niedziela, 4 grudnia 2022


Zacznijmy od pierwszej i fundamentalnej konkluzji raportu. Rosjanie mogli tę wojnę wygrać tak jak planowali, czyli w ciągu 10 dni rozbijając ukraińskie siły zbrojne, czyniąc je niezdolnymi do prowadzenia zorganizowanego oporu i jednocześnie obezwładnić centrum polityczne państwa. W efekcie po 4 miesiącach od dnia agresji Rosjanie byliby w stanie, o czym świadczą ich dokumenty sztabowe, tak jak planowali, połknąć Ukrainę, kontrolować ją politycznie lub nawet włączyć w skład odnowionego ruskiego miru, jakiejś formy nowego ZSRR. Z naszej perspektywy oznaczałoby to, że już w czerwcu znaleźlibyśmy się w nowej sytuacji geostrategicznej. Graniczylibyśmy z Rosjanami nie tylko w enklawie kaliningradzkiej, ale również na Białorusi i Ukrainie, a na dodatek Moskale mieliby 300 tysięczną armię na naszych granicach (nie licząc sił białoruskich) uskrzydloną odniesionym zwycięstwem. Ten scenariusz był całkowicie realnym przede wszystkim z tego powodu, że Ukraińcy uważali, że główny ciężar rosyjskiej agresji i główna oś uderzenia będzie znajdowała się w Donbasie. Tam dyslokowali gros swoich regularnych sił operacyjnych – „ponieważ główną osią miał być Donbas, w rejonie JFO (połączonej operacji sił zbrojnych – MB) utrzymywano ponad 10 brygad bojowych, stanowiących około połowy sił manewrowych ukraińskiej armii” – piszą Autorzy raportu. Inne kierunki, takie jak m.in. na Chersońszczyźnie czy z okolic białoruskiego Homla, skąd ostatecznie przyszedł najpoważniejszy rosyjski atak uważano za mniej prawdopodobne, co powodowało, że desygnowano tam znacznie mniejsze siły.

Nie było większych formacji wysuniętych do przodu na osi homelskiej – piszą Autorzy - Nie było też żadnych większych jednostek zaangażowanych w obronę podejścia z Krymu, mimo że było to określone w planie obrony narodowej. Przyczyny tego są obecnie przedmiotem dochodzenia. Powstawały oddziały Obrony Terytorialnej, ale, miały tylko lekką broń i nie były jeszcze w pełni zintegrowane z dowództwem wojskowym.

Strona ukraińska przygotowywała się do intensywnej wojny w Donbasie, która miała trwać około 6 tygodni. To na potrzeby starcia takiego rodzaju gromadzono amunicję artyleryjską, która miała wystarczyć na potrzeby intensywnego, ale krótkotrwałego konfliktu. Osobną kwestią jest to, że w wyniku rosyjskiej dywersji po 2015 roku Ukraina straciła w eksplozjach na składach amunicji 210 tys. ton pocisków różnego kalibru (Dla porównania w ciągu 5 lat wojny w Donbasie strona ukraińska zużyła ok. 70 tys. ton amunicji artyleryjskiej). Rosjanom udało się, co podkreślają analitycy, osiągnąć zaskoczenie strategiczne, bo na głównym kierunku uderzenia mieli przewagę, szacowaną przez Autorów raportu, na poziomie 12 do 1. Dlaczego pierwsze uderzenie rosyjskie nie było obezwładniającym? Przede wszystkim z tego względu, że ukraińscy wojskowi jako jedno z podstawowych zagrożeń już na długo przed 24 lutego uważali rosyjskie ataki rakietowe i lotnicze za podstawowe zagrożenia. Mając ograniczone możliwości w zakresie obrony przeciwlotniczej, dużą wagę przywiązywali w związku z tym do rozproszenia, zarówno swego potencjału lotniczego, jak i zasobów magazynowych, tak aby nie można ich było niszczyć pojedynczym obezwładniającym uderzeniem. Rosjanie dążąc do uzyskania efektu zaskoczenia musieli też utrzymać tajemnicę, której podlegali nawet dowódcy wyższych szczebli, co do celów operacyjnych wykonywanych zadań. W efekcie siły nacierające z Białorusi, zdaniem autorów raportu, były słabo wprowadzone w zadania które miały realizować, dowódcy na szczeblu taktycznym nie zdążyli zapoznać się z topograficznymi warunkami w których mieli walczyć, na co nałożyły się braki w wyszkoleniu, scentralizowana kultura dowodzenia i problemy z komunikacją i koordynacją po rosyjskiej stronie. To wszystko osłabiło efekt zaskoczenia, który jednak Rosjanie osiągnęli. Strona ukraińska miała inne atuty. Po pierwsze doświadczenia wojny w Donbasie utwierdziły dowództwo, że artyleria jest i będzie jednym z czynników kluczowych w przyszłej wojnie. W konsekwencji Ukraina sporo inwestowała w modernizację swoich systemów artyleryjskich, a nawet rozbudowała zdolności czołgów T-64 tak, aby mogły one być używane w charakterze mobilnych baterii. Jeśli chodzi o siły pancerne, to Ukraina w dniu wybuchu wojny miała do dyspozycji ok. 900 czołgów, podczas gdy Rosjanie 2 800, do których należy dodać około 400 maszyn, które mieli separatyści z Donbasu.

Różnica w liczbie systemów artylerii rosyjskiej i ukraińskiej nie była tak znacząca na początku konfliktu – dowodzą Autorzy. - 2433 systemy artylerii lufowej przeciwko 1176 i 3547 MLRS przeciwko 1680.

Strona ukraińska z pewnością miała lepiej wyszkolonych artylerzystów, bo w okresie po 2015 roku, na to położono największy nacisk. Mając świadomość nierównowagi z Rosją ukraińscy wojskowi wiedzieli, że muszą działać szybciej, mieć lepszą świadomość sytuacyjną, krócej namierzać cele i szybciej zmieniać swą lokalizacje aby uniknąć ognia kontrbateryjnego. Na to kładziono nacisk w szkoleniu i to się w dużej mierze udało, dlatego amerykańscy wojskowi byli potem zdziwieni jak szybko Ukraińcom udaje się opanować obsługę nowych systemów, zarówno przenośnych jak i bardziej skomplikowanych i zaawansowanych HIMARS-ów. Strona ukraińska dysponowała jeszcze jednym atutem, który paradoksalnie, był wynikiem braku środków. Otóż ograniczenia budżetowe powodowały, że Kijów nie był w stanie po 2015 roku utrzymywać dużych stałych sił w Donbasie. W efekcie rotacja kadrowa w jednostkach liniowych była duża, a to przełożyło się na to, że Ukraina posiadała znaczącą, dobrze wyszkoloną i silnie zmotywowaną rezerwę, którą można było zmobilizować. Rosjanie uważali, że to się nie uda, i w tym względzie popełnili fundamentalny błąd niedocenienia zdolności przeciwnika. Kolejnym atutem, jak się później okazało, strony ukraińskiej było zakorzenione przekonanie dowództwa, iż jednym z najpoważniejszych zagrożeń, czemu trudno będzie zaradzić w związku z brakami sprzętowymi, jest zdolność Rosjan do rażenia celów z dużych odległości, przy zastosowaniu systemów rakietowych. To właśnie z tego powodu duży nacisk tradycyjnie kładziono na rozśrodkowanie sił i środków po stronie ukraińskiej, przygotowanie procedur w tym zakresie, zapasowych stanowisk, magazynów i lotnisk, które na tydzień przed godziną W, zostały uruchomione. Na 7 godzin przed wybuchem wojny, kiedy stało się jasne, że jednym z głównych kierunków rosyjskiego ataku będzie oś z okolic Homla na Kijów, po prawej stronie Dniepru, siły zbrojne Ukrainy podjęły próbę przesunięcia na ten kierunek najbardziej mobilnych jednostek rezerwowych.

W rezultacie – argumentują Autorzy raportu - wiele jednostek ukraińskich nie znajdowało się na wyznaczonych pozycjach obronnych, gdy rozpoczęła się inwazja, zwłaszcza na osiach północnych nie znajdowało się na przygotowanych pozycjach. Przesunięcia z południowej osi w kierunku Kijowa również powodowało, że mniejsza liczba żołnierzy przeznaczona została do utrzymania wybrzeża. Ukraińskie jednostki w trakcie przemieszczania się weszły w kontakt ogniowy, bój spotkaniowy, z wrogiem. Punktem krytycznym jest tutaj to, że wojna zaczęła się od przejęcia przez rosyjskie siły zbrojne inicjatywy na poziomie operacyjnym, ale jej jednostki taktyczne były zaskoczone tym, jakiego rodzaju rozkazy mieli wykonać. Siły zbrojne Ukrainy zostały zaskoczone na poziomie operacyjnym, ale jednostki taktyczne psychicznie i praktycznie przygotowywały się do tej walki przez osiem lat. Interakcja między tymi zmiennymi okazała się decydującą o  wyniku pierwszych 72 godzin walk.

Innymi słowy Rosjanie postawili na efekt zaskoczenia, decepcje operacyjną, nawet za cenę niepełnej świadomości realizowanych zadań na poziomie taktycznym. To okazało się w ostatecznym rachunku błędem, ale trzeba postawić pytanie dlaczego zdecydowali się oni na tak ryzykowną ścieżkę postępowania. Otóż, jak argumentują Autorzy raportu, przeważyły o tym badania, przeprowadzane regularnie przez rosyjski wywiad, ukraińskiej opinii publicznej. Ich wyniki utwierdziły tych którzy decydowali w Rosji o kształcie kampanii, iż społeczeństwo ukraińskie jest w dużej mierze zatomizowane, zniechęcone panującą biedą, apatyczne i niezdolne do wspólnego działania, a przy tym obóz Zełenskiego traci w przyspieszonym tempie poparcie. Uznano, w związku z tym, że system odpornościowy państwa jest słaby, elity niezdolne do narzucenia społeczeństwu woli oporu, co ułatwi zadanie najeźdźcom. Szybkie, krótkie uderzenia miały obezwładnić ukraińskie „centrum podejmowania decyzji”, utrudnić a nawet uniemożliwić koordynacje działań i wywołać kaskadowe załamanie się systemu obrony. Nie atakowano infrastruktury krytycznej, bo w Moskwie uznano, że będzie ona niezbędna aby Rosjanie przy ograniczonych siłach byli w stanie uzyskać kontrolę nad całym krajem, nie uderzano też w cele cywilne, uważano bowiem, iż generalnie społeczeństwo ukraińskie jest przyjaźnie nastrojone wobec Rosji i zmasowane ataki powodowałyby przyspieszoną ewolucję postawy tego rodzaju. To był oczywisty błąd oceny sytuacji, ale rozwój wydarzeń na południu kraju, gdzie w ciągu 12 godzin Rosjanie opanowali przeprawy na Dnieprze pokonując ponad 150 km, pokazał, iż tego rodzaju rachunki nie były pozbawione racjonalności. Przez pierwsze 6 dni wydawało się, że Moskale wygrają wojnę i opanują Ukrainę. Jednak tak się nie stało. Z jakiego powodu? 

wpolityce.pl

Niektóre pozycje ukraińskie są atakowane 7-8 razy na dzień. Żołnierz Batalionu „Swoboda" Gwardii Narodowej Jewhenij Oropaj, w wywiadzie dla Radia NW opisał w jakich warunkach walczą jego towarzysze broni:

Tutaj rzeczywiście jest gorąco, jest wiele szturmów, dużo artylerii, moździerzy i lotnictwa. Nasz wróg na żadnych innych kierunkach, na innych pozycjach, nie szturmował tak zaciekle jak tutaj. To naprawdę trudne [walka na odcinku bachmuckim]. Chłopcy nie zważając jednak na to jak paskudna jest pogoda, wielu chłopaków choruje, nie są po prostu 300-ni [sowiecki termin, którym określało się rannych, do dziś stosowany w SZ FR i SZU], wielu ma gorączkę, siedzą w chłodnych okopach i czekają na uderzenie przeciwnika. Mogę stwierdzić, że z czymś takim jeszcze się nie zetknęliśmy. Ściągnięto tu dużo wojska. Pozycje są zasypane trupami orków [tj. żołnierzy rosyjskich], którzy szturmują dzień za dniem. Bywają sytuacje, gdy pod pozycjami leży 70 do 100 zwłok orków, kolejni podchodzą [do linii ukraińskich] i próbują okopać się pod tymi trupami.

Istotnym wyzwaniem dla obu walczących stron jest również zaopatrzenie oraz przygotowanie do zimy. Jeśli wierzyć słowom Oropaja, jego formacja jest w 90% wyekwipowana, mają dostęp do ciepłej żywności oraz tzw. burżujek, czyli piecyków. Nie był on jednak w stanie potwierdzić czy inne oddziały ukraińskie również znajdują się w tak komfortowej sytuacji. Podkreślił, że słyszał o brakach w ekwipunku w niektórych oddziałach SZU.

(...)

Jak wspomniałem wyżej, Ukraińcy zdobyli niedawno pod Bachmutem tablet należący do jednego z dowódców wagnerowców, którzy są ich głównym, a przynajmniej najgroźniejszym, przeciwnikiem na tym odcinku frontu. Najemnicy dzielą się na dwie kategorie:

I. Kadry – to najbardziej doświadczona część wagnerowców. Są dowódcami oddziałów, sztabowcami, zwiadowcami, logistykami, operatorami artylerii oraz uzbrojenia specjalistycznego. Często są to najemnicy o dość długim „stażu", niektórzy mogli również brać udział w walkach na innych kontynentach (np. w Afryce czy na Bliskim Wschodzie). Dowództwo Grupy Wagnera stara się ich oszczędzać i nie ryzykować nadmiernie ich utratę. Podczas walk pod Bachmutem są rzadko angażowani w bezpośrednie walki czy wysyłani na szczególnie niebezpieczne pozycje. Są świetnie wyposażeni i zmotywowani.

II. „Mięso armatnie" – w skład tej kategorii wchodzą obecnie głównie osoby, które zostały zwerbowane w koloniach karnych (czyli rosyjskich więzieniach). Choć patron finansowy wagnerowców (zarazem ich nieformalny, ale faktyczny dowódca) Jewhenij Prigożyn swego czasu chciał znaleźć w ten sposób głównie rekruta mającego już doświadczenie służby wojskowej oraz zdolnego do mordowania (stąd na jednym z filmów wprost zachęcał morderców by się zgłaszali), ale wydaje się, że w wyniku strat werbowani są mężczyźni o zróżnicowanym doświadczeniu oraz walorach bojowych. Łącznie szeregi Grupy miały zostać wzmocnione w ten sposób o ok. 23 tysiące skazańców, z których jednak dość duży ułamek już zginął. Wydaje się, że obecnie w tej kategorii znajduje się już niewielu ochotników-awanturników spoza kolonii karnych. „Mięso" przechodzić ma 3-tygodniowy okres szkolenia, po czym jest rzucane na front i traktowane niejednokrotnie jako „materiał jednorazowego użytku". Są przeważnie wyposażeni gorzej od kadr, ale lepiej niż tzw. mobiki, czyli poborowi do SZ FR. Morale jest jednak mocno zróżnicowane. Część byłych „zeków" nie ma wielkiej woli do walki, niektórzy (gdy istnieje taka możliwość) poddają się Ukraińcom i składają obszerne relacje przesłuchującym ich przeciwnikom. Wśród „mięsa" dochodzi również do przypadków odmowy wykonania rozkazu, które mają jakoby kończyć się zgładzeniem bojowników, którzy okazali niesubordynację.

Na podstawie zawartości zdobycznego tabletu ustalono, że gdy najemnicy przystępują do wykonania zadania to formują oddziały o różnej liczebności: od 8 do 12 lub od 30 do 50 bojowników. Liczebność jest zależna od celu postawionego przed taką grupą, jej uzbrojenia oraz tego czy składa się z kadr czy „mięsa armatniego". Oddziały liczące 30-50 „muzykantów" są rzecz jasna złożone z najemników tej drugiej kategorii. Grupy mniejsze czasem złożone są z cennych specjalistów, którzy mają obsługiwać np. broń wsparcia.

(...)

Z uwagi na krótki okres szkolenia „mięsa armatniego" oraz dość mały odsetek doświadczonej kadry dowództwo Grupy Wagnera opracowuje bardzo szczegółowo plany swych działań zaczepnych. Dane znajdujące się w zdobycznym tablecie wskazują na to, że nie daje ono dowódcom polowym oraz ich podwładnym swobody działania. Z góry ustalone są pozycje wyjściowe pojedynczych „muzykantów", a nawet trasa ich ataku.

Dlaczego? Zapewne wynika to właśnie z krótkiego przeszkolenia zwerbowanych kryminalistów. Nie wymaga się od nich dużej samodzielności i inicjatywy (poza zabijaniem wroga rzecz jasna). Dowódcy oddziałów szturmowych obserwują ruch swoich podwładnych z dronów komercyjnych, czasem wydając rozkazy „oficerom" będącym na polu walki. Treść rozkazów jest przy tym bardzo lakoniczna.

Jeżeli chodzi o wspomnianą wyżej organizację oddziałów to te liczące 30-50 najemników są przeznaczone głównie do rozpoznania bojem, szturmów oraz kontrataków. Oddziały o mniejszej liczebności również mogą pełnić rolę jednostek szturmowych, ale wydaje się, że częściej są przeznaczane do działań pomocniczych względem formacji o większej liczbie „bagnetów". Jeżeli oddziały liczące 8-12 bojowników są złożone ze specjalistów, to prędzej ich zadaniem będzie np. obsługa broni wsparcia (m.in. moździerze i granatniki automatyczne).

Dowództwo nie liczy się zbytnio ze stratami, zwłaszcza wśród tzw. „mięsa armatniego". Wycofać się samodzielnie mogą jedynie ranni lub bojownicy, którzy otrzymali taki rozkaz od dowódcy. Nawet w przypadku fatalnego obrotu spraw na polu walki, odwrót bez zgody „z góry" jest uznawany za zdradę, a wycofujący się wagnerowcy są rozstrzeliwani (choć nie tak spektakularnie jak widzieliśmy to w przypadku Armii Czerwonej w filmie „Wróg u bram" – swoją drogą, wspomniana scena nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością). Odwrót całego oddziału w przypadku fiaska ataku niejednokrotnie w ogóle nie jest brany pod uwagę. Dlatego najemnicy ponoszą bardzo duże straty nieodwracalne w walkach w rejonie Bachmutu.

(...)

Niektóre ataki wagnerowców kończą się sukcesem. Główne powody zdaniem Jurija Butusowa, ukraińskiego dziennikarza, korespondenta wojennego i redaktora portalu censor.net, są następujące:

a) wykorzystanie nierównego terenu oraz warunków pogodowych by podejść jak najbliżej pozycji ukraińskich;

b) aktywne wykorzystywanie dronów rozpoznawczych do obserwowanie działań podwładnych jak i stanowisk przeciwnika;

c) nie liczenie się ze stratami (przedpole oraz stanowiska Ukraińców są „zasypywane" najemnikami);

d) straty ponosi głównie „mięso armatnie", a doświadczone kadry w znacznie mniejszym stopniu, co nie wpływa znacząco na wartość bojową jednostek;

e) ostrzał pozycji ukraińskich jest bardziej intensywny po nieudanym ataku niż przed nim (Rosjanie mogą wtedy ustalić dokładnie, gdzie obecnie znajdują się stanowiska przeciwnika);

f) skuteczne okazują się takie ostrzały nawet z wykorzystaniem granatników automatycznych i moździerzy 82 mm;

g) kolejne ataki z tego samego dnia są przeprowadzane następnie na te pozycje Ukraińców, które zostaną uznane za najsłabsze;

h) obliczanie sił na zamiary, dowództwo Grupy Wagnera nie stawia swoim podwładnym zbyt ambitnych zadań.

(...)

defence24.pl

- Dlaczego nie ma ciepła? Wyobrażacie sobie, jak ludzie reagują? - krzyczał na szefów ciepłowni w Doniecku Denis Puszylin, szef samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej. Na objazd po lokalnych kotłowniach i rozmowy dyscyplinujące z ich kierownikami wziął ze sobą: wiceministra usług publicznych Walerija Leonowa, wicepremiera Jewgienija Solntsewa, ministra budownictwa Eduarda Osipowa, a także szefa administracji miejskiej Aleksieja Kulemzina. Wszystkie te VIP-y wysiadły z terenowych toyot pod kotłownią numer 139 i osaczyły dyrektora generalnego państwowej ciepłowni "Donbassteploenergo" Aleksieja Ciupkę.

- No ale... nasze raporty mówią, że ciepło jest produkowane. Może to wina silnych wiatrów? Może ludzie za dużą wietrzą? Wszystko może być - jąkał się z zakłopotania dyrektor ciepłowni.

- Rozumiem, że są trudności, ale praktycznie nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przekazywałem wam apele obywateli. Powiedz, czego ci trzeba, a Moskwa nam dowiezie - grzmiał Puszylin i machał listą adresów domów, gdzie ciepło nie dochodzi.

- Tam, gdzie jest ukraiński ostrzał, trzeba dostarczyć elektryczne grzejniki. Sieć jest uszkadzana - odparł dyrektor.

Sceny, jak ciepłownicy zbierają cięgi od przywódcy Donieckiej Republiki Ludowej, w listopadzie opisał i pokazał propagandowy biuletyn władz "Donieckie Wiadomości". W całej historii nikt nie wspomniał o najważniejszym. 24 października ciepłownia "Donbassteploenergo" musiała zmobilizować 120 mężczyzn z 400-osobowej załogi. Oddział ciepłowników i palaczy wymaszerował na front w okolicach Awdijiwki, po czym przepadł w wojennej mgle.

"Tak naprawdę kotłownie nie pracują, bo brakuje ludzi. Emeryci i kobiety, którzy przejęli ich zadania, nie wyrabiają się z pracą" - ujawnia tymczasem rosyjski serwis Astra, czyli projekt "niezależnych rosyjskich dziennikarzy poddanych cenzurze lub prześladowaniom w Federacji Rosyjskiej" (jak przedstawiają się należące do niego osoby).

W ten sposób afera o zimne kaloryfery w Doniecku znowu odżyła. "Donieckie Wiadomości" dociskają dyrektora Ciupkę: czy to prawda, że ciepłownicy poszli na front? - Ta wiadomość jest czystą fałszywką - zapewnił dyrektor w propagandowym wywiadzie.

- Ot, szumowina! Kłamie! W moim oddziale połowa ludzi pochodzi z ciepłownictwa - napisał w wiadomości do Astra jeden z żołnierzy DRL. Anonimowy pracownik ciepłowni ujawnił, że z plutonu, który poszedł na front, 11 ludzi nie odbiera telefonów. To znaczy, że raczej już nie żyją.

- Ich dowódcy nie potrafią odpowiednio zorganizować ani ofensywy, ani obrony. Przez swoją głupotę ludzie po prostu umierają. Nie wiem, ilu tak naprawdę zginęło. Myślę, że ich liczba jest znacznie większa niż tych jedenastu, którzy przestali się kontaktować - twierdzi pracownik, cytowany przez Astra. - W wielu przedsiębiorstwach już panuje panika, bardzo brakuje ludzi. Domino już poszło. Jeśli nadal będą mobilizować, to jeszcze kilka kwartałów Doniecka pozostanie bez ciepła - relacjonuje.

wp.pl

Daria Al Shehabi, dziennik.pl: Wydaje się, że innym możliwym następcą, różniącym się nieco od skrajnie radykalnego Patruszewa, jest Dmitrij Miedwiediew lub ktoś jego pokroju, kto pełniłby rolę marionetki. Czy wykorzystanie znanego na zachodzie Miedwiediewa do załagodzenia konfliktu z NATO jest realne?

Jurij Felsztinski: Cóż, z pewnością nie będzie to Miedwiediew. Miedwiediew jest personalną marionetką Putina, mają zażyłe osobiste relacje. Miedwiediew jest teraz wykorzystywany do straszenia Zachodu. Wygaduje jakieś absolutnie koszmarne rzeczy.

Większość tych gróźb jest wymierzona w Polskę. Czy są w jakikolwiek sposób wiarygodne?

Miedwiediew jest tylko narzędziem do testowania, czy blef lub szantaż działają. Dlatego częściej niż od kogokolwiek innego słyszymy od Miedwiediewa o możliwości użycia broni jądrowej. Władza używa go do sprawdzania reakcji świata. Ale poza tym Miedwiediew jest nikim, sam nic nie znaczy. W pewnym momencie został prezydentem - to prawda, ale tylko dlatego, że Putin chciał zastąpić siebie kimś, kto z całą pewnością po czterech latach odda mu władzę. W ogóle nie traktowałbym go jako postaci, która może go zastąpić.

Powinniśmy się spodziewać, że zobaczymy kogoś z FSB lub osobę, poprzez którą FSB będzie kontrolować sytuację. Nie sądzę, by służby chciały oddać władzę, bo tworzą potężny aparat, istniejący od ponad 100 lat. To jedyna struktura, która przetrwała upadek Związku Radzieckiego. Mamy więc do czynienia z bardzo niebezpiecznymi, wysoko postawionymi ludźmi. Jako instytucja wiedzą, co robią i starają się utrzymać sytuację pod kontrolą. Czy w pewnym momencie utną Putinowi głowę? Jeśli będą uważać, że to może zmienić sytuację na lepsze, to tak, na pewno to zrobią. Myślę, że Putin zdaje sobie z tego sprawę i się tego boi. Po odzyskaniu Chersonia przez Ukraińców, po tym jak Rosja traciła kontrolę na froncie, po całkowitym fiasku mobilizacji, pozycja Putina jest o wiele słabsza. Niestety nie znaczy to wcale, że dla nas i świata stała się ona lepsza.

W ostatnim czasie pojawiły się dwie nowe twarze, które zdobyły względy Putina. Jedną z nich jest Ramzan Kadyrow, a drugą - jak pan wspomniał - Jewgienij Prigożyn.

Obaj oni istnieją tylko tak długo, jak długo Putin jest formalnie prezydentem Rosji. Kadyrow, oczywiście, jest potrzebny, bo dzięki niemu Kreml może kontrolować Republikę Czeczeńską. Jeśli by zniknął, Republika Czeczeńska ogłosiłaby niepodległość. A wraz z nią prawdopodobnie jeszcze dwie republiki. Mam na myśli Dagestan i Inguszetię. Tak więc Kadyrow jest potrzebny i stosunkowo ważny. Nawet jeśli Putin straci władzę, to jest szansa, że Kadyrow przetrwa. W momencie, gdy Kadyrow odejdzie, Kreml będzie miał problem z Czeczenią.

Z Prigożynem to zupełnie inna historia. To człowiek, który pojawił się znikąd, który jest bardzo niekonwencjonalny. Moim zdaniem będzie pierwszą osobą, która tuż po odejściu Putina będzie martwa. Myślę, że w strukturach takich jak ministerstwo obrony, jak GRU (Główny Zarząd Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej – PAP), jak FSB, jest bardzo dużo ludzi, którzy naprawdę go nienawidzą. Sposób, w jaki się zachowuje, rujnuje dużą część planów instytucji, które tradycyjnie działają w określonych ramach. A on jest facetem, który próbuje sam decydować o tym, co mu wolno, a czego nie wolno. Nikt go nie wybrał, nie wiadomo skąd się wziął. Przyszedł z zewnątrz i myślę, że bardzo szybko zniknie.

Twierdzi, że jest założycielem i dowódcą Grupy Wagnera.

To prawda. Niemniej jednak jest to prywatna armia stworzona za zgodą Putina, przy finansowym wsparciu państwa. Wydaje się, że to oczywiste, choć wagnerowców powszechnie uważa się za jednostkę prywatną. Jestem przekonany, że ani resort obrony, ani FSB nie są zadowolone z tego, że ktoś z nimi niezwiązany ma zdolną do działania militarnego armię najemników. Myślę, że wiele osób to zwyczajnie irytuje.

Jeśli jedna tych z osób miałaby zastąpić Władimira Putina, która opcja byłaby najbezpieczniejsza, a która najbardziej przerażająca?

Z pewnością nie będzie to ani Miedwiediew, ani Prigożyn. Być może będzie to ktoś z FSB, np. Patruszew. Nie można też całkowicie wykluczyć, że będzie to ktoś spoza FSB, czyli jedna z osób, które były częścią aparatu władzy w ciągu dwudziestu lat rządów Putina. Jednak czy w czasie wojny podjęta zostanie próba zastąpienia go urzędnikiem państwowym? To wątpliwe, ponieważ nic nie wskazuje na to, by ktokolwiek planował przerwanie inwazji.

Przede wszystkim stało się jasne, że cele operacji rosyjskiej nie uległy zmianie. Oczywiście pierwotnie nie zakładano, że wojna będzie trwała ponad dziewięć miesięcy. To z całą pewnością nie było planowane. Początkowo planowano szybkie przejęcie kontroli na Ukrainie, dotarcie do Mołdawii, a następnie przeniesienie inwazji na państwa bałtyckie. W takim scenariuszu siły konwencjonalne NATO nie byłyby gotowe do walki, ponieważ nie stacjonowały w Europie. Oczywiście nie mogłyby też użyć broni jądrowej, bo doszłoby do wojny nuklearnej na pełną skalę. Tak wyglądała pierwotna koncepcja Kremla i niestety jasne jest, że cele polityczne się nie zmieniły. Nadal są takie same, dlatego nie ma podstaw do negocjacji z Putinem - nadal chce władać wszystkimi terytoriami, które planował przejąć, kiedy rozpętał wojnę.

Ostatnio prezydent Wołodymyr Zełenski poinformował, że otrzymał sygnały o gotowości Putina do negocjacji.

Tak jest. Pytanie brzmi tylko, na jakich warunkach? A warunki, które stawia Putin, są bardzo proste. Czy jest gotów przerwać wojnę? Tak, może zrobić to nawet jutro. Pojawia się jednak pytanie, czego chce w zamian. A chce wszystkiego. To jest jedyny warunek, który do tej pory wymienił. Prawda jest taka, że nie da się negocjować z osobą, która w zamian chce zabrać ci wszystko. Dlatego uważam, że ta wojna, nieszczęśliwie dla nas wszystkich, nie zakończy się negocjacjami.

dziennik.pl