wtorek, 25 maja 2021


Human Rights Watch donosi w swoim raporcie, że aplikacja do nadzoru policyjnego używana przez chińskie władze w północno-zachodniej prowincji Sinciang wyznacza 36 grup ludzi, w których przypadku może zostać wszczęte śledztwo. Mogą oni również zostać wysyłani do obozów internowania. Wszystko to odbywa się w ramach represji reżimu, które wymierzone są w tureckich muzułmanów zamieszkujacych właśnie ten region.

W opublikowanym 1 maja br. przez Human Rights Watch raporcie przeanalizowano aplikację mobilną, jakiej władze z Sinciang używają do zbierania danych osobowych na temat zarówno Ujgurów, którzy są muzułmanami, jak i innych mniejszości muzułmańskich. Co więcej, na jej podstwie tworzą raporty dotyczące podejrzanych działań i przeprowadzają dochodzenia w sprawie ludzi, których system oznacza jako problematycznych.

Aplikacja jest połączona ze Zintegrowaną Platformą Wspólnych Operacji (ang. Integrated Joint Operations Platform, IJOP), jednym z głównych systemów używanych przez reżim do masowej inwigilacji w tym regionie. Według informacji zawartych w raporcie, system IJOP bada i gromadzi dane o milionach mieszkańców Sinciang za pomocą kamer CCTV, z których część posiada funkcje rozpoznawania twarzy lub widzenia w nocy. Ponadto korzysta z rozległej sieci punktów kontrolnych oraz „Wi-Fi snifferów”, które zbierają unikatowe adresy identyfikacyjne komputerów i smartfonów.

Następnie przy użyciu danych wydobytych przez system, IJOP może zidentyfikować „problematycznych” ludzi, aby przeprowadzić w ich sprawie dochodzenia oraz umieścić ich w obozach internowania należących do całej sieci obozów, jakie znajdują się w tym regionie.

Departament Stanu USA i grupy zaangażowane w obronę praw człowieka szacują, że obecnie w takich obozach przetrzymywanych jest ponad milion Ujgurów i innych mniejszości muzułmańskich. Tam siłą poddawani są indoktrynacji politycznej i zmuszani do wyrzeczenia się wiary. Byli więźniowie opowiadają o przeprowadzanych w tych obiektach torturach, maltretowaniu i gwałtach.

Chiński reżim usprawiedliwiał zatrzymania i masową inwigilację koniecznością zwalczania terroryzmu.

W organizacji zajmującej się prawami autorskimi zdołano przeprowadzić inżynierię wsteczną aplikacji IJOP w celu zbadania rodzaju gromadzonych danych osobowych, a także zidentyfikowania typów zachowań i osób, które władza obiera za cel.

W raporcie podano że, aplikacja gromadzi szeroki zakres danych osobowych, wliczając w to grupę krwi, wzrost „co do centymetra” oraz kolor i markę samochodu. Informacje są następnie wprowadzane do systemu IJOP i łączone z numerem krajowej karty identyfikacyjnej danej osoby.

W raporcie stwierdzono również, że aplikacja identyfikuje 36 grup osób uważanych za „podejrzane”. Decydują o tym przypuszczalnie nieszkodliwe zachowania, tj. „wracanie z zagranicy”, „niesocjalizowanie się z sąsiadami”, „rzadkie używanie drzwi wejściowych”, „entuzjastyczne zbieranie pieniędzy lub materiałów na potrzeby meczetów” lub „zużywanie niestandardowej ilości energii elektrycznej przez dane gospodarstwo domowe”.

Aplikacja informuje również o konieczności przeprowadzania „dochodzeń” wśród osób oznaczonych jako problematyczne, co wiąże się z gromadzeniem jeszcze większej ilości danych osobowych.

Podczas jednej takiej misji urzędnik będzie musiał np. sprawdzić telefon danego człowieka i zalogować się na niego, aby zobaczyć, czy używa on któregokolwiek z 51 „podejrzanych” narzędzi internetowych, w tym wirtualnych sieci prywatnych (VPN) oraz zagranicznych aplikacji do przesyłania wiadomości, tj. Viber, WhatsApp i Telegram.

„W Sinciang władze stworzyły system, który oznacza ludzi jako podejrzanych w oparciu o rozległe i wątpliwe kryteria, a następnie generuje listy osób, które mają zostać ocenione przez urzędników w celu ich zatrzymania” – czytamy w raporcie.

epochtimes.pl

Państwa zamożne walczą z paleniem nikotyny już od lat 80. Obciążanie papierosów dodatkowym podatkiem to nie tylko źródło dochodów budżetowych, ale też instrument ograniczania ich spożycia. A poza akcyzą w XX wieku wprowadzano także zakazy reklamowania papierosów, jak również prowadzono akcje edukacyjne na temat ich szkodliwości.

W XXI wieku rozszerzono politykę antynikotynową o nowe rozwiązania: zaczęto m.in. wprowadzać zakazy palenia w miejscach publicznych, w tym w pubach i restauracjach. Do Polski rozwiązanie to dotarło pod koniec 2010 roku. Kolejnym krokiem było umieszczanie informacji na temat szkodliwości dymu i samej nikotyny na paczkach papierosów, często okraszonych wyjątkowo nieprzyjemnymi zdjęciami, które same w sobie mogły zniechęcać do zakupu.

Generalnie zatem zrobiono całkiem sporo, żeby palenie przestało być modne i fajne, a stało się okazjonalną przyjemnością lub tylko przykrym nawykiem, z którym wiąże się sporo niedogodności. Wszystkie wymienione wyżej instrumenty ograniczania palenia prędzej czy później wprowadzono również w Polsce.

Politykę opartą na takich właśnie rozwiązaniach prowadzi także Nowa Zelandia. Wprowadzony już w 1990 roku Smoke-free Environments Act, czyli Ustawa o środowisku wolnym od dymu, uwolniła od niego miejsca publiczne (była to jedna z pierwszych na świecie tego typu regulacji), obciążyła papierosy wyższym podatkiem, a także nakazała zamieszczanie ostrzeżeń zdrowotnych na paczkach.

Te oparte na miękkich rozwiązaniach polityki antynikotynowe przynoszą wyraźne efekty. Właściwie w każdym kraju OECD liczba nałogowych palaczy szybko spada. W Holandii w latach 1990–2018 odsetek palących spadł z 37 do 17 proc., z kolei w Wielkiej Brytanii odsetek palących codziennie spadł z 30 do 17 proc. W samej Nowej Zelandii ten wskaźnik obniżył się z 28 do 13 proc. W bazie danych OECD zestawienie dla Polski obejmuje okres 1996–2014 – w tym czasie odsetek nałogowych palaczy w naszym kraju również spadł, choć nieco mniej, bo z 32 do 23 proc.

(...)

Skuteczności miękkich rozwiązań antynikotynowych dowodzi ogrom badań. W badaniu The Impact of Implementing Tobacco Control Policies z 2017 roku pięcioro naukowców z USA przyjrzało się efektom poszczególnych rozwiązań.

Najskuteczniejsze są, oczywiście, rozwiązania podatkowe. Obciążenie papierosów podatkiem wynoszącym połowę ich ceny w długiej perspektywie może ograniczyć konsumpcję nawet o jedną piątą. Wprowadzenie zakazu palenia w miejscach publicznych w długiej perspektywie przekłada się na spadek konsumpcji papierosów o kilkanaście procent, a potencjalnie może nawet o niecałą jedną piątą. O mniej więcej jedną dziesiątą konsumpcję mogą ograniczyć oznaczenia graficzne ostrzegające przed skutkami palenia oraz szeroko zakrojone kampanie informacyjne. Stosunkowo najmniej skuteczne jest natomiast finansowanie terapii odwykowych oraz całkowity zakaz reklam, jednak nawet one mogą przynieść kilkuprocentowy spadek konsumpcji. W sumie rozwiązania zmniejszające popyt, bo tak są określane wszystkie powyższe, według badaczy mogą zmniejszyć konsumpcję palenia o 60 proc.

Czy poza instrumentami antypopytowymi państwa mogą w jeszcze jakiś inny sposób zmniejszać konsumpcję papierosów? Oczywiście, że tak.

Ograniczanie palenia poprzez instrumenty zmniejszające atrakcyjność produktów tytoniowych to jedynie leczenie objawów, a nie przyczyn; te bowiem bardzo często tkwią w sytuacji socjoekonomicznej palaczy. Palenie jest silnie związane z pozycją społeczną jednostki, a zwłaszcza z wykształceniem. Według danych sanepidu codziennie pali 32 proc. mężczyzn z wykształceniem zawodowym i 18 proc. z wykształceniem wyższym, to blisko dwukrotna różnica. O ile 27 proc. bezrobotnych to palacze, o tyle wśród kierowników i specjalistów pali już tylko 13 proc. Wśród osób będących w złej sytuacji materialnej pali 28 proc. mężczyzn i 18 proc. kobiet, zaś w grupie osób będących w sytuacji dobrej to odpowiednio 20 i 13 proc.

W Polsce palenie jest w większym stopniu skorelowane z wykształceniem niż z sytuacją materialną, choć wynika to m.in. z tego, że nasze nierówności dochodowe są umiarkowane. W państwach o wysokim poziomie nierówności różnice materialne odgrywają już olbrzymią rolę. W USA wśród osób żyjących poniżej granicy ubóstwa regularnie pali 32 proc. populacji. W grupie żyjących na poziomie dwukrotności tej granicy palenie jest już dwukrotnie rzadsze. Aż trzykrotna różnica występuje natomiast między Amerykankami i Amerykanami z niższym (tj. poniżej szkoły średniej) i wyższym wykształceniem (absolwentki college’ów).

Działania zmniejszające nierówności, biedę i bezrobocie, a także podwyższające kapitał kulturowy społeczeństwa, mogą więc być równie skuteczne w ograniczaniu palenia co instrumenty antypopytowe. Palenie jest przecież jednym ze sposobów radzenia sobie ze stresem, a nieraz też jedną z niewielu przyjemności, na jakie mogą sobie pozwolić osoby żyjące na niskim poziomie materialnym.

Podwyższanie kapitału materialnego i kulturowego społeczeństwa zmienia też modele konsumpcji na, brzydko mówiąc, bardziej wyrafinowane. To dlatego, że podwyższenie statusu socjoekonomicznego jednostki otwiera przed nią znacznie mniej szkodliwe dla zdrowia możliwości rozładowywania stresu lub przyjemnego spędzania czasu wolnego – takich jak sport czy korzystanie z dóbr kultury.

Stabilność ekonomiczna umożliwia też stosowanie zdrowej i zbilansowanej diety, a także prowadzenie spokojniejszego życia. W takich warunkach chęć sięgnięcia po papierosa jest niższa, a samo palenie staje się mniej atrakcyjne na tle innych, nowych opcji. Nieprzypadkowo trzy najmniej palące społeczeństwa w UE to Szwedzi, Finowie i Duńczycy.

krytykapolityczna.pl

O ile produkcja drogich – kosztujących od 100 dolarów do nawet 1000 dolarów – chipów, instalowanych w komputerach o dużej mocy czy smartfonach z najwyższej półki, przez pierwsze miesiące roku szła w zasadzie bez większych problemów, o tyle szybko pojawiły się kłopoty ze stosunkowo tanimi podzespołami i częściami wykorzystywanymi np. w urządzeniach elektroniki domowej i AGD. Takimi jak np. sterowniki wyświetlaczy, bez których nie da się wyprodukować ekranu telefonu Apple czy Samsunga, monitora Della, systemu nawigacji czy np. wyświetlacza zainstalowanego w kuchence mikrofalowej albo w pralce. Skoro popyt rośnie, to ich producenci podnoszą ceny i zawierają umowy na krótkie serie. Producentom aut brakuje także np. chipów zarządzających zasilaniem.

Część firm z branży przyznaje, że gdy wybuchła pandemia popełnili błąd w planowaniu. Zakładali, że – tak jak w przypadku poprzednich kryzysów – spadnie popyt i ograniczyli produkcję, a tym samym zwolnili moce outsourcowane w fabach. Sygnały do zmniejszenia dostaw dostawali zresztą od klientów. Tymczasem spadek – o ile wystąpił – był chwilowy, bo konsumenci, których lockdown uwięził w domach, aby móc pracować na odległość, zaczęli kupować wydajniejsze komputery i większe monitory, a dla uczących się zdalnie dzieci – nowe laptopy. Do tego doszły zakupy nowych telewizorów, konsol do gier i całej gamy innych elektronicznych gadżetów, które miały ułatwić i uprzyjemnić życie w domowym zamknięciu.

Ten sam błąd popełnili producenci samochodów. Na początku pandemii zaczęli ograniczać produkcję i sygnalizować dostawcom, by wstrzymywali wysyłką komponentów, w tym tych zawierających chipy. Wcześniejsze od spodziewanego odbudowanie się popytu na auta zaskoczyło producentów. Ruszyli więc do dostawców chipów z prośbą o zwiększenie produkcji. I tu spotkało ich rozczarowanie. Zwolnione moce zajęli inni klienci, zwłaszcza ci, którzy produkują elektronikę użytkową.

Motoryzacji pozostało ustawienie się na końcu kolejki i lobbowanie u przedstawicieli rządów, by te, wykorzystując kanały dyplomatyczne, otworzyły branży szybką ścieżkę w fabach takich firm jak TSMC czy Samsung. Częściowo się to udało. Obietnice padły. Na dodatek branży motoryzacyjnej na odsiecz ruszył Intel, który ogłosił, że w ramach nowej strategii udostępni innym producentom moce w swych fabrykach. Ale nim produkcja wzrośnie potrzeba czasu na jej przygotowanie. Intel mówi o sześciu, dziewięciu miesiącach. Analitycy amerykańskiej firmy doradczej AlixPartners szacują, że brak chipów zmniejszy tegoroczne dostawy aut o od 2,2-2,4 mln sztuk. To równowartość ok. 3 proc. światowej produkcji. Whirlpool, czołowy światowy producent AGD informował, że w marcu nie dostał 10 proc. zamówionych półprzewodników.

(...)

Choć produkcja chipów idzie pełną parą, to są przerwy w niektórych fabach. W jednych powodem jest COVID-19, w innych – niespodziewane zdarzenia, takie jak spowodowany śnieżycami blackout w Teksasie, gdzie TSMC, Samsung, Infineon i NXP Semiconductors musieli przerwać produkcję. Jej wznowienie zajęło kilka tygodni, a firmy spodziewają się, że pełne moce teksańskie faby odzyskają w pierwszych miesiącach lata. Jak twierdzą analitycy tajwańskiej firmy badawczej TrendForce, wstrzymanie produkcji w teksańskiej fabryce Samsunga spowoduje w II kwartale 30-proc. spadek produkcji telefonów 5G.

Na Tajwanie TSMC, a także Micron sygnalizują kłopoty z dostawami wody wykorzystywanej w produkcji. Na wyspie trwa największa od 56 lat susza. W Japonii w ostatnim roku doszło do trzech pożarów w fabrykach związanych z branżą. W lipcu ub.r. ogień objął zakład wytwarzający podłoża używane przy produkcji chipów. Skutki tego pożaru, w postaci zmniejszonych dostaw, producenci chipów – m.in. Intel – odczuwali jeszcze w kwietniu br. W październiku ub.r. zapaliła się fabryka firmy Asahi Kasei Microdevices, w której produkowano sensory używane w motoryzacji (produkcję wznowiono w lutym 2021 r.), zaś w marcu br. palił się jeden z zakładów wytwarzającej chipy dla motoryzacji spółki Renesans Electronics. Firma odpowiada za ok. 30 proc. światowej produkcji mikrokontrolerów używanych w samochodach. Kilka tygodni zajęło przeniesienie produkcji do fabów innych producentów (w tym TSMC). Fabryka już wznowiła produkcję, a pełne moce osiągnie za kilka tygodni.

(...)

Nvidia, czołowy światowy producent procesorów graficznych (GPU), które ze względu na moce obliczeniowe wykorzystywane są nie tylko w komputerach, ale także np. w kopalniach bitcoinów, początkowo liczył, że problemy zakończą się po I kwartale 2021 r. Wraz z publikacją wyników za pierwsze trzy miesiące tego roku firma twierdzi, że niedobory potrwają przynajmniej do końca tego roku. Nvidia zaznacza, że stale zwiększa produkcję GPU.

Tajwański TSMC, największy światowy producent półprzewodników na zlecenie, którego faby produkują dla takich firm jak Apple i Qualcomm mówi wprost, że ten rok nie będzie ostatni. Ocenia to na podstawie składanych przez klientów zamówień, które z nawiązką przekraczają jego moce produkcyjne wykorzystywane dziś dzięki różnym zabiegom organizacyjnym w ponad 100 proc. By sprostać popytowi tajwański producent ogłosił, że tegoroczne nakłady inwestycyjne wyniosą 30 mld dolarów. To o trzy czwarte więcej niż w 2020 r. i więcej niż wstępnie planowane na ten rok 25-28 mld dolarów.

Także światowy numer jeden – Intel – mówi o 2022 r. jako spodziewanym terminie zakończenia kłopotów z zaspokajaniem popytu. Bardziej optymistycznie na sytuację patrzy tajwański Acer, piąty światowy producent komputerów. W jego opinii, problemy z chipami do komputerów średniej klasy zelżeją już w II połowie roku.

W zaspokojeniu popytu mają pomóc przede wszystkim nowe i już prowadzone inwestycje. Intel zadeklarował, że wyda 20 mld dolarów na budowę dwóch fabryk w Arizonie. Faby mają produkować półprzewodniki także na zamówienie innych firm. Z kolei TSMC, które w maju ub.r. zapowiedział wydanie na budowę fabu w Arizonie 12 mld dolarów, wiosną tego roku ogłosiło, że w ciągu trzech lat zainwestuje 100 mld dolarów w zwiększenie mocy produkcyjnych, w tym w USA. Niemiecki Infineon w lutym ogłosił, że nieznacznie zwiększa planowane w tym roku inwestycje i przyspiesza uruchomienie nowej fabryki w Austrii. Ma ruszyć w III kwartale i produkować chipy m.in. dla motoryzacji.

Do tych rynkowych zapowiedzi, które wynikają m.in. z biznesowych ocen, że konsumpcja półprzewodników w najbliższych latach będzie rosła, bo rynek półprzewodników za sprawą 5G i komputerów o dużych mocach obliczeniowych wszedł w fazę wieloletniego wzrostu, dochodzą jeszcze działania i zapowiedzi działań rządów.

Administracja Joe Bidena w lutym nakazała agendom rządowym działania zmierzające do zwiększenia krajowej produkcji chipów i szuka poparcia w Kongresie i Senacie dla projektu przeznaczenia 37 mld dolarów z publicznych pieniędzy na zwiększenie produkcji chipów w USA. Podczas rozmów z rządem dotyczących zwiększenia produkcji szefowie Samsunga i SK Hynix zaproponowali, by przyznano im wakacje podatkowe w wysokości 50 proc. wartości nowo wybudowanych budynków fabrycznych, czy centrów R&D.

Ponadto niezależnie od siebie rząd USA i Unia Europejska ogłosiły koncepcje półprzewodnikowej samowystarczalności. Taki plan od kilku lat realizowany jest w Chinach pod auspicjami tamtejszych władz państwowych. W ocenie Marka Liu, prezesa TSMC, są „ekonomicznie nierealne”. Także autorzy raportu SIA i BCG ocenili, że jest to nieuzasadniony ekonomicznie pomysł. Według ich prognoz branża na inwestycje i R&D wyda w ciągu 10 lat 3 bln dolarów. Tymczasem jak wyliczyli, gdyby Europa, USA i Chiny (konsumują odpowiednio 25 proc., 32 proc. i 24 proc. światowej produkcji półprzewodników) miały być samowystarczalne to łącznie musiałby wydać na dojście do takiego stanu ok. biliona dolarów, a potem co roku od 40-105 mld dolarów (ta wielkość zależy od fazy cyklu koniunkturalnego i rozwoju technologii).

W rozpisaniu na głosy wstępne inwestycje w Chinach wyniosłyby 175-250 mld dolarów, w USA 350-420 mld dolarów i w Europie 240-330 mld dolarów, a roczne wydatki to odpowiednio 5-15 mld dolarów, 10-30 mld dolarów i 25-60 mld dolarów. Według autorów raportu nacjonalizm półprzewodnikowy spowodowałby wzrost cen półprzewodników o 35-65 proc., a w ślad za tym cen urządzeń sprzedawanych konsumentom końcowym. Zamiast tego proponują dotacje i ulgi podatkowe, które miałyby pozwolić na korekty w łańcuchu dostaw i przesunięcie części mocy produkcyjnych do USA czy Europy. Dziś np. najbardziej zaawansowane chipy (technologie od 10 nm w dół) produkowane są tylko w Korei (8 proc.) i na Tajwanie (92 proc.), co czyni produkcję wrażliwą na kryzysy i konflikty geopolityczne, a także na katastrofy naturalne. Z kolei 40 proc. ogółu światowych mocy produkcyjnych ulokowane jest w Chinach.

obserwatorfinansowy.pl

Łukasz Giżyński to trzydziestolatek. W 2014 r. bez sukcesu ubiegał się o mandat radnego w częstochowskiej radzie miasta. Jak słyszymy od osób doskonale znających realia układów towarzysko-politycznych w mieście, swoją karierę zawdzięcza ojcu i jego dobrym relacjom z rządzącą Częstochową lewicą.

Syn wiceministra dostał w przeszłości pracę w miejskich spółkach m.in. w Częstochowskim Przedsiębiorstwie Komunalnym i oczyszczalni ścieków "Warta". – Kiedy zapytałem jednego z prezesów jak to możliwe, że zatrudnili człowieka z PiS-u, usłyszałem, że to nie na ich poziomie się rozgrywa – mówi nasz informator.

Młody Giżyński przez kilka miesięcy był też zatrudniony w archiwum Regionalnego Funduszu Gospodarczego, czyli spółce ze 100 proc. udziałem skarbu państwa. Ale ambicje wiceministra względem syna były znacznie większe.

– Nikt nie ma wątpliwości, że częstochowski oddział Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi Giżyński utworzył pod syna. Wystarczy sprawdzić czym się tam zajmują, bo na pewno nie kultywowaniem wiejskiej tradycji i kultury – dodaje nasz rozmówca, który prosi o anonimowość.

Pierwszym zrealizowanym zadaniem częstochowskiego oddziału pod kierownictwem Łukasza Giżyńskiego jest projekt "Częstochowscy Męczennicy za Wiarę i Ojczyznę", poświęcony pamięci księży katolickich zamordowanych przez Niemców w czasie II wojny światowej. Pomysłodawcą projektu nie jest jednak Giżyński, a Fundacja na Rzeczy Promocji i Rozwoju Sołectwa Karczewice, która szukała środków na realizację tego projektu i znalazła je właśnie w Narodowym Instytucie Kultury i Dziedzictwa Wsi.

Za wsparcie z Instytutu udało się zorganizować wystawę, koncert i cykl publikacji. Artykuły na ten temat opublikowano w lokalnym tygodniku, którego redaktor naczelną jest Urszula Giżyńska - żona wiceministra i matka kierownika oddziału Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi.

– Nie mieliśmy zlecenia z Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi, tylko z Fundacji na Rzecz Rozwoju Sołectwa Karczewice. Były zapytania ofertowe ze strony Fundacji, my odpowiedzieliśmy i nawiązano z nami współpracę na publikację cyklu artykułów historycznych. Od samych początków naszego istnienia, czyli od 30 lat, z pietyzmem odnosimy się do naszych polskich postaw i uczuć patriotycznych, ponadto jesteśmy Gazetą o zasięgu obejmującym cały subregion północny województwa śląskiego - co razem wzięte zapewne miało wpływ na wybór przez Fundację – mówi w rozmowie z Onetem Urszula Giżyńska.

– Nigdy nie podejmowaliśmy finansowej współpracy z Instytutem Kultury i Dziedzictwa Wsi, nie wystawialiśmy Instytutowi faktur i nie wzięliśmy od Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi ani złotówki – zapewnia Giżyńska, redaktor naczelna "Gazety Częstochowskiej".

Rzeczywiście, pieniądze z państwowego instytutu kierowanego przez syna trafiły do gazety matki przez wspomnianą fundację. – Jako partner dostaliśmy środki od Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi. Na cały ten projekt, w tym na cztery artykuły. Na częstochowskim rynku nie ma zbyt wielu wydań papierowych gazet dostępnych w sprzedaży, a "Gazetę Częstochowską" można kupić w każdym kiosku. Zaproponowano nam ok. 6 tys. zł za cykl, połowę taniej niż oferowały inne tytuły – tłumaczy Onetowi Robert Kępa z Fundacji na Rzeczy Promocji i Rozwoju Sołectwa Karczewice.

onet.pl