czwartek, 13 lutego 2020


Handel rodzi zwycięzców i przegranych. W przypadku chińskiego szoku konsumenci amerykańscy skorzystali dzięki niższym cenom, natomiast niektórzy pracownicy w USA ponieśli straty. Jaki jest bilans tych tendencji? Powiązaliśmy dane dotyczące cen ze szczegółowymi danymi dotyczącymi rynku pracy, aby dokładnie porównać wpływ chińskiego szoku na zatrudnienie i ceny.

Zauważamy, że wzrost siły nabywczej konsumentów amerykańskich w całej gospodarce jest bardzo duży w porównaniu z zakłóceniami na rynku pracy. W szczególności handel z Chinami spowodował wzrost całkowitej siły nabywczej konsumentów amerykańskich o 411.464 dolarów na każde przeniesione miejsce pracy (przy czym średnia płaca roczna dla stanowisk w tych branżach wynosi 40.000 dol.). Wynik ten oznacza, że łączny zysk amerykańskich konsumentów dzięki niższym cenom jest wystarczająco wysoki, by wypłacić rekompensaty wszystkim pracownikom amerykańskim, którzy stracili pracę z powodu większej konkurencji z Chin w ich branżach.

Zrealizowanie w praktyce rekompensaty dla tych właśnie pracowników, którzy stracili pracę z powodu handlu, może przysporzyć trudności. Wymaga to od decydentów znalezienia i wdrożenia odpowiednich strategii redystrybucji zysków od zwycięzców do przegranych. Jednak nasze ustalenia wskazują na szerokie pole manewru dla przeprowadzenia takich transferów. Byłoby to na przykład możliwe do osiągnięcia poprzez szkolenia zawodowe, dodatki na przeprowadzkę lub zasiłki dochodowe w ramach programów federalnych takich jak Trade Adjustment Assistance.

obserwatorfinansowy.pl

Nie chce się wierzyć, że jeszcze do 1993 r. Chiny były samowystarczalne jeśli chodzi o ropę naftową. Przyspieszający wzrost gospodarczy uzależnił Chińczyków od ropy naftowej. Widać to najlepiej w sektorze motoryzacyjnym. W 1994 r. rząd zezwolił na joint venture z udziałem (mniejszym niż 50 proc.) firm zagranicznych, tworzące podwaliny dzisiejszego przemysłu samochodowego. O ile jeszcze w pierwszej połowie lat 90. ubiegłego stulecia, liczba zarejestrowanych pojazdów z trudem przekraczała 10 milionów, teraz przekracza 300 milionów.

W 1993 r. popyt na ropę w Chinach wynosił ok. 3 miliony baryłek dziennie. W 2006 r. wzrósł do około 7 milionów baryłek, co stanowiło ok. 8 proc. ówczesnego, światowego popytu. Obecnie jest to 13 mln baryłek dziennie, czyli 13 proc. światowego popytu.

Nic więc dziwnego, że na przestrzeni de facto ćwierć wieku, ChRL z raczkującego importera stała się największym importerem ropy naftowej na świecie. Szokująca jest też dynamika przyrostu. O ile w 2006 roku import ropy (wraz produktami ropopochodnymi) wynosił niespełna 4 miliony baryłek dziennie, tak dzisiaj przekracza w porywach dziesięć milionów baryłek.

Innymi słowy, co dziesiąta baryłka wydobywana poza Chinami trafia w ostatecznym rozrachunku do Państwa Środka. Przekazywanie pałeczki lidera – tak jak pisze EIA (U.S. Energy Information Administration) – odbywało się dwuetapowo. Jeśli w skład importu uwzględnimy produkty ropopochodne, to Chiny wysunęły się na pozycję lidera już w 2013 r. Z kolei ograniczenie analizy jedynie do samej ropy naftowej wydłużyło okres dominacji amerykańskiej do roku 2017.

(...)

Amerykanie zaczęli importować ropę naftową naprawdę w dużych ilościach dopiero w latach 70. XX wieku, przede wszystkim za sprawą dwóch szoków naftowych. Ale importowali czarne złoto także wcześniej. Dlatego udało im się zdywersyfikować dostawy ropy naftowej, zwłaszcza kiedy USA były importerem netto.

W pewnym momencie importowały ropę z ok. 20 różnych krajów na świecie. Tym samym USA nie pozwoliły sobie na uzależnienie się od jednej części świata w zakresie dostawy tak strategicznego surowca.

Wyżej opisywana sztuka w mniejszym stopniu udaje się Chinom. Pekin próbował dywersyfikować swoje źródła dostaw. Świadczyć o tym mogą ogromne środki (oraz pożyczki) inwestowane w Wenezueli. Wiemy jednak, czym się skończył flirt Pekinu z Caracas i nic dziwnego, że wielu Chińczyków określa politykę swojego kraju wobec Wenezueli mianem wyjątkowo kosztownej pomyłki.

Patrząc na źródła importu ropy do Chin widzimy nie tylko znacznie mniejszą dywersyfikację w ujęciu ilościowym. Widzimy wręcz dużą koncentrację, gdyż ponad 40 proc. importu ropy przypada na Arabię Saudyjską oraz Iran. Tym samym można mówić o mieszance wybuchowej.

obserwatorfinansowy.pl

„W 2018 roku świat konsumował 11.743 Mtoe (milionów ton oleju ekwiwalentnego – przyp. JW) w postaci gazu, węgla i ropy. Spalanie tych paliw emitowało do atmosfery 33,7 mld ton dwutlenku węgla. Jeśli chcemy zredukować te emisje do zera (pomijam tu tzw. technologie emisji negatywnych, które nie istnieją w pożądanej skali) powinniśmy znaleźć sposób na zaspokojenie potrzeb energetycznych rzędu 12.000 Mtoe (…). Do 1 stycznia 2050 roku pozostało ok. 11.000 dni. Żeby w tym czasie osiągnąć poziom neutralności klimatycznej, musimy codziennie dostarczać do konsumpcji ponad 1 Mtoe czystej energii, które zastępować będzie taką samą ilość energii pochodzącej z paliw kopalnych” – pisze Pielke.

Autor artykułu zaznacza, że powyższy model byłby właściwy w przypadku stagnacji światowego zapotrzebowania na energię. To jednak ma rosnąć. „Międzynarodowa Agencja Energii szacuje, że globalna konsumpcja energii będzie rosnąć rokrocznie o 1,25% aż do roku 2040. Ten poziom wzrostu oznacza, że świat będzie potrzebował dodatkowej ilości ok. 0,5 Mtoe dziennie do 2050 roku. Oznacza to, że osiągniecie neutralności klimatycznej będzie wymagać pozyskiwania 1,6 Mtoe czystej energii dziennie na przestrzeni najbliższych 30 lat” – wskazuje.

Żeby zobrazować ten proces, Pielke posłużył się przykładem elektrowni jądrowej Turkey Point na Florydzie. „Ilość energii wyprodukowanej przez tę jednostkę w ciągu roku to mniej więcej 1 Mtoe. Matematyka jest zatem prosta: żeby osiągnąć neutralność klimatyczną w 2050 roku, świat musi oddawać do użytku 3 elektrownie Turkey Point co dwa dni od jutra przez trzydzieści lat. W tym samym czasie należy zamykać jednostki o takiej samej sprawności zainstalowane w paliwach kopalnych” – twierdzi.

energetyka24.com

Wracając do tematów energetycznych, pracował Pan w ministerstwie energetyki podczas trwania prac nad Nord Stream.

To się zaczęło jeszcze przed rozpoczęciem przeze mnie pracy w ministerstwie.

W 1997 roku.

Tak. Gdy zacząłem pracę w ministerstwie, ta koncepcja już istniała. Ideologia obchodzenia państw tranzytowych pojawiła się w Gazpromie już w połowie lat 90-tych.

Jak ją tłumaczono?

Wynikało to z myślenia tunelowego. Jest państwo, z którym nie udaje się nam porozumieć. Co zatem należy zrobić? Wydać mnóstwo pieniędzy na projekty, które pozwolą je obejść.

Ma Pan na myśli Ukrainę?

To się zaczęło od Gruzji. Pierwszym projektem był Blue Stream przez Morze Czarne. Jego celem była budowa gazociągu bezpośrednio do Turcji, z pominięciem Gruzji. Z nią były wówczas problemy odnośnie porozumienia tranzytowego.

Z Ukrainą były pewne problemy, choć nie tak znaczące jak później, ale już wtedy przewidywano taką możliwość. Wówczas powstał projekt North-European Gas Pipeline. Na „Nord Stream” przemianowano go już za głębokiego Putina. Prace nad tym gazociągiem zaczęły się jednak jeszcze w połowie lat 90-tych.

Z tym projektem związana jest zabawna historia. Gdy odszedłem z rządu, wciąż doradzałem Germanowi Grefowi, który był ministrem ds. reform gospodarczych. Był rok 2004, mniej więcej wtedy, gdy Putin kandydował na drugą kadencję. Gref zaprosił mnie na spotkanie. Byli na nim obecni również dwaj zastępcy prezesa Gazpromu. Pierwszym z nich był Ananienkow, lobbujący za Nord Stream. Drugim był Jurij Komarow, późniejszy szef projektu sztokmańskiego, który odpowiadał za eksport.

Na zebraniu doszło do kłótni między nimi. Bardziej współcześnie myślący Komarow mówił tak: "Panowie, gazociągi przechodzą do historii. Teraz liczy się LNG. Gazociągi nie są elastyczne. Wybudujecie jeden, coś się z nim nie uda i trzeba będzie budować kolejny, obchodzący ten pierwszy. Dzisiaj macie problem z Ukrainą, a jutro będziecie mieli na przykład z Niemcami".

Rzeczywiście już teraz są problemy z Niemcami, ponieważ realizują oni zapisy III Pakietu Energetycznego i pełne wykorzystanie przedłużenia Nord Stream - OPAL - zostało zablokowane. Nie jest to bezpośrednio niemiecką decyzją polityczną, ale Niemcy, jako członek UE, zmuszone są do przestrzegania prawa unijnego. Jest to problem poważniejszy niż z Ukrainą - ona nam nigdy nie blokowała możliwości przesyłowych.

Dlatego ja również zawsze powtarzałem, że należy inwestować w LNG. Gazprom nie wybudował jeszcze ani jednego terminalu skraplającego.

Robi to Novatek.

Tak. Te zakłady, które istnieją w Rosji, należą do prywatnych firm. Jeden z nich został wybudowany przez Shell z Japończykami, a Gazprom go później po prostu zabrał. Drugi wybudował Novatek.

Gazprom - olbrzymi gigant gazowy - nie wybudował jeszcze ani jednego terminalu skraplającego!

Ta polityka się nie opłaca i jest nieelastyczna z punktu widzenia rynku. Budowa tych gazociągów to idiotyczna polityka.

Trzeba jednak pamiętać, że oprócz geopolityki jest jeszcze czynnik ekonomiczny. Są ludzie, którzy bardzo dobrze na tym zarabiają. Są to koledzy Putina - Timczenko i Rotenberg. To oni budują te gazociągi.

energetyka24.com

- Niedawno chciałem powiesić szafkę na ścianie, prosta sprawa. Nie ma wiertarki, zadzwoniłem do lokalnej złotej rączki. Facet usłyszał adres, głęboko westchnął i podbił cenę o dwie dychy. Jak przyjechał, okazało się dlaczego. Nie wystarczyła wiertarka udarowa, musiał przywieźć młot udarowy. Potężny sprzęt, a i tak nieźle się namęczył - opowiada mi mieszkaniec Ursynowa, Adam.

(...)

Żona poprosiła mnie o powieszenie zegara, nic trudnego. Wyciągnąłem z szafy wiertarkę, którą kupiłem w markecie. 10 minut później miałem dziurę o głębokości pół centymetra, skrzywione wiertło i dymiącą z wysiłku wiertarkę. Smród na całą chałupę. Wielka płyta mnie pokonała, ale już wiem czemu. Spotkałem na dole sąsiada, który popatrzył na mnie jak na łosia - mówi nam Piotr Nikliński, mieszkaniec warszawskiej Chomiczówki.

- Wytłumaczył, że spora część sąsiadów to ludzie, którzy budowali nasze osiedle. A jak budowali dla siebie, to nieźle się postarali i bloki mają wytrzymałość bunkra - dodaje.

money.pl

A tymczasem Wrocław pod wodzą prezydenta Dutkiewicza „wychodzi z Rzeczypospolitej”. Dowody, zdaniem Brauna? Powołanie Centrum im. Willy’ego Brandta przy Uniwersytecie, Niemiec prof. Klaus Bachmann w lokalnej „Gazecie Wyborczej”, tablica upamiętniająca Fritza Habera, wrocławskiego noblistę z przedwojnia oraz „World Games”. W inauguracyjnej części imprezy wykonana zostaje pieśń, która zawiera słowa: „To będzie miasto równych ludzi. Nie niemieckie. Nie polskie. Nie żydowskie. Nie rosyjskie i nie ukraińskie”. Braun informuje prokuraturę. Ta jednak – najwyraźniej opanowana przez służby, mafie i loże – nie wszczyna śledztwa.

Miasto bowiem przejęła obca agentura. Już wrocławscy pierwsi osadnicy w 1945 roku to, zdaniem reżysera, zaufani „sowieciarze”. Sztaby tzw. Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej, Legnica ze słynną „małą Moskwą”, Świdnica – miasto, z którego dowodzona była operacja „Dunaj”, tajny bunkier pod Oławą, gdzie miało znajdować się jedno z centrów dowodzenia III wojną światową, WSI, SB, KGB, STASI, BND i GRU oraz Putin w pobliskim Dreźnie: wszystko to według Brauna świadczy, że na Dolnym Śląsku „mamy więcej postsowieckiej agentury na kilometr kwadratowy niż w jakimkolwiek innym regionie Polski. Sowieci zawczasu układają sobie klocki”, twierdzi.

Zaczynają już od stanu wojennego – procesu selekcji do nowej władzy, zaś Dolny Śląsk „mógł być poletkiem doświadczalnym” polskiej transformacji ustrojowej. Braun nie może się nadziwić, skąd tyle karier z tego regionu: Stanisław Ciosek, Bogdan Zdrojewski, Władysław Frasyniuk, Rafał Dutkiewicz, Barbara Labuda, Beata Sawicka, Mirosław Chlebowski, Józef Pinior, Jerzy Szmajdziński, Ryszard Czarnecki, Kazimierz Ujazdowski, Adam Lipiński, wszyscy są w tej „szajce”. A na jej czele stoi ówczesny właściciel Radia Eska, WKS Śląsk i barów Pan Smak, funkcjonariusz służb wstawiony przez SB do Solidarności, demonicznie inteligentny – tak, tak! – Grzegorz Schetyna. Wszyscy robią kariery, tylko nie Braun. Wrocław to bowiem jego zdaniem „polski Wiedeń” gdzie spotykają się „mafie, służby i loże” Tymczasem Braun z nikim takim się nie spotyka, nie ma stałej pracy, czuje się gnębiony i prześladowany.

krytykapolityczna.pl

Jednak niechęć firm do podnoszenia cen może nie tylko przyczyniać się do niskiego poziomu inflacji, ale również być jego konsekwencją. Gdy znacząco z roku na rok rosną ceny wszystkiego, tak jak w latach 70. i 80. ubiegłego wieku, firmy mogą ustalać realne, skorygowane o inflację ceny swoich produktów, bez obaw, że zniechęci to nabywców. Jeśli cena kufla piwa wzrośnie o 5,5 proc. po wielu latach podwyżek o 5 proc., to klienci nie zaczną szukać innych pubów. Paradoksalnie mogłoby się tak stać po podwyżce o zaledwie 0,5 proc., następującej po wielu latach braku wzrostów cen. W ten sposób spadająca inflacja może zwiększać „lepkość” cen. Chcąc zrekompensować sobie brak możliwości podnoszenia cen, firmy znajdują inne sposoby przerzucania kosztów na nabywców, takie jak np. zmniejszanie rozmiaru produktów lub obniżanie ich jakości.

Ta sytuacja ma także wpływ na rynek pracy. Bardzo dobrze znane jest zjawisko lepkości płac, zwłaszcza jeśli chodzi o ich ewentualną obniżkę. W środowisku niskiej inflacji przedsiębiorstwa tracą możliwość obniżania wynagrodzeń pracowników poprzez ich podnoszenie w tempie niższym od stopy inflacji, co ma poważne konsekwencje makroekonomiczne. Ekonomiści przypisują zjawisku lepkości płac wzrost bezrobocia podczas recesji. W obliczu zmniejszonego popytu, firmy zmuszone do obniżki cen nie mogą obniżyć płac, aby utrzymać marżę zysku. Zamiast tego zmniejszają więc produkcję i zwalniają pracowników.

Prężne firmy mogą jednak sięgać po inne rozwiązania: mogą zrobić z zatrudnieniem to, co zrobiono z czekoladowym batonikiem. Niektóre przedsiębiorstwa redukują koszty poprzez zwiększenie wartości produkcji przypadającej na pracownika, często poprzez wymuszanie na pracownikach wzrostu wydajności pracy. Znamienne jest, że wielkość produkcji na pracownika spada zwykle w okresie ekspansji gospodarczej, a rośnie podczas kryzysów, co jest dokładnym przeciwieństwem prawidłowości obserwowanych 40 lat temu, w warunkach wysokiej inflacji. Firmy mogą reagować na presję rynku zmniejszając świadczenia pracownicze. Sieć supermarketów Asda ogłosiła niedawno plany znacznej redukcji uprawnień urlopowych swoich pracowników w Wielkiej Brytanii. Przedsiębiorstwa mogą też narzucać pracownikom mniej dogodne harmonogramy pracy. Badania opublikowane w 2017 roku wskazują, że możliwość dostosowania godzin pracy pracowników z tygodnia na tydzień jest warta co najmniej 20 proc. ich wynagrodzenia. Z drugiej strony, w okresach prosperity firmy często decydują się nagradzać pracowników przywilejami i jednorazowymi premiami, zamiast podwyżkami płac, które trudniej jest cofnąć w czasie spowolnienia.

obserwatorfinansowy.pl