środa, 2 czerwca 2021


Dziś PiS stał się zakładnikiem ordynarnej narracji narzucanej przez własne centrum propagandowe. Pokazała to dobitnie prezydencka kampania wyborcza z 2020 roku i wszystkie nieporadne próby podważenia pozycji Jacka Kurskiego w obozie władzy. TVP niszczy i wulgaryzuje debatę publiczną, w dodatku pod hasłami pluralizmu i wolności słowa. Narzuca dużej części prawej strony sceny politycznej i jej zapleczu pałkarski styl, powoduje, że jakakolwiek inna forma komunikacji staje się niemożliwa.

Konserwatyści będą mieli z tym poważny problem, ponieważ tradycja i patriotyzm zostały trwale złączone z drętwym partyjnym bełkotem, z bardzo płytkim intelektualnie językiem władzy. Sprowadzenie TVP do roli partyjnego organu, narzędzia polityki tożsamościowej, zagraża kulturze narodowej i identyfikacji Polaków z polskością. Oznacza to, że duża część obywateli niepopierających PiS znajduje się poza zasięgiem oddziaływania pojęć istotnych dla budowania wspólnoty, łączy je z zakłamaniem i manipulacją. TVP nadaje dziś fałszywy ton polskiemu konserwatyzmowi kulturowemu.

Jeżeli spojrzymy nieco szerzej na współczesne media, dostrzeżemy zgubne konsekwencje uszczelniania baniek informacyjnych używających odmiennych pojęć i kierujących się wrogimi systemami wartości. Potraktowanie TVP w sposób, w jaki zrobił to PiS, jest niedźwiedzią przysługą wyświadczoną wszystkiemu, co deklaratywnie partia ta chce wzmacniać: tradycyjnym wartościom, spójnej tożsamości narodowej, popularyzacji polskiej historii, a na końcu znajdującemu się w poważnym kryzysie wizerunkowym polskiemu Kościołowi katolickiemu.

Odpowiedzią opozycji na dramat, który możemy śledzić codziennie o 19:30 w TVP1, a przez całą dobę na antenie i portalu TVP Info, jest zakaz tworzenia przez telewizję programów informacyjno-publicystycznych przy jednoczesnym zniesieniu abonamentu i zablokowaniu rekompensat z budżetu. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko likwidację mediów publicznych przez ekonomiczne zagłodzenie. Platforma Obywatelska nie przedstawiła żadnego alternatywnego sposobu finansowania, uznać więc należy, że wygaszenie mediów publicznych jest ukrytym celem proponowanych zmian. Liberałowie tradycyjnie kalkulują, że nie potrzebują państwowej telewizji i radia, ponieważ sprzyjają im te prywatne.

By właściwie ocenić sytuację, w której się znaleźliśmy, warto bez uprzedzeń przyjrzeć się wzajemnym relacjom polityki i mediów w III RP. A te były bardzo bliskie, o ile rządziła lewica i liberałowie, natomiast chłodne i niechętne, ilekroć do władzy dochodziła prawica. Polski rynek medialny został ukształtowany w okresie transformacji ustrojowej i tuż po niej, następnie zmieniony przez cyfrową rewolucję i zagraniczny kapitał.

Zawsze jednak prawica pozostawała na tym polu słabsza, w równym stopniu przez własną indolencję, jak i przez czynniki od niej niezależne. Przez lata narastało po tej stronie przekonanie, że jakoś trzeba temu zaradzić. Bolesne doświadczenie kłopotów komunikacyjnych pierwszych rządów PiS-u i okres bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej udowodniły, że stworzenie wyłomów w medialnym froncie stanowi dla prawicy niezbędny warunek odzyskania wpływu na debatę publiczną.

Prawicowi publicyści rzucili wtedy hasło powołania niezależnej telewizji, która przybrała kształt TV Republika pod kierownictwem Bronisława Wildsteina. Telewizja ta, choć mocno niedoinwestowana, była tworzona entuzjazmem zespołu i rzeczywiście stanowiła pewną przeciwwagę dla mainstreamu. Pamiętajmy, że mówimy o czasach, gdy rzecznik rządu spotykał się z prezesem spółki wydającej „Rzeczpospolitą”, by wysłuchać co znajdzie się na pierwszej stronie gazety, ABW dokonała brutalnego najścia na redakcję „Wprost”, zaś dziennikarze (w tym niżej podpisany) byli stawiani przed sądem za wykonywanie obowiązków służbowych. Dziś to już prehistoria, ale istotna o tyle, że tłumaczy (choć nie usprawiedliwia), co PiS zrobił z publiczną telewizją i radiem po wyborczym zwycięstwie w 2015 roku.

Początkowo plany były ambitne. Zapowiadano nową ustawę o radiofonii i telewizji, która zakładała likwidację spółek medialnych i przekształcenie ich w instytucje kultury, a także zastąpienie abonamentu powszechną opłatą audiowizualną. Ile z tych obietnic wyszło, wszyscy wiemy. Jarosław Kaczyński dał prezesowi TVP zielone światło na zmianę telewizji w użyteczną tubę propagandową oraz, co równie ważne, na wewnętrzną reformę organizacyjną spółki, w wyniku której pozbawiono jakiejkolwiek podmiotowości i decyzyjności dyrektorów anten. Te działania na zapleczu, choć pozornie nieistotne, mają kluczowe znaczenie dla kontroli przekazów TVP Info i „Wiadomości” przez czynnego polityka rządzącej partii oddelegowanego na Woronicza. Tak powstał twór kierowany z tylnego siedzenia przez prawą i lewą rękę Jacka Kurskiego – dyrektora Stanisława Bortkiewicza. To formalnie szef jednego z biur TVP, w rzeczywistości osoba kontrolująca przez swoich ludzi całą spółkę.

Można oczywiście zbyć wszystko stwierdzeniem, że różne media dają głos poszczególnym odłamom opinii publicznej. Można też wskazać – jak przy każdej okazji robi to Kurski – że „jego” TVP przyczyniło się do zwiększenia pluralizmu opinii, ponieważ nie śpiewa w liberalno-lewicowym chórze.

Pamiętajmy jednak, że powtarzając obowiązującą dziś na PiS-owskiej prawicy hasło: „stronniczość TVP gwarancją pluralizmu”, mówimy w istocie językiem Orwella. Dajemy szlachetne usprawiedliwienie fałszom i bezczelnym manipulacjom.

Zwolennicy Kurskiego argumentują, że media publiczne stanowią po prostu zwieńczenie „konserwatywnego filara” polskiego społeczeństwa – to analogia do systemu politycznego XX-wiecznej Holandii, w którym katolicy, protestanci, socjaliści i liberałowie posiadali swoje własne organizacje pozarządowe, związki zawodowe, gazety, a także kanały publicznej telewizji. Filarowa struktura społeczna w Niderlandach upadła wraz z końcem zimnej wojny, choć jej relikty trwają do dzisiiaj. Może się wydawać, że polska plemienność to już w zasadzie model holenderski.

Spójrzmy więc na koszty: rozpad wspólnoty narodowej, alienacja poszczególnych grup, które stają się po prostu sektami, niekorzystne zjawisko separacji baniek informacyjnych. Czy naprawdę chcemy, by Telewizja Publiczna przyspieszała ten proces?

Zwolennicy filaryzacji Polski mają świadomość tego, że filar lewicowo-liberalny jest znacznie silniejszy w mediach, kulturze, reklamie i biznesie niż filar konserwatywny, więc szans sukcesu upatrują w wykorzystaniu państwowego kapitału dla wzmocnienia własnych zasobów. Temu celowi służy zakup Polska Press i Ruchu przez Orlen czy lokowanie budżetów reklamowych spółek Skarbu Państwa w mediach Sakiewicza i braci Karnowskich. Równocześnie filar liberalno-lewicowy ma zostać podkopany przy pomocy działań administracyjnych.

Przykłady? Zablokowanie przez UOKiK przejęcia spółki Eurozet przez Agorę, pomysły dekoncentracji i repolonizacji mediów, a ostatnio projekt nowego podatku od reklam. Jeżeli naprawdę myślimy o zreformowaniu mediów publicznych na dłużej niż okres jednej czy dwóch kadencji, powinniśmy wziąć tę mapę interesów pod uwagę.

Posiadanie TVP rodzi też pewne problemy dla samego PiS-u. W rękach władzy znajduje się narzędzie kształtowania opinii publicznej o zszarganej reputacji. Polacy są bardzo silnie uodpornieni na propagandę robioną wprost i na twardo.

Materiały TVP Info czy „Wiadomości” stają się niewyczerpalnym źródłem memów i obiektem kpin, a oglądanie publicystyki i informacji tworzonej przez hunwejbinów Kurskiego staje się torturą nawet dla wytrwałych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. W chwilach kryzysów politycznych czy wizerunkowych płacą za to sami rządzący, którzy stają się zakładnikami logiki „ani kroku w tył”. Mści się brak kanałów komunikacji skierowanych do umiarkowanych, centrowych wyborców.

PiS może liczyć tylko na „betonowe” media Karnowskich i Sakiewicza, których zasięgi poza twardym elektoratem są nikłe. Z drugiej strony mamy konglomerat mediów prywatnych wrogich obecnej władzy. Stąd ścisła kontrola nad nawet toporną TVP wydaje się Jarosławowi Kaczyńskiemu sprawą krytyczną.

klubjagiellonski.pl

Narodowy Instytut Wolności (NIW) – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego to publiczna instytucja powołana do życia w 2017 r. Ma ona wspierać organizacje pozarządowe, fundacje i think-tanki. W skrócie takie podmioty określa się jako NGO (z ang. non-government organization).

Bezpośredni nadzór nad NIW-em sprawuje przewodniczący Komitetu ds. Pożytku Publicznego, czyli de facto wicepremier i minister kultury Piotr Gliński. Polityk PiS pełni bowiem obie te funkcje. Kompetencje Glińskiego w NIW są tak duże, że to do niego należy powoływanie dyrektora instytutu na pięcioletnią kadencję.

Sam narodowy Instytut Wolności zarządza kilkoma programami wsparcia. Najważniejsze z nich to ogromne "worki pieniędzy". Do końca 2030 r. zostanie bowiem z nich rozdysponowane ponad 1,3 mld zł. Chodzi o:
  • Fundusz Inicjatyw Obywatelskich (FIO) z budżetem do 2030 r. w wysokości 800 mln zł;
  • Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich (PROO) z budżetem na kolejne 9 lat w wysokości 585 mln zł;
Wnioski o dofinansowanie przyjmowane są kilka razy do roku. Ocenia je zespół ekspertów powoływany przez dyrektora NIW. Ta grupa tworzy listę wniosków do realizacji, którą ostatecznie zatwierdza na końcu sam dyrektor NIW.

(...)

Jak od początku maja alarmują dziennikarze portalu OKO.press, TVN 24 i "Gazety Wyborczej", pieniądze z funduszy NIW dawane są lekką ręką fundacjom i stowarzyszeniom, które działają albo bardzo niedługo, albo wręcz zostały zarejestrowane już po terminie składania wniosków. To o tyle dziwne, że statut NIW teoretycznie wyklucza przyznawanie środków pomocowych takim NGO-om, które istnieją krócej niż dwa lata.

Na te kwestie zwróciła również uwagę Federacja Mazovia grupująca 62 organizacje pozarządowe z terenu Mazowsza. Na swoim profilu na Facebooku napisała, że dotacje otrzymały organizacje istniejące kilka miesięcy, "za to przypadkiem (naprawdę, potraktujmy to jako przypadek) członkowie zarządów wszystkich tych organizacji są lokalnie i ponadlokalnie powiązani z partią Prawo i Sprawiedliwość".

O jakich kwotach mówimy? NIW dofinansował na początku maja fundację "Polska Wielki Projekt". Dostała ona ponad 791 tys. zł dofinansowania. Nie powinno to dziwić, bo w jej radzie zasiada sam wicepremier Piotr Gliński, a oprócz niego jest też w niej 25 innych osób powiązanych z PiS.

onet.pl

Piszesz o tym, że kolejne rewolucje inspirują się poprzednimi, polityka kolejnych epok ubiera się w historyczne kostiumy, nawet sam podział lewica/prawica jakoś odwzorowuje podział francuskiego Zgromadzenia Narodowego z końca XVIII wieku. Ale co z krajami jak Polska, gdzie rewolucja jest traktowana nie jako moment założycielski nowoczesnego narodu, tylko obcy import? Coś z gruntu złego, zbrodniczego? Kojarzy się z totalitaryzmem, a nie emancypacją?

To oczywiście robi różnicę, choć nie unieważnia istnienia i trwania rewolucji również w tych zbiorowościach, które się do niej nie przyznają.

Na przykład Polacy.

Owszem, po tym, jak komuniści dokonali symbolicznej konfiskaty rewolucji 1905 roku, zapomnieliśmy o jej demokratycznym potencjale i niestety nie zmieniły tego wasz przewodnik na jej temat czy świetna książka Wiktora Marca. A przecież to była prawdziwie demokratyczna, obywatelska i masowa sprawa – rewolucja jako pierwsza w naszej historii objęła wszystkie klasy społeczne i pokolenia, a mimo to funkcjonuje w jakiejś niszy, w ciemnym kącie polskiej pamięci.

Powiedziałeś, że komuniści skonfiskowali nam rewolucję 1905 roku, ale np. Adam Leszczyński pokazuje w Ludowej historii Polski, że ją po prostu wygrała prawica. To endecja i Kościół były zwycięzcami politycznymi tamtych wydarzeń, to oni zdobyli rząd dusz nowoczesnego społeczeństwa polskiego. To jak tu czerpać wzorce dla demokracji, jeśli ostatecznie wygrał zamordyzm…

To nie takie proste i wspomniany Marzec w Rebelii i reakcji błyskotliwie to pokazuje: rewolucja w Łodzi i Warszawie bezpośrednio przegrała, choć nie było to zwycięstwo caratu, który miał już inne problemy, tylko endeckiej autorytarnej tożsamości polsko-katolickiej, która zaczęła władać Polską.

No właśnie…

Ale przecież rewolucja francuska dla kogoś, kto ją obserwował w 1810 czy 1820 roku, też była przegraną sprawą. Została po niej dyktatura Napoleona, a potem restauracja Burbonów, a w międzyczasie ofiary terroru, wielkie wojny i kupa gruzów. Bilans bezpośredni był rozpaczliwy i nie zmienił go nowoczesny kodeks cywilny… Tyle że kilkadziesiąt lat później ta rewolucja raz po raz przejawiała się w różnych zrywach, w kolejnych Republikach Francuskich, które upadały, aby w końcu wygrać, choć nie na raz i nie spektakularnie. Na tym polega „rewolucja długiego trwania”.

Czyli mamy się pocieszać świadomością, że na dłuższą metę…

Mimo ówczesnej porażki rok 1905 miał szansę stać się wydarzeniem fundującym naszą Rzeczpospolitą. Świadczą o tym choćby radykalne programy zmian społecznych, które powstawały w podziemnym państwie AK i w uchodźczym Londynie, a także to, jak Polskę powojenną wyobrażał sobie Stanisław Mikołajczyk. Obietnice 1905 roku związane z losem robotników i chłopów, z organizacją państwa dawały znać o sobie w programach niemal wszystkich partii politycznych. Tak, tamta rewolucja mogłaby się ziścić w tym sensie, że inspirowałaby kolejne pokolenia bojowników o emancypację – niestety, została zabita przez komunizm.

Zaraz, a nie trochę wcześniej? Przez elity władzy II Rzeczpospolitej, co najpierw same robiły tę rewolucję, co podkładały bomby, strzelały na ulicach do carskich żandarmów, a potem zostawały premierami i pisały programy szkolne? Przecież już w latach 20. okazało się, że Słowacki jest ważniejszym patronem nowej Polski niż Bolesław Limanowski, Ludwik Waryński czy Stefan Okrzeja. Może po prostu ta opowieść rewolucyjna była niewygodna, konfliktująca społeczeństwo, a tu trzeba było stabilizować kraj, a nie rozniecać resentymenty klasowe i przypominać, jak robotnicy tłukli fabrykantów…

Zgoda, pierwszą śmierć polskiej rewolucji spowodowała sanacja. Zresztą, nie trzeba było sięgać do Waryńskiego, wystarczyło sięgnąć do bardziej rewolucyjnych tekstów Mickiewicza i już mielibyśmy inną opowieść o narodzie - i obok wieszcza, także patrona emancypacji… Ten dylemat w jakiejś mierze opisuje Żeromski w Przedwiośniu, to jest problem każdej zmiany społecznej: ile ma być z Cezarego Baryki, a ile z Szymona Gajowca. Bo nie ma żadnej udanej zmiany społecznej bez gniewu Baryki, ale też bez czynnika stabilizującego, jakim są instytucje. Sam gniew rewolucyjny jest ślepy, ale bez niego elita władzy jest tylko gospodarzem upadającego folwarku, nigdy zaś szklanych domów…

No dobrze, czyli sanacja skasowała Barykę, a Gajowiec został ekonomem goniącym chłopa do roboty, względnie bawiącym na rautach u pana dziedzica. Komuniści skasowali rady robotnicze i różne pomysły, co by pracownicy naprawdę zarządzali zakładem. Ale trochę lat minęło już od tego czasu…

A po 1989 roku nie prowadziliśmy prodemokratycznej edukacji w Polsce, bo nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mamy dobre wzory, do których można by sięgnąć. To umykało naszej wyobraźni: sądziliśmy, że demokracja nastanie sama, trzeba tylko zbudować zręby instytucji i edukować ludzi do zaradności i przedsiębiorczości. Rewolucja 1905 roku to przesłanie – wolności, równości, solidarności – niosła i można było je przypomnieć jako polską część dziedzictwa, jako coś, co nie wymaga importu. Ale to wypadło z pamięci, przyznaję, że również z mojej.

No i co z tego zapomnienia wynikło?

Pierwsza konsekwencja jest taka, że skoro wypieramy wzorce demokratyczne, to ciągłość polityczną Polski opieramy na dwóch trumnach, Dmowskiego i Piłsudskiego, z których co jakiś czas wyskakują truchła i chcą nami rządzić – co widać po czasach PiS. Po drugie: zamiast pracy demokratycznej i walk emancypacyjnych pamiętamy jedynie ruch narodowo-wyzwoleńczy. A gdybyśmy lepiej uprzytomnili sobie demokratyczny sens rewolucji 1905 roku, to moglibyśmy też lepiej opisywać bliższy nam w czasie PRL.

Jako tę wypaczoną rewolucję?

Moglibyśmy w PRL zobaczyć nie tylko bolszewicki najazd, ale też dostrzeglibyśmy wielkie poruszenia robotnicze i ludowe lat 40., skierowane przeciw władzy, gdy PPS i PSL były zakorzenionymi społecznie potęgami, a idee rewolucji, zwłaszcza robotniczej samorządności, były bardzo żywe. I potem moglibyśmy zobaczyć, jak w Solidarności te idee się odradzają, jak zbiorowa pamięć przenosi te wzory działania… Ale myśmy tego nie zauważyli, nie potrafiliśmy wobec tego wykorzystać.

A teraz?

Lata 40. zaczęły być opisywane w ten sposób, ale przez badaczki i badaczy spoza Polski, jak Małgorzata Fidelis czy Padraic Kenney. I dopiero teraz jesteśmy na początku drogi do uprzytomnienia sobie, że polskie społeczeństwo jest bytem bardziej zróżnicowanym niż tylko plemiona podległe dyktatowi zmiksowanej pamięci tych dwóch trumien wielkiego czynu narodowo-wyzwoleńczego. Że istnieją też pamięci inne, demokratyczno-rewolucyjno-ludowe.

A jak już to dostrzeżemy i już napiszemy te książki…

No właśnie. Trzecią konsekwencją odrzucenia dziedzictwa rewolucji 1905 jest to, że ono niesłychanie utrudnia pracę myślową i praktyczną nad tym, czym jest demokratyczna obietnica dzisiaj. Ciągłość i modyfikacje wzorów rewolucji we Francji, ale też w Niemczech, Holandii czy Włoszech przez ponad dwa stulecia, wykształciły wielkie zasoby, żeby pracować nad tym, czym w ogóle mogą być dzisiaj te demokratyczne obietnice: wolność, równość, braterstwo i siostrzeństwo. Ostatecznie robimy to, ale później, niż należałoby dla naszego dobra to robić.

krytykapolityczna.pl