sobota, 8 marca 2025


Elon Musk i Marco Rubio pokłócili się na nadzwyczajnym posiedzeniu w Białym Domu - donosi "The New York Times". Miliarder miał bowiem oskarżać sekretarza stanu o to, że ten nie przeprowadza cięć kadrowych. - Nikogo pan nie zwolnił - miał mu zarzucić. "Rubio był wściekły" i stwierdził, że Musk kłamie, bo 1,5 tys. pracowników przyjęło ofertę przejścia na wcześniejszą emeryturę. Po czym zapytał, czy ma ich wszystkich jeszcze raz zatrudnić i urządzić pokazowe zwolnienia - czytamy.

Następnie Musk miał powiedzieć, że Rubio "dobrze wypada w telewizji" i zasugerować, że do niczego innego się nie nadaje. "The New York Times" podkreśla, że Donald Trump siedział ze skrzyżowanymi rękami i przyglądał się kłótni, jakby "oglądał mecz tenisowy". W końcu zabrał głos. Jak zaznaczył, że Marco Rubio ma dużo na głowie, ale wykonuje "świetną robotę". Dodał też, że wszyscy muszą ze sobą współpracować. 

Posiedzenie, o którym mowa, odbyło się w czwartek. Zostało zwołane w trybie nadzwyczajnym. "The New York Times" podkreśla, że spotkanie było "potencjalnym punktem zwrotnym po szalonych pierwszych tygodniach drugiej kadencji Donalda Trumpa". Pokazało również, że amerykański prezydent jest świadomy skarg na Elona Muska, a także jest w stanie nałożyć pewne ograniczenia na niego i jego działalność. 

gazeta.pl

Pierwotnie cła w wysokości 25 procent na wszystkie towary importowane od północnych i południowych sąsiadów Stanów miały wejść w życie we wtorek 4 lutego. Po trwających do ostatniej chwili negocjacjach Donald Trump tymczasowo zawiesił ich wprowadzenie o miesiąc w zamian za obietnice premiera Kanady Justina Trudeau i prezydentki Meksyku Claudii Sheinbaum dotyczące uszczelniania granic i zwalczania przemytu fentanylu.

Minął miesiąc. W poniedziałek 3 marca w czasie wystąpienia w Białym Domu Trump ogłosił, że kolejnego odroczenia nie będzie, bo "nie ma już przestrzeni na ustępstwa wobec Kanady i Meksyku". Prezydent nie pozostawił żadnych wątpliwości: "cła są gotowe i wejdą w życie od jutra". I weszły.

W odpowiedzi Kanada natychmiast wprowadziła cła w wysokości 25 procent na produkty importowane z USA o łącznej wartości 25 miliardów dolarów i zapowiedziała, że po upływie 3 tygodni obejmą kolejne, tym razem o wartości 125 miliardów. Prezydentka Meksyku Claudia Sheinbaum dała Waszyngtonowi kilka dni na zmianę stanowiska i zapowiedziała, że jeśli to nie nastąpi, to jej kraj odpowie własnymi cłami od nowego tygodnia.

Tego samego dnia sekretarz handlu Stanów Zjednoczonych Howard Lutnick poinformował w wywiadzie telewizyjnym, że rozmowy z sąsiadami trwają i wszystko wskazuje na to, że amerykańskie cła zostaną złagodzone już kolejnego dnia. W środę ogłosił, że USA znosi tymczasowo cła dla sektora motoryzacyjnego. W czwartek Trump podpisał rozporządzenie zawieszające na miesiąc cła na wszystkie produkty objęte podpisaną przez niego w 2018 roku umową handlową pomiędzy Stanami, Kanadą i Meksykiem.

Amerykańscy przedsiębiorcy i inwestorzy giełdowi nie są zachwyceni handlową kolejką górską, którą funduje im Biały Dom. Podkreślają, że niepewność związana z ciągłymi woltami jest równie szkodliwa dla ich działalności co same sankcje. Indeksy giełdowe notują duże spadki - Dow Jones miał najgorszy miesiąc od września 2023, S&P500 i Nasdaq - od września zeszłego roku. Wszystkie trzy są na minusie od dnia inauguracji Trumpa.

(...)

George Saravelos, szef globalnego działu rynków walutowych w Deutsche Bank, napisał w tym tygodniu w liście do klientów, że "skala i szybkość światowych przemian jest tak ogromna", że utrata statusu "bezpiecznej przystani" przez amerykańską walutę "jest czymś, co musi być uznane za możliwy scenariusz". Jeśli chodzi o malejący kurs dolara, to Deutsche Bank "zaczyna być bardziej otwarty na prawdopodobieństwo, że jesteśmy świadkami wyłaniania się szerszego trendu spadkowego".

W podobnym tonie wypowiedział się cytowany przez Financial Times Mansoor Mohi-uddin, główny ekonomista Bank of Singapore. W przeprowadzonych przez niego w ostatnich tygodniach rozmowach z klientami w Dubaju i Londynie zamiast tradycyjnych pytań o trendy wyceny akcji konkretnych spółek albo zmian stóp procentowych dyskusje dotyczyły niemal wyłącznie takich kwestii jak "co z wolnym handlem?", "co z wolnym rynkiem?", "czy to koniec epoki globalizacji?". A jeśli tak, to "co w zamian?". Zdaniem Mohi-uddina, jeśli te nastroje będą się utrzymywać, to inwestorzy zaczną zadawać sobie pytanie o to, czy chcą, żeby ich środki dalej były ulokowane w Stanach Zjednoczonych.

Dolar jest najważniejszą walutą rezerwową świata i odpowiada za 57 procent światowych rezerw walutowych. Niezwykle głęboki i płynny rynek amerykańskich obligacji skarbowych połączony z przekonaniem co do stabilności gospodarczej kraju i jego globalnej roli od dekad sprawiał, że to właśnie aktywa denominowane w dolarach są bezpieczną przystanią pierwszego wyboru, zarówno dla państw, jak i dla inwestorów. Żadna inna opcja nie stanowiła odpowiednio atrakcyjnej alternatywy.

Być może znajdujemy się w oku cyklonu.

Stabilność gospodarcza, polityczna i instytucjonalna USA wydaje się mniej pewna niż kiedykolwiek od czasów, gdy dolar stał się najważniejszą światową walutą. Globalna siła wpływu Stanów Zjednoczonych staje pod coraz większym znakiem zapytania z każdym kolejnym dniem i woltą wykonaną przez Trumpa.

To, co się nie zmieniło - i co sprawia, że inwestorzy tak kurczowo trzymają się aktywów dolarowych - to brak wyboru. Jak opisuje to cytowany w Financial Times Sonal Desai, główny analityk inwestycyjny w funduszu Franklin Templeton Fixed Income, do roli "bezpiecznej przystani potrzebujesz ogromnego, głębokiego i bardzo płynnego rynku kapitałowego", "a tu królują Stany Zjednoczone".

Jednak nawet w tej kwestii Trump ruszył świat w posadach. Jedną z głównych przyczyn, że euro odpowiada za jedynie 20 procent światowych rezerw walutowych był od lat niedobór aktywów, które zapewniałyby jednocześnie stabilność oraz na tyle głęboki i płynny rynek, żeby bez problemu znaleźć kontrahentów do dowolnej transakcji. Restrykcyjna polityka budżetowa sprawiała, że podaż uwielbianego przez inwestorów niemieckiego długu była znacznie mniejsza od popytu, a wartość unijnych obligacji dostępnych na rynku była z globalnego punktu widzenia absolutnie znikoma. Jeśli nawet ktoś chciałby zastąpić rezerwy dolarowe bezpiecznymi aktywami denominowanymi w euro, to możliwości były bardzo ograniczone.

Wspólna deklaracja liderów CDU/CSU oraz SPD dotycząca zmian w konstytucyjnych regułach długu to pod tym względem epokowa zmiana. Zgodnie z zapowiedziami Niemcy mają w ciągu najbliższej dekady zwiększyć wydatki na obronność i infrastrukturę nawet o jeden bilion euro, a inwestycje mają zostać sfinansowane emisją długu. Oznaczałoby to, że wartość dostępnych w światowym obiegu niemieckich obligacji skarbowych zwiększyłaby się o 50 procent.

Jednocześnie zwiększenie emisji wspólnych obligacji unijnych zapowiada Komisja Europejska, korzystając z doświadczenia i rozwiązań przyjętych w czasie kryzysu covidowego. Między 2021 a 2024 Unia Europejska wypuściła na rynek obligacje o łącznej wartości 430 miliardów euro. W tym tygodniu przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen ogłosiła plan wyemitowania obligacji o łącznej wartości 150 miliardów euro w celu sfinansowania wspólnych inicjatyw w zakresie polityki obronnej. Do tego dochodzi propozycja wyjęcia wydatków na obronność poza unijne reguły budżetowe, co ma w przeciągu najbliższych czterech lat doprowadzić do zwiększenia ich o 650 miliardów euro.

Te liczby wciąż oczywiście bledną w porównaniu do łącznej wartości amerykańskich obligacji skarbowych - szacowanej na 28 bilionów dolarów. Ale w momencie, w którym inwestorzy mają ogromny apetyt na zmniejszenie zależności swoich portfeli od aktywów dolarowych, na horyzoncie pojawia się idealna alternatywa - budząca się z letargu, zdeterminowana i zjednoczona wokół wspólnego celu zwiększenia swojej geopolitycznej i gospodarczej suwerenności Unia Europejska.

Trump i jego doradcy często powtarzają, że w zakresie bezpieczeństwa narodowego polityka handlowa i gospodarcza są równie istotne jak siła militarna. Europa stoi właśnie przed ogromną szansą, by wzmocnić się na obu frontach. Wzywający Europejczyków do wzięcia odpowiedzialności za swój los amerykański prezydent powinien być zachwycony.

gazeta.pl

Teraz będzie długi i nieprzyjemny wątek o Peterze Marocco - szarej eminencji administracji USA. Wątek powstał na podstawie śledztwa dziennikarskiego w USA, Bośni, Serbii i dwóch innych krajach. Swoje podrzuciły też do tego śledztwa osoby z Departamentu Stanu które nie chcą się afiszować.

Kim jest Peter Marocco, wysłany przez Trumpa jako administrator, właściwie zaś osoba o pełnych uprawnieniach do zarządzania USAID a obecnie także pomocą zagraniczną w Departamencie Stanu? Otóż był on wysokim urzędnikiem o statusie dyplomatycznym w tymże Departamencie Stanu, zasłużonym niekoniecznie dobrze dla USA.

Było to za pierwszej kadencji Trumpa. W 2018 roku Marocco wysłano w misji dyplomatycznej, miał „pilnować stabilności na obszarach objętych konfliktem zbrojnym”. Pojechał w dwutygodniową podróż na Bałkany, odwiedzając przy okazji „kilka krajów Europy Wschodniej” (w tym Polskę) w ramach reklamowanego wysiłku na rzecz „zwalczania brutalnego ekstremizmu” i „wzmocnienia dialogu międzyreligijnego”.

Trump nie Trump ale USA próbowały wtedy za wszelką cenę utrzymać kruche porozumienie pokojowe w Bośni które pomogły wynegocjować dwie dekady wcześniej. Miały za sobą Europę, przeciw – Rosję, ingerowały tam też swoimi służbami Węgry, które już wtedy współdziałały z Serbią (tak!), obecne były służby Arabii Saudyjskiej i Iranu, po raz pierwszy pojawili się Chińczycy. Słowem jak to zwykle „kocioł bałkański”.

W takiej sytuacji każdy amerykański dyplomata dostawał playbook – z kim powinien się spotykać, kogo unikać, zwłaszcza takich jak politycy objęci sankcjami Departamentu Skarbu za korupcję lub zbrodnie wojenne.

Tymczasem Marocco pierwsze co zrobił to spotkał się z Miloradem Dodikiem i wszystkimi jego dowódcami wojskowymi! Dodik, przywódca Serbów bośniackich jest człowiekiem, którego na Bałkanach można obsadzić w dowolnej roli Złego – do każdej będzie pasował. Ma na rękach krew Chorwatów, Bośniaków, ale i Serbów, którzy przeciwstawiali się jego władzy. Prawa ręka Radovana Karadzicia ds. czystek etnicznych w Bośni. Najbliższy przyjaciel Girkina który właśnie u Dodika zdobywał zagraniczne szlify. Bo też i wielki przyjaciel Moskwy, nienawidzący Waszyngtonu.  Jego dowódcy to po prostu banda morderców, kiepskich w polu w starciach regularną armią, ale doskonale nadających się do kierowania pacyfikacjami wsi i miasteczek a la Einsatzgrupen. I do kogoś takiego pojechał Marocco. A w owym czasie Dodik już otwarcie pracował wspólnie z Moskwą nad „wywróceniem stolika” i rozpoczęciem wojny w Bośni na nowo. Sam nazwał się „prorosyjskim, antyzachodnim i antyamerykańskim” podczas spotkania z prezydentem Rosji Władimirem Putinem i obecnie podlega nowym sankcjom za korupcję.

Nie, nie miał żadnego specjalnego zdania zleconego mu przez Departament Stanu. Kiedy o spotkaniu dowiedziała się Maureen Cormack, ówczesna ambasador USA w Bośni i Hercegowinie, wezwała go do siebie i zrugała od domu do góry. Napisała też notę o całej sprawie do Departamentu Stanu, gdzie zderzyła się… z donosem na nią jaki napisał Marocco. Opisał ambasador jako osobę, która „prześladuje” bośniackich Serbów zaś faworyzuje muzułmanów i Chorwatów. Jednak czarę goryczy przeważyło pismo do Departamentu Stanu podpisane przez bośniackich i chorwackich polityków,w tym takie osoby jak znany mi Zlato Hujic zasłużony w dziele pojednania w Bośni długoletni burmistrz Bosanskego Petrovaca. Marocco się pozbyto z misji i rok później po cichu wylano z Departamentu Stanu.

Nie wiadomo co Marcco bośniackim Serbom powiedział, ale po tym spotkaniu wyraźnie zhardzieli wobec Amerykanów.

„Wzmocnił całą scenę polityczną, która jest sprzeczna z tym, co próbują zrobić Stany Zjednoczone”, - powiedział jeden z urzędników ówczesnej ambasady.

Dlaczego Marocco właściwie to zrobił? Bo uważa się za jednego ostatnich prawdziwych rycerzy chrześcijaństwa. Tak – rycerzy. Fascynuje go prawosławie, jak sam mówił „jako jedyna religia spajająca władzę i społeczeństwo”. Cenił prawosławie za to że „nie jest miękkie wobec wrogów”, a nie jak katolicyzm czy protestantyzm podkreśla miłość bliźniego. Sam uważał że najlepszym okresem historii był okres wypraw krzyżowych, a o samych krzyżowcach miał romantyczne wyobrażenie rycerzy wspólnie galopujących i walczących z setkami wrogów.

„Sam wielokrotnie podkreślał, że jest krzyżowcem. Mówił, że USA ma złą politykę zagraniczną, ale przyjdzie czas gdy on ja zmieni. Śmieliśmy się wtedy z tego, teraz jest nam jakoś nie do śmiechu” – przyznaje jeden jego byłych współpracowników.

Zanim Marocco odwołano z Bośni, zrobił jeszcze jeden ciekawy ruch. Pojechał do Serbii – oczywiście nie zawiadamiając nikogo z Departamentu Stanu - gdzie jako reprezentant tegoż Departamentu zaprosił prezydenta kraju, Aleksandara Vučicia, do odwiedzenia Srebrenicy. Tak, tej Srebrenicy gdzie ludzie Mladicia zamordowali 8000 muzułmanów i przy okazji około setki katolickich Chorwatów, żeby nie było świadków. Tam na grobach zamordowanych serbski prezydent miał rozmawiać z Marocco o „współpracy Serbii z USA”. Przezorny i po bałkańsku cwany Vučic, bardzo się zdziwił i postanowił rzecz całą potwierdzić w ambasadzie i Departamencie Stanu. Wybuchła burza, Marocco w ekspresowym tempie wyekspediowano do kraju, ale nie wylano tylko skierowano do U.S. Agency for International Development. Dlaczego? Bo Trump lubił tego „rycerza chrześcijaństwa” i chyba lubi nadal. 

Owo zmienianie polityki zagranicznej USA zaczął od następnej pracy - w U.S. Agency for International Development, gdzie próbował opóźnić lub wstrzymać dziesiątki programów — w tym te, które przyniosły korzyści zjednoczonemu rządowi Bośni i Hercegowiny. Zaczął reorganizować agencję tak, aby lepiej dostosować ją do swojej wersji amerykańskiej polityki zagranicznej. To była agenda jawnie militarystyczna i pro serbska a nawet pro prawosławna. Skargi na Marocco idące z Bośni tak bardzo zaniepokoiły liderów agencji, że znacznie ograniczyli jego obowiązki w ostatnich miesiącach administracji.

Mocno to przeżył, zaprowadził też „czarną listę” swoich wrogów. Obecni i byli urzędnicy postrzegają to co teraz robi jako kampanię zemsty przeciwko tym, którzy sprzeciwiali się jego pomysłom i działaniom z czasów I kadencji Trumpa, a także jako okazję do realizacji jego najbardziej kontrowersyjnej polityki poprzez odsunięcie na bok ludzi, którzy stają mu na drodze. A obecnie Marocco może działać teraz bez ograniczeń i odpowiedzialności w organie wykonawczym, nikt go nie skontroluje poza samym Trumpem.

Bezpośrednio po inauguracji w styczniu br. Marocco opracował rozporządzenie zamykające wszystkie programy USAID i zamrażające pomoc zagraniczną. Przewodniczył staraniom o umieszczenie niemal całego personelu agencji w zawieszeniu zwanym urlopem administracyjnym. Pomimo stwierdzenia Departamentu Stanu, że zwolnienia pozwalają na kontynuowanie pracy obejmującej „podstawowe leki ratujące życie, usługi medyczne, żywność, schronienie i pomoc majątkową”, praktycznie żaden program nie działa.

„To dokładne powtórzenie tego, co zrobił, ale na dużą skalę. Nie miał problemu ze wstrzymaniem pomocy zagranicznej. … Przyszedł i powiedział: „Zatrzymamy wszystkie programy, zatrzymamy wszystko, co dzieje się w terenie” — powiedział emerytowany wysoki urzędnik USAID, który pracował z Marocco podczas poprzedniej kadencji Trumpa. 

W 2020 roku po awanturach w U.S. Agency for International Development Marocco po raz pierwszy trafia do USAID. Jako asystent administratora odpowiedzialnego za Bureau for Conflict Prevention and Stabilization, wprawił w osłupienie personel, próbując przeorientować pracę wyłącznie na swoje pomysły o interesach bezpieczeństwa narodowego USA. Faworyzował programy związane z milicjami na Bliskim Wschodzie które deklarowały się jako „chrześcijańskie”. Jakoś dziwnym trafem większość z nich miała od dawna kontakty z Rosją. Mało też nie zatrzymał pracy agencji, domagając się aby osobiście zatwierdzać wszelkie wydatki przekraczające 10.000 USD. Ścinał programy, których nie lubił lub nie rozumiał, uważał że programy zwalczania mowy nienawiści za „cenzurę”, był jawnym rasistą, zwolennikiem dominacji rasy białej, mówił nawet iż jest to „jedyna rasa inteligentna na Ziemi”, choć przyznawał się do tego dopiero na prywatnych spotkaniach. Europejczykami gardzi, mówiąc że „ważne są narody zdobywcze” choć myśli tej nie rozwija, być może celowo. Przeciwnik NATO, powtarzał stale stwierdzenia iż ta organizacja to „jazda na gapę kosztem Ameryki”.

Twierdził, ze wszystkie programy USAID powinny być skierowane na pomoc ludziom walczącym z islamem, który rozumiał dość prosto – jako ekstremizm. Dotyczyło do zwłaszcza Bośni gdzie cały czas usiłował pomagać bośniackim Serbom. Doczekał się wewnętrznej noty złożonej przez pracowników agencji, w której ostrzegli oni że „zdolność operacyjna i skuteczność strategiczna zostały i nadal są szybko degradowane” przez Marocco, a programy ryzykują nieodwracalne szkody „przy znacznych kosztach finansowych dla amerykańskiego podatnika”. Dyplomaci z Departamentuu Stanu dołożyli swoje, obawiając się że jego działania „ryzykują pogorszenie napiętych napięć religijnych w BiH, potwierdzając narrację jednej strony, a jednocześnie stygmatyzując drugą”,

6 stycznia znalazł się na filmach obrazujących szturm na Kapitol, ale nie postawiono mu żadnych zarzutów, bowiem nie do końca udało się stwierdzić co robił, poza tym że był w tłumie.

Obecnie wszyscy analitycy z eksperci zarówno po stronie zwolenników jak i przeciwników Trumpa uważają że Marocco w dużej mierze sam organizuje politykę pomocy zagranicznej nowej administracji Trumpa. Jego oficjalnym stanowiskiem jest dyrektor pomocy zagranicznej w Departamencie Stanu i zastępcą administratora USAID, ważniejszym nawet niż sam administrator.

„Obecnie jest najważniejszą osobą w Departamencie Stanu” — zauważył jeden z urzędników administracji Trumpa. Być może to dopiero początek jego kariery. Peter Marocco, przyjaciel Petera Hegsetha ma jeden cel – rzadzić cała amerykańską polityką zagraniczną, oczywiście z upoważnienia Donalda Trumpa.

x.com/MarekMeissner

Równocześnie bardzo wyraźnie widać też jednak jedno podobieństwo tego, co zrobił Nixon i co, jak się wydaje, zamierza zrobić Trump. Richard Nixon, choć był antykomunistycznym jastrzębiem, jako prezydent nie dążył otóż wcale do konfrontacji ani z Sowietami, ani z Chinami, a wręcz przeciwnie do tzw. détente, czyli odprężenia w relacjach z obydwoma komunistycznymi mocarstwami. Trump, choć o chińskim zagrożeniu wiele mówi, to zarazem, jak się wydaje, również chce odprężenia, a nie konfrontacji.

Sygnały płynące z Waszyngtonu (chociażby nałożenie niższych ceł na Chiny niż na Meksyk i Kanadę) wydają się potwierdzać taką hipotezę. Jeśli prawdą miałoby się jeszcze okazać i to, że prezydent Stanów Zjednoczonych dąży do odprężenia, a nie konfrontacji również w relacjach z Iranem (w relacjach z Koreą Północną robił to już w czasie pierwszej kadencji) to mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją.

Oto bowiem wygrażający wszystkim wokoło oraz nacjonalistyczny i wielkomocarstwowy w swej retoryce Trump wydaje się na tle Joego Bidena nie amerykańskim imperialistą, ale wręcz pesymistą, którego podstawowym odruchem jest powątpiewanie w siłę Stanów Zjednoczonych.

USA od 1945 r., a już na pewno od 1956 r. czyli od kryzysu sueskiego [momentu, w którym Stany Zjednoczone bardzo wyraźnie pokazały Wielkiej Brytanii i Francji, że te są drugorzędnymi w stosunku do USA mocarstwami] były liderem Zachodu.

Waszyngton za pomocą systemu sojuszy najpierw skutecznie powstrzymywał, a następnie pokonał sowiecki komunizm, by w efekcie de facto rządzić. Może nie całym globem, ale na pewno większością świata. Przewaga USA w efekcie wzrostu siły Pekinu i wzrostu asertywności (ale już nie siły) Rosji była oczywiście wystawiana na próbę. Nie zmienia to faktu, że pesymizm Trumpa wydaje się przedwczesny.

onet.pl