o wojnie, powiedział tylko: "Ch..nia".

Szczególnie głupio czuli się ci członkowie Dumy, którzy na początku roku podpisali się pod apelem do Putina o uznanie niepodległości Ługańskiej i Donieckiej Republik Ludowych, nie zdając sobie sprawy, że będzie to wstęp do wojny. Znajomy jednego z posłów wspomina, że 24 lutego poseł zadzwonił do niego niemal we łzach — był bardzo zmartwiony, że jego podpis na apelu został wykorzystany do rozpoczęcia działań wojennych.

Nad niezadowolonymi została oczywiście wykonana praca. Kilka dni później rozmówca Projektu postanowił sprawdzić, jak czuje się jego znajomy deputowany i zastał go w zupełnie innym stanie — ten, w duchu kremlowskiej metodologii, mówił o potrzebie zjednoczenia się w obliczu zachodnich sankcji. Kilka tygodni później to samo spotkało wysokiego rangą urzędnika, który dopiero niedawno opisał to, co się działo, krótkim przekleństwem. Wszystko, co się dzieje, teraz nazwał "szansą" dla Rosji.

Nawet parlamentarzyści, którzy odważyli się początkowo publicznie wystąpić przeciwko wojnie, zamilkli. W pierwszych dniach walk pięciu parlamentarzystów potępiło rosyjską agresję. Jednak w kwietniu, kiedy korespondent Projektu zadzwonił do wszystkich sprzeciwiających się ustawodawców, odmówili oni rozmowy na temat swoich antywojennych wypowiedzi.

Urzędnik federalny, zapytany przez Projekt, dlaczego ci posłowie zamilkli, odparł szyderczo: — Nie ma takich, którzy byliby przeciwni. Ktoś złożył niedokładne oświadczenie. Ale poza tym wszyscy zawsze nas wspierali.

Źródło bliskie kierownictwu kremlowskiej partii Jedna Rosja, z której pochodzili protestujący, precyzuje, że z dysydentami przeprowadzono rozmowy prewencyjne.

Rozmowy te nie pomogły jednak w żaden inny sposób. W czasie trwania działań wojennych Projekt rozmawiał z kilkunastoma rozmówcami — urzędnikami Kremla i kontrahentami wojska — wszyscy oni powtarzali, że nie rozumieją, jakie cele Rosja realizuje na Ukrainie. I przyznali: w aparacie władzy panuje chaos i zamieszanie we wszystkim, od propagandy po wysyłanie wojsk do Ukrainy.

Dwa tygodnie po ataku na Ukrainę prezydent i minister obrony Rosji dokonali zaskakującego odkrycia. Przekazano im informacje, o których dziennikarze i obrońcy praw człowieka wiedzieli od pierwszych godzin wojny — że w walkach biorą udział żołnierze z poboru. I to pomimo dawnej decyzji kierownictwa kraju, by do "punktów zapalnych" wysyłać tylko żołnierzy kontraktowych.

Ani Putin, ani Siergiej Szojgu nie spodziewali się takiego rozwoju wypadków, a zdenerwowany minister obrony udzielił generałom ostrej reprymendy, ale nie zmieniło to sytuacji.

Wielu żołnierzy zostało sprowadzonych na granicę z Ukrainą już na początku lutego. Odsetek poborowych wśród nich był wysoki — tym bardziej zaskakuje, że przywódcy kraju o nich nie wiedzieli. Na przykład w jednej z baterii 252. zmotoryzowanego pułku strzelców, liczącej 40 ludzi, było 26 poborowych.

— Zaczęli ich uczyć, jak walczyć, bo potrafili tylko zamiatać i kopać okopy. W ciągu trzech dni mój syn nauczył się, jak zaszyć jelito. I powiedzieli mu, że teraz jest instruktorem sanitarnym — mówi mama jednego z nich.

W pancernych dywizjach kantemirowskiej i tamańskiej, które czekały na ofensywę w okolicach Biełgorodu, też byli poborowi. Dowództwo nie myślało nie tylko o tym, że nie powinni być w rejonie konfliktu, ale w ogóle nie myśleli o tym, w jakich warunkach tam żyją. Wysłali ich na nocleg na stację kolejową w Dolbinie bez jedzenia, więc żołnierze przez pięć dni poprzedzających rozpoczęcie wojny nie dostali do jedzenia nic, nawet sucharów.

24 lutego żołnierze zostali rzuceni do walki, a problemy z jedzeniem były w tym momencie już powszechne.

— Byli na manewrach od 13 lutego i zanim zaczęła się wojna, zabrakło żywności. Chodzili dookoła, prosząc Ukraińców o kawałek chleba. A ci mówili: "Idźcie do piekła, rosyjskie bestie" — wspomina Gulnara Walijewa, matka zabitego w Ukrainie żołnierza Gwardii Narodowej.

— Czy jedzenie jest w porządku? — pyta męski głos w nagraniu z rzekomo przechwyconych rozmów telefonicznych między rosyjskimi żołnierzami a ich krewnymi, opublikowanym przez ukraińskie media. — Zabiliśmy i zjedliśmy psa. Normalne.

We wspomnianym już 252. zmotoryzowanym pułku strzelców kuchnia polowa została zbombardowana w pierwszych dniach wojny. — Żyli jak psy — mówi matka żołnierza z tej jednostki. — Na początku nie było nawet suchych racji żywnościowych. Wszyscy mają odmrożenia.

Poborowi spędzili w takich warunkach wiele dni — zbyt długo trwało, zanim rosyjskie dowództwo zdało sobie sprawę ze swoich błędów, a jeszcze dłużej, by je naprawiło. Dziesiątego dnia wojny Putin, podczas bardzo dziwnego spotkania z żeńskim personelem fabryki spadochronów, stwierdził stanowczo: w operacji biorą udział tylko oficerowie i kontraktowi. — Nie ma tam poborowych — podkreślił. Cztery dni później głównodowodzący nagle dowiedział się, że poborowi są, więc zażądał znalezienia winnych. Ministerstwo Obrony natychmiast ogłosiło, że odkryto tylko kilka takich przypadków i że praktycznie wszyscy poborowi zostali już ewakuowani.

To nie była prawda. W tym czasie 252. pułk nadal brał udział w działaniach bojowych i na przykład 21 marca nacierał na Charków. Dwóch poborowych z tej jednostki mogło zostać ewakuowanych dopiero 29 marca, a według ich krewnych nie byli oni ostatnimi poborowymi ewakuowanymi nawet z tej baterii. Młodzi mężczyźni byli ewakuowani powoli — razem z rannymi i zabitymi.

Poborowi zostawali jeszcze dłużej w marynarce wojennej. Ponad połowa załogi krążownika "Moskwa", który zatonął w nocy 14 kwietnia, to mogli być poborowi.

Poborowi nie byli jednak jedynym problemem. Rosyjskie dowództwo, licząc na szybkie zwycięstwo, już wcześniej chciało mieć kogoś, kto będzie kontrolował nowo podbite terytoria. W ten sposób w Ukrainie znaleźli się członkowie Gwardii Narodowej, wyszkoleni do utrzymywania porządku na zajętych już terytoriach, ale nie do walki o nie.

Gwardziści atakowali w nieuzbrojonych ciężarówkach, w hełmach i z pałkami, które nie nadawały się do walki z oddziałami ukraińskimi. Szybko zaczęły pojawiać się straszne informacje — dziennikarze serwisu MediaZone znaleźli doniesienia o co najmniej 78 zabitych członkach Gwardii.

Wczesnym rankiem 24 lutego ogromna kolumna Gwardii ruszyła w kierunku Kijowa — opisują początek wojny żołnierze sił specjalnych Gwardii z Chakasji. — Kolumna maszerowała bez osłony z powietrza, bez ciężkiego sprzętu i jak na paradzie, ciągnąc się przez wiele kilometrów.

W miarę jak posuwali się naprzód, ich sprzęt zaczął się psuć i co jakiś czas się zatrzymywali. W końcu konwój został ostrzelany jak na strzelnicy, zaledwie pięć godzin po przekroczeniu granicy.

Jewgienij Dudin, przewodnik psa z Gwardii Narodowej, został wysłany do walki ze swoim psem Nensi. Jego matka, Gulnara Walijewa, wspomina, jak syn ją uspokajał: — Miał iść potem, w operacji czyszczenia terenu, a nie walczyć. Jego pies był szkolony do wykrywania materiałów wybuchowych.

Jednak czwartego dnia wojny Jewgienij znalazł się w pobliżu Hostomela, gdzie toczyły się ciężkie walki o lotnisko. On i jego pies zginęli od tego samego, pojedynczego odłamka. To właśnie wtedy wielu innych gwardzistów stwierdziło, że nie chcą iść dalej.

49. brygada operacyjna Gwardii została przywieziona na Ukrainę z Władykaukazu. — Powiedziano nam, że musimy iść uwolnić ludzi, że jesteśmy tam oczekiwani — mówi jeden z żołnierzy brygady. — Poszliśmy tam i okazało się, że nikt na nas nie czekał.

Brygada stała pod Charkowem pięć dni, po czym około 200 żołnierzy złożyło raporty z prośbą o odesłanie ich z powrotem do Rosji. — Myślę, że odmówili wyjazdu, gdy zobaczyli, że mają walczyć na Kamazach z plandeką — mówi Michaił Benjasz, prawnik broniący odmawiających.

Gwardziści zostali odesłani do Władykaukazu, gdzie groził im sąd wojenny i zwolnienie z pracy za złamanie kontraktu. Ale te problemy nie przestraszyły innych — pod koniec marca grupa praw człowieka Agora miała informacje o ponad tysiącu wojskowych, którzy odmówili pójścia na wojnę.

Nic dziwnego, że ofensywa rosyjskiej armii okazała się nieskuteczna, a na tym tle nasiliły się wewnętrzne konflikty w rosyjskiej elicie. — To tak jak w filmie "17 mgnień wiosny": Bombardują Berlin, a oni się kłócą. Tu jest tak samo — mówi ironicznie nasz rozmówca z kierownictwa struktury rządowej. Te sprzeczki były szczególnie silne podczas negocjacji z Ukrainą.

Dialog z Ukrainą rozpoczął się kilka dni po rozpoczęciu wojny. Putin rozmawiał wcześniej ze swoimi wysłannikami. Jednego z nich od razu uderzyło, jak słabo prezydent rozumie to, co się dzieje. Prezydent określił np. batalion Azow jako formację nacjonalistów, którzy nie mają żadnych związków z ukraińskim państwem — wspomina z zaskoczeniem rozmówca Projektu. To błąd — batalion rzeczywiście był pierwotnie sformowany z ochotników, ale teraz taką nazwę nosi jeden z pułków ukraińskiej Gwardii Narodowej. Jeden z rozmówców powiedział to prezydentowi, który mu nie uwierzył, poprosił o potwierdzenie i był zaskoczony, gdy je otrzymał.

Ale najważniejsze jest to, że negocjacje pokazały, że Putin nie jest nimi szczególnie zainteresowany. Jak już wcześniej donosił Projekt, biznesmen Roman Abramowicz zaoferował swoje usługi w zorganizowaniu dialogu z Ukrainą. Prezydent zgodził się i wysłał go do Dmitrija Kozaka, zastępcy szefa swojej administracji odpowiedzialnego za Ukrainę, w celu ustalenia szczegółów. Potem jednak pojawiły się trudności — negocjacje były odwoływane lub opóźniane. Kiedy dialog wreszcie ruszył, prezydent odmówił stałego kontaktu z szefem rosyjskiej delegacji Władimirem Medyńskim, który podlegał głównie Kozakowi i szefowi prezydenckiej administracji Antonowi Wajnie.

Pod koniec marca Medyński otrzymał polecenie złożenia ważnego oświadczenia — że Rosja rzekomo dostrzegła dążenie strony ukraińskiej do kompromisu i idzie na wzajemne ustępstwa, a jednym z nich było wycofanie wojsk spod Kijowa. W rzeczywistości słabo zaplanowana ofensywa armii rosyjskiej we wszystkich kierunkach została w tym czasie powstrzymana, a wojska postanowiły skoncentrować się na wschodnim teatrze działań. Oświadczenie, które Medyński w końcu złożył, miało usprawiedliwić ten odwrót.

Pojednawcze oświadczenie Medyńskiego nie wszystkim się spodobało. Jastrzębie natychmiast postanowiły się ujawnić. Głowa Czeczenii, Ramzan Kadyrow, nagrał filmik, w którym powiedział, że "pan Medyński popełnił błąd". Prezenter telewizyjny Vladimir Sołowiow i jego goście poświęcili sporo czasu na krytykę doradcy prezydenta.

Medyński był tak zdruzgotany tą krytyką, że próbował doprowadzić do rozmowy telefonicznej z prezydentem, by wyjaśnić, czy dobrze wypełnił polecenie. Ale Putin nie spieszył się z kontaktem ze swoim doradcą. Medyński był tak zdenerwowany oczekiwaniem na telefon, że jak prawdziwy biurokrata postanowił zagrać bezpiecznie i na wszelki wypadek wydał nowe oświadczenie, w którym ostro skrytykował Ukrainę.

Dopiero dzień później Putin odpowiedział na telefon Medyńskiego, potwierdzając, że miał on rację, i dopiero wtedy urzędnik się uspokoił.

Na tym jednak nie skończyły się kłopoty z negocjacjami. Jeden z najbardziej niezręcznych momentów miał miejsce, gdy ukraińscy negocjatorzy zapytali swoich rosyjskich kolegów, co oznacza deklarowana przez Kreml "denazyfikacja" Ukrainy. Rosjanie nie potrafili sformułować odpowiedzi.

(...)

Od 24 lutego na widzów rosyjskiej telewizji spadła bezprecedensowa ilość selektywnej propagandy. Nasze obliczenia wykazały, że w porównaniu ze standardowym tygodniem przedwojennym, liczba programów informacyjnych i dotyczących spraw bieżących na Kanale Pierwszym wzrosła z 28 do 90 godz. tygodniowo.

Nawet najbardziej doświadczeni propagandyści byli jednak zdezorientowani. Pierwsze relacje z walk 24 lutego na Kanale Pierwszym, na Rossija 1 i w NTV mówiły o tym, że "rosyjskie wojska szybko posuwają się do przodu", a "ukraińscy żołnierze masowo się wycofują. — Sukcesy rosyjskiej armii wskazują na to, że siły ukraińskie zostaną wkrótce rozbite — relacjonował korespondent wojenny w programie Kisieliowa z 27 lutego.

Pewność siebie, z jaką propaganda przedstawiała sukcesy rosyjskiej armii, sprawiła, że autor reportażu z frontu w programie "Wiesti Niedzieli" z 6 marca powiedział: — Teraz, gdy nasze krążowniki i okręty desantowe są zakotwiczone w mieście bohaterów Związku Radzieckiego, Odessie...

W rzeczywistości Rosjanie oczywiście nie zajęli Odessy.

Niespodziewane ogłoszenie przez rosyjskie Ministerstwo Obrony odwrotu spod Kijowa było dla propagandy jeszcze większym zaskoczeniem niż powolna ofensywa w pierwszych tygodniach wojny. Zaledwie dwa dni wcześniej rosyjski korespondent Jewgienij Poddubny donosił z Hostomela o tym, że "rosyjscy spadochroniarze posuwają się naprzód" i "są już na najbliższych podejściach" do ukraińskiej stolicy, a "głównym zadaniem jest teraz rozmontowanie umocnień pod Kijowem".

Jeszcze 28 marca, dzień przed oficjalnym odwrotem, Kanał Pierwszy wyemitował materiał o mobilnym szpitalu wojskowym na linii frontu pod Kijowem. W rezultacie, gdy odwrót stał się faktem, kanały TV poświęciły temu mniej niż minutę.

Kolejnym problemem dla mediów, przyzwyczajonych do działania na polecenie Kremla, były ciągłe sprzeczności w wypowiedziach kremlowskich urzędników. Podczas gdy rzecznik Putina Dmitrij Pieskow w kilku wywiadach przyznał, że Rosja poniosła "znaczące" straty w wojnie i odmówił skrytykowania uciekających za granicę celebrytów, został za to skrytykowany przez Kadyrowa, prokremlowskiego szefa mediów Arama Gabrelianowa, a nawet sekretarza rady generalnej partii Jedna Rosja Andrieja Turczaka.

Szefowie państwowych mediów musieli sobie jakoś poradzić — zaczęli więc publikować wypowiedzi polityków z dużym opóźnieniem i tylko za zgodą swoich przełożonych. — Po kolejnym pokazie polecono nam cytować Kadyrowa dopiero po uzyskaniu zgody jego przełożonych — mówi dziennikarz TASS, który rozmawiał z nami pod warunkiem zachowania anonimowości. I podaje przykład: agencja nie napisała o informacji Kadyrowa o tym, jakoby 260 ukraińskich żołnierzy piechoty morskiej poddało się.

Ostatnio szefowie zaczęli też długo zastanawiać się nad wiadomościami ekonomicznymi. Jeśli w tekście znajdzie się choćby aluzja, że Rosja ma trudności z wojną i sankcjami, może on zostać poprawiony lub w ogóle nie zostać opublikowany. Na przykład szefowie jednego z mediów zabronili dziennikarzowi opublikować wiadomość z wygładzonym cytatem z eksperta, że skutki pomysłu przyjmowania płatności za gaz w rublach będą "neutralne". Zamiast tego pojawił się inny komentarz — że ten ruch "uderzy w dolara".

Najwyższe kierownictwo Rosji znalazło swój własny sposób na radzenie sobie z niepowodzeniami na froncie i zamętem w głowach. Putin i Szojgu, główni dowódcy wojskowi Rosji, postanowili po prostu się zamknąć. Minister obrony, znany ze swojego zamiłowania do autopromocji, zniknął wkrótce po rozpoczęciu "operacji specjalnej".

Tylko raz, 11 marca, Szojgu poszedł do szpitala wojskowego. Nigdy nie odwiedził linii frontu ani jednostek wojskowych. Po pojawieniu się w szpitalu Szojgu zniknął z pola widzenia jeszcze dwukrotnie — od 11 do 24 marca i od 8 do 19 kwietnia.

Jeszcze ciekawsza rzecz dzieje się z Putinem. Od 24 lutego rosyjski prezydent dokonał tylko 18 publicznych ocen kampanii, podczas gdy jego odpowiednik Wołodymyr Zełenski ma wystąpienia codziennie. Podczas gdy na początku Putin oceniał wysiłek wojenny niemal codziennie, później przerwy między wypowiedziami zaczęły sięgać nawet dwóch tygodni.

onet.pl

Z Enwerem Ckitiszwilim, szefem ukraińskiego kombinatu stalowego Azowstal, rozmawiamy 4 maja 2022 r. Tuż po tym, jak udało się ewakuować z Mariupola część mieszkańców, którzy ukrywali się od dwóch miesięcy w licznych podziemnych schronach kombinatu, i kilka godzin przed tym, jak wojska rosyjskie przedarły się na teren stalowni.

O Azowstalu mówi jak o drugim domu, o załodze fabryki jak o członkach rodziny. Nawet, teraz gdy ten stalowy kombinat niemal całkowicie został zniszczony przez rosyjskie wojska, wciąż wierzy w jego potencjał. Nawet na chwilę nie załamuje mu się głos, gdy snuje plany o odbudowie fabryki i jej pozycji na europejskim rynku stali. Co jakiś czas zdejmuje okulary, by spojrzeć mi w oczy – choć widzimy się tylko na ekranie komputera – i zapewnić, że ten cały koszmar wkrótce się skończy, Mariupol pozostanie częścią Ukrainy, a Azowstal powróci na rynek jeszcze mocniejszy.

Barbara Oksińska, dziennikarka Business Insider Polska: Mariupol od tygodni jest bombardowany przez wojska rosyjskie. Ostatnią twierdzą ukraińskich żołnierzy stała się huta Azowstal, a w jej podziemnych schronach chroniła się rzesza cywilów. W ostatnich dniach wielu z nich zostało ewakuowanych. Czy wciąż w podziemiach fabryki są ludzie, którzy potrzebują pomocy?

Enwer Ckitiszwili, dyrektor generalny Azowstalu: Jak dotąd, dzięki prezydentowi Wołodymyrowi Zełenskiemu i zaangażowaniu europejskich liderów, udało się przeprowadzić dwie rundy ewakuacji. Mam nadzieję, że nie były one ostatnie. Dzięki temu wyjechało z fabryki około 156 osób, z tego 10 pracowników Azowstalu i około 20 dzieci. Obecnie na terenie zakładu przebywa jeszcze 100-150 osób, w tym około 10-15 dzieci. Liczymy na kolejne humanitarne konwoje.

- Jak to się stało, że właśnie tam mieszkańcy Mariupola szukali ratunku? Czy informacje o niezliczonych podziemnych tunelach, schronach, zdolnych wytrzymać ataki bombowe i nuklearne, są prawdziwe?

W czasach ZSRR i po II wojnie światowej, we wszystkich dużych zakładach przemysłowych w Ukrainie budowanie schronów bombowych było obowiązkowe. Powstawały one także w fabrykach w Zaporożu, Krzywym Rogu czy w innych dużych obiektach. W Azowstalu mamy 36 takich schronów, w których może się ukryć ponad 12 tys. osób. To ogromny zakład i faktycznie mamy tam sieć tuneli, ulokowanych głęboko pod ziemią, którymi biegną rury z wodą i kable elektryczne. Jest ich bardzo dużo, ale one nie były budowane z myślą o ochronie ludzi, ale jako drogi transportowe dla infrastruktury technicznej.

My szykowaliśmy się na możliwość szturmu zakładów przez obce wojska już od 2014 r., kiedy zaczęła się wojna na wschodzie Ukrainy, a Azowstal znajdował się zaledwie kilka kilometrów od linii frontu. Tak więc od ośmiu lat przygotowujemy się na atak. Odbywały się specjalne treningi dla pracowników, by każdy wiedział, do którego konkretnie schronu ma uciekać. Całe miasto wiedziało, że w razie ostrzału bombowego może przyjść do Azowstalu i tam się schronić. Duży nacisk położyliśmy też w ostatnich latach na remont schronów. One oczywiście już wcześniej były utrzymywane, ale konieczne było np. udrożnienie systemu wentylacyjnego, zgromadzenie odpowiednich zapasów wody i jedzenia. To dzięki temu przez dwa miesiące udało się przetrwać ludziom, ukrywającym się w naszych podziemiach.

(...)

- Azowstal był jednym z największych zakładów stalowych w Europie. Jak mocno zniszczona jest huta?

Straty są bardzo duże. Naszym zdaniem 90 proc. kombinatu zostało zniszczone, a 100 proc. zostało dotknięte w jakiś sposób działaniami wojennymi. Z całą pewnością nie możemy jeszcze tego powiedzieć, ale tak sądzimy na podstawie tego, co widzimy na nagraniach zamieszczanych w internecie. Myślę, że straty na dziś możemy szacować na 5-10 mld dol.

- Czy jest szansa na odtworzenie tego zakładu po wojnie?

Mariupol był, jest i będzie należał do Ukrainy. My wierzymy, że odbudujemy miasto i fabryki. I tu chciałbym też podziękować wszystkim w Polsce i polskiemu prezydentowi za nadzieję, że to będzie możliwe. Unia Europejska przyjęła już wniosek o członkostwo Ukrainy, więc ten nowy rozdział już się zaczyna. Wierzę mocno w to, że wrócimy do tego miasta i zbudujemy je na nowo. Postawimy nowoczesny, ekologiczny zakład, który rozsławi Mariupol na cały świat. Po II wojnie światowej odbuowanie Azowstalu zajęło nam cztery lata. Zrobimy to kolejny raz. Już teraz zapraszam panią na otwarcie fabryki.

- Azowstal miał mocną pozycję na europejskim rynku. Ile potrzeba czasu, by ją odbudować?

Nasz zakład zawsze odpowiadał na potrzeby europejskiego rynku stali. Gdy zawalił się most w Genui, włoscy inżynierowie zgłosi się po stal do Azowstalu. Gdy włoski statek wycieczkowy Costa Concordia uderzył o skały, a następnie przechylił się, Włosi zwrócili się do nas o zbudowanie specjalnej konstrukcji, która pomogła ten statek podnieść. Nasz kombinat zawsze był częścią europejskiego rynku, doskonale znamy naszych odbiorców, wiemy, ile stali potrzebują i do czego ją wykorzystują. Wyzwaniem będzie więc przywrócenie zakładu do pracy, ale sam powrót na rynek, odzyskanie klientów i kontraktów nie powinno stanowić dla nas problemu. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Dla mnie Azowstal jest jak bliska osoba, jak członek rodziny. Często powtarzam swojej załodze, że więcej czasu spędzam na opiece nad nimi niż nad własną córką. To żona zajmowała się domem, gdy ja byłem w pracy. Tak więc boli mnie patrzenie na to ludobójstwo – i to jest najwłaściwsze słowo – na narodzie ukraińskim, na mieszkańcach Mariupola. Dzieje się to dlatego, że w 2014 r. przegoniliśmy stąd doniecką republikę ludową. Ja wiem, że Azowstal jest kluczowym zakładem, bo produkuje wzmocnioną stal, i taki konkurent jest Rosji nie na rękę. Dopóki jednak trzyma się Azowstal i pułk Azow, Mariupol nie będzie zdobyty, choć Rosja wydaje na jego bombardowanie ogromne pieniądze. Ludzie uwierzyli, że ten zakład ich obroni. Dla mnie wszyscy w Mariupolu – mieszkańcy i ukraińscy żołnierze – są bohaterami. I choć teraz boli mnie patrzenie na te zniszczenia, to powiem pani jedno – my tam wrócimy.

businessinsider.com.pl

Ameryka na dobre zaangażowała się w wojnę w Ukrainie, zarówno pod względem działań krótkoterminowych, jak i długoterminowych. Stany Zjednoczone były początkowo ostrożne jesienią i zimą, gdy Rosja – bądź co bądź, państwo dysponujące olbrzymim arsenałem nuklearnym i prawem weta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ – zgromadziła ponad sto pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy wzdłuż granicy z Ukrainą. Jeszcze kilka miesięcy przed wojną administracja Bidena robiła co w jej mocy, by zapobiec rozlewowi krwi, starając się nie prowokować ani samej Moskwy, ani osobiście jej prezydenta. Gdy ostatecznie zawiodły wszelkie działania dyplomatyczne, Amerykanie jednoznacznie opowiedzieli się po stronie Kijowa. Biały Dom nałożył sankcje na Rosję – początkowo celując w kilka banków, oligarchów, elity polityczne, przedsiębiorstwa będące własnością rządu i rodzinę Putina. – Bezpośrednia konfrontacja między NATO a Rosją to trzecia wojna światowa, musimy temu zapobiec – mówił na początku marca prezydent Joe Biden.

Jednak w ciągu nieco ponad dziewięciu tygodni konflikt szybko przekształcił się w pełną wojnę zastępczą z Rosją, która ma globalne konsekwencje. Politycy w Waszyngtonie chcą teraz, by wsparcie Ameryki dla Ukrainy było coraz bardziej ambitne, a jego celem powinno być „osłabienie” Rosji, by sprawić, że suwerenna Ukraina przetrwa panowanie Władimira Putina na Kremlu. – W całej naszej historii nauczyliśmy się, że kiedy dyktatorzy nie płacą ceny za swoją agresję, powodują więcej chaosu i są coraz bardziej niebezpieczni, a koszty i zagrożenia dla Ameryki i świata wciąż rosną – powiedział Biden na konferencji prasowej w zeszły czwartek. Po wyczerpaniu przyznanych funduszy Biden zwrócił się do Kongresu o 33 mld dolarów – na dalsze wsparcie wojskowe, gospodarcze i humanitarne – w ostatnim z kilku pakietów dla Ukrainy. – Koszt tej walki nie jest mały – przyznał prezydent. Ciekawe dane na ten temat przygotował portal Politico, według którego nowa transza pomocy dla Kijowa jest tylko o połowę mniejsza niż cały rosyjski budżet obronny, a także ponad połowa rocznego budżetu amerykańskiego departamentu stanu. W ciągu najbliższych pięciu miesięcy pomoc USA dla Ukrainy wyniesie średnio ponad 200 mln dolarów dziennie. Według słów Bidena, pieniądze te to inwestycja, by zmniejszyć ryzyko przyszłych konfliktów z Rosją.

Ogromnemu pakietowi pomocy towarzyszy propozycja ze strony prezydenta dla Kongresu, aby zmienić kilka przepisów prawa karnego, aby ułatwić Stanom Zjednoczonym sprzedaż zajętych aktywów sankcjonowanych rosyjskich oligarchów. W sumie 33 miliardów dolarów zawarte jest 20,4 miliarda dolarów na dodatkową pomoc w zakresie bezpieczeństwa i wojska dla Ukrainy, a także dodatkowe pieniądze na sfinansowanie działań USA na rzecz wzmocnienia bezpieczeństwa europejskiego we współpracy z sojusznikami z NATO. – To nie jest tanie, ale poddanie się agresji będzie bardziej kosztowne, jeśli na to pozwolimy. Albo wspieramy Ukraińców, gdy bronią swojego kraju, albo stoimy z boku, gdy Rosjanie każdego dnia kontynuują swoje okrucieństwa i agresję w Ukrainie – powiedział Biden w czwartek. Administracja przekazała, że ​​ma to na celu wyposażenie Kijowa i partnerów europejskich w dodatkową artylerię, pojazdy opancerzone oraz broń przeciwpancerną i przeciwlotniczą, wzmocnienie sił cybernetycznych i zaawansowanych systemów obrony powietrznej oraz pomoc w usuwaniu min lądowych i improwizowanych urządzeń wybuchowych.

Kolejna część amerykańskiego pakietu pomocy dla Ukrainy to 8,5 miliarda dolarów na wsparcie ukraińskiej gospodarki. Ta suma pomoże sfinansować działania rządu Ukrainy, wspierać usługi żywnościowe, energetyczne i zdrowotne dla Ukraińców oraz przeciwdziałać rosyjskiej dezinformacji i narracji propagandowej. Część środków przeznaczona jest również na wsparcie małych i średnich przedsiębiorstw rolnych w okresie jesiennych zbiorów oraz na zakup gazu ziemnego. Pieniądze te prawdopodobnie przyjdą w formie bezpośredniej pomocy finansowej, co jest stosunkowo rzadką formą pomocy międzynarodowej – większość pomocy zagranicznej to rzeczy, które już zostały zakupione, takie jak broń i żywność; może również mieć formę ekspertyz czy lub pożyczek w różnych formach, o wiele rzadziej zapewniane jest bezpośrednie wsparcie ekonomiczne. Biden powiedział, że bezpośrednia pomoc USA dla gospodarki Ukrainy „pozwoli na wypłatę emerytur i pomocy społecznej narodowi ukraińskiemu, aby mieli coś w kieszeni”. Kolejne 3 miliardy dolarów pomoże zapewnić bardziej tradycyjną pomoc humanitarną w postaci pszenicy i innych towarów osobom spoza Ukrainy, które ucierpiały w wyniku dramatycznego wzrostu cen żywności spowodowanego przez rosyjską blokadę ukraińskich statków, które w przeciwnym razie eksportowałyby miliony ton zboża na cały świat. Według komentatorów amerykańskiej sceny politycznej, wniosek o uzupełnienie budżetu skierowany do Kongresu zdobędzie szerokie poparcie wśród republikanów i demokratów, mimo że w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy całkowite wydatki amerykańskie na Ukrainie przekroczą 36 miliardów dolarów.

Druga część pakietu Bidena to obszerny zestaw propozycji legislacyjnych dla Kongresu, aby zmienić obowiązujące przepisy, aby ułatwić Departamentom Skarbu i Stanu śledzenie setek indywidualnych sankcji nałożonych na rosyjskich oligarchów, firmy i urzędników państwowych od początku wojny. Zgodnie z prawem federalnym, aby sprzedać zajęty majątek, prokuratorzy muszą najpierw wykazać, że dana osoba wzbogaciła się w wyniku przestępstwa, natomiast bycie rosyjskim oligarchą objętym sankcjami samo w sobie nie jest przestępstwem. Bez udowodnienia przestępstwa oligarchowie mogliby dochodzić zwrotu swojej własności i mieliby duże szanse na wygraną w sądzie. Zgodnie z propozycją Bidena, Kongres mógłby ustanowić nowe federalne przestępstwo polegające na świadomym posiadaniu dochodów uzyskanych bezpośrednio z korupcyjnych transakcji z rządem rosyjskim.

Prezydentowi Stanów Zjednoczonych zależy na sukcesie Ukrainy, ponieważ zbliżają się tegoroczne wybory do Kongresu, tzw. midterms. Notowania samego Bidena i Demokratów nie wyglądają obecnie najlepiej – działania jego administracji popiera obecnie 42 procent Amerykanów, 52 procent ma przeciwne zdanie; z kolei Demokraci przegrywają obecnie w sondażach z Republikanami stosunkiem 45 do 42 procent poparcia. Biorąc pod uwagę jak krucha jest większość demokratyczna w senacie, i to, że prezydent Biden nie zdołał odbudować poparcia po wycofaniu wojsk z Afganistanu, a słaba kondycja gospodarcza Stanów Zjednoczonych działa na korzyść Republikanów, może się okazać, że po wyborach Bidenowi będzie znacznie trudniej wykazywać się inicjatywą polityczną. A to z kolei może mieć znaczący wpływ na wybory prezydenckie w 2024 roku. Joe Biden potrzebuje więc sukcesu Ukrainy w wojnie z Rosją nie tylko, by osłabić jej pozycję geopolityczną, ale także po to, by zwiększyć swoją popularność i utrzymać się u władzy.

biznesalert.pl

W Rosji wydobywa się ok. 10 milionów baryłek ropy dziennie (1,3 mln ton), co w skali roku daje 3,65 mld baryłek (ok. 470 mln ton). Rosyjskie eksporty ropy naftowej wynoszą ok. 1,825 mld baryłek rocznie (ok. 247 mln ton). Połowa z tego (912 mln baryłek, 123 mln ton) trafia na rynek unijny, głównie do Holandii, Niemiec i Polski. Wszystkie te kraje popierają pomysł embarga na surowiec z Rosji. Do krajów OECD trafia kumulatywnie ok. 60% rosyjskiego eksportu ropy naftowej.

Rosja ma stosunkowo nieduże możliwości magazynowe - wynoszą one zaledwie 97 mln baryłek (13 mln ton) dla „czystej" ropy. Według doniesień medialnych mogą one być już prawie pełne – na co mają wskazywać informacje z połowy kwietnia podane przez Agencję Reutera, które wskazywały, że Rosja zamierza dokonać gigantycznych inwestycji w sektor magazynowania, podwajając jego możliwości.

Co ważne, jak podaje portal S&P Global, Rosjanie nie posiadają obiektów do tworzenia rezerw strategicznych - mają zatem problem z manewrowaniem wydobywanym wolumenem. W sytuacji spadku popytu, jedynym wyjściem Rosji jest cięcie wydobycia.

Jak donosi portal energyintel.com, rosyjskie problemy z pojemnością magazynową uwidoczniły się już w 2019 roku, podczas tzw. kryzysu chlorkowego, kiedy to ropa płynąca przez system Przyjaźń została zanieczyszczona chlorkami organicznymi. Operator rurociągu, czyli spółka Transnieft, musiał wycofać zanieczyszczony surowiec, czym znacząco uszczuplił dostępne moce magazynowe i wywołał nerwową reakcję w całym sektorze.

Z powyższych danych wyłania się następujący obraz: Rosja sprzedaje na rynek UE jedną czwartą wydobywanej przez siebie ropy, wolumen dziesięciokrotnie większy od własnych mocy magazynowych. Jeśli Unia wstrzyma odbiór tego surowca, to Moskwa będzie musiała albo szukać innych odbiorców, albo ciąć wydobycie. Warto zbadać najpierw tę pierwszą opcję.

Azja południowa oraz wschodnia jest często przedstawiana jako alternatywa dla rynku europejskiego w kwestii rosyjskiego eksportu ropy naftowej. Prawda wygląda jednak inaczej – ani Chiny, ani Indie nie skompensują Rosji ubytku w postaci UE. Na przeszkodzie stoją ograniczenia logistyczne, infrastrukturalne oraz możliwości konsumpcyjne tych gospodarek.

Kluczową alternatywą dla Kremla w zakresie handlu ropą mają być Chiny. Główną lądową trasą dostaw rosyjskiej ropy do Państwa Środka jest system rurociągów ESPO o długości prawie 5 tysięcy kilometrów. Przesyłany nim surowiec trafia - poza ChRL - również do Japonii i Korei Południowej, które wycofały się już z handlu rosyjską ropą. Przepustowość tego systemu pozwala, by rocznie płynęło nim do Chin maksymalnie ok. 260 mln baryłek (35 milionów ton) ropy. Jeszcze przed pełnoskalową agresją na Ukrainę Rosjanie wysyłali nim ok. 220 mln baryłek (30 mln ton). Poza ESPO Rosjanie mogą też skorzystać z systemu rurociągów Kazachstan-Chiny, który jest mniejszy - dysponuje przepustowością roczną ok. 150 mln baryłek (20 mln ton). Co więcej, połączenie to jest eksploatowane głównie przez spółki kazachskie i kazachsko-chińskie. Możliwości zwiększenia dostaw są tu więc ograniczone.

Z kolei statkami Rosjanie dostarczali do Chin 329 mln baryłek (ok. 44 mln ton) ropy. Tu limity wyznaczają możliwości odbiorcze portów. Według wyliczeń Baker Institute, maksymalna przepustowość chińskich terminali naftowych to ok. 15 mln baryłek dziennie (ok. 2 mln ton ropy dziennie). W roku 2021 roku Chiny importowały drogą morską 444 mln ton ropy (a więc ok. 1,2 mln ton dziennie), co było wynikiem gorszym od roku 2020 o ponad 40 mln ton. Na spadek przełożyły się m. in. problemy z frachtem oraz śledztwa podatkowe i limity eksportowe w chińskich rafineriach – te zaburzenia wciąż są obecne na rynku i rzutują na możliwości transportu morskiego.

Indie to natomiast śladowy odbiorca rosyjskiej ropy. W roku 2021 odebrały one zaledwie 16 milionów baryłek (czyli nieco ponad 2 mln ton) surowca z Rosji. Od początku rosyjskiej pełnoskalowej agresji na Ukrainę wolumen ten się podwoił. Indie kupiły dotychczas 40 mln baryłek (5,4 mln ton). Ale to wciąż o wiele za mało, by jakkolwiek kompensować europejski popyt. Według Bloomberga Indie zadeklarowały, że mogą przyjąć wolumen ok. 15 milionów baryłek ropy miesięcznie - o ile cena będzie odpowiednia. Przyjmując wariant optymistyczny i licząc, że Indie będą przez rok kupować co miesiąc taką właśnie ilość ropy, to w ciągu 12 miesięcy Rosja sprzeda na ten rynek zaledwie 180 mln baryłek (24 mln ton), a więc mniej niż rocznie zużywa sama Polska.

Podsumowując: Nawet gdyby Chiny musiałyby podwoiły swoje zużycie rosyjskiej ropy, to i tak przyjęłyby nieco więcej niż 50% wolumenu, który trafia na rynek europejski. Co ważne, musiałyby użyć do tego praktycznie wyłącznie portów, co wiązałoby się z koniecznością uruchomienia floty tankowców i zwiększenia odbioru w sytuacji spadku poboru drogą morską i wysokich cen frachtu. Gdyby zaś Indie chciały zużyć pozostałą część, to musiałyby potroić swą propozycję importową złożoną Rosjanom.

Rosji pozostaje zatem możliwość ograniczenia wydobycia. To jednak jest niezwykle trudne z uwagi na specyfikę złóż, z których pochodzi rosyjska ropa. Większość rosyjskich szybów naftowych położona jest na Syberii. Jak wskazują analitycy Warsaw Institute, to infrastruktura głęboka, często wiekowa, wydobywająca bardzo zawodniony surowiec, wymagający technicznego oddzielenia. Wstrzymanie pracy takich wiertni oznacza ryzyko zamarznięcia oraz odkładania się w szybach parafiny i stearyny, które muszą być usuwane, co niekiedy jest trudne. Dodatkowo zawodnienie złóż znacznie zwiększa ryzyko awarii urządzeń. Niektóre z nich mogą nie nadawać się już do użycia. Oznacza to, że nawet krótkie wstrzymanie wydobycia mogłoby doprowadzić do niekontrolowanego czasowego (a w niektórych przypadkach nawet permanentnego) wyłączenia złoża z użytku, a więc do skurczenia się potencjału rosyjskiego sektora naftowego. Pociągnęłoby to za sobą konieczność dodatkowych nakładów finansowych, a przede wszystkim – technologicznych. Tymczasem eksporty technologii dla rosyjskiego przemysłu naftowego zostały przez wiele państw Zachodu zakazane.

energetyka24.com