niedziela, 21 kwietnia 2024



Przez większą część XX w. słowo "rodzina" w Ameryce kojarzyło się z przesłodzonym obrazem przedstawiającym szczęśliwe małżeństwo, dwójkę dzieci i jednego, nieprawdopodobnie dobrze wytresowanego golden retrievera, a wszystko to w domku jednorodzinnym. W ciągu ostatnich 50 lat pojęcie rodziny nuklearnej ulegało jednak stopniowej erozji.

Pierwszym wyraźnym sygnałem zgonu rodziny nuklearnej był kryzys naftowy z 1973 r. i następująca po nim dwuletnia recesja, która oznaczała koniec powojennego dobrobytu na Zachodzie. Od tego czasu rodzina nuklearna rozpadała się kawałek po kawałku. W 1970 r. ponad dwie trzecie dorosłych Amerykanów w wieku od 25 do 49 lat mieszkało z małżonkiem i co najmniej jednym dzieckiem. Według Pew Research do 2021 r. tylko 37 proc. dorosłych pasowało do tego modelu.

(...)

Podobnie jak wiele innych norm społecznych, rodzina nuklearna była produktem warunków ekonomicznych i kulturowych określonego czasu i miejsca, podtrzymywanym przez politykę i instytucje przez dziesięciolecia. Aż do XIX w. małżeństwo było nie tyle związkiem dwóch zakochanych osób, ile pragmatycznym, obowiązkowym krokiem wpisanym w długą tradycję organizacji społecznej i rodzinnej. Większość Amerykanów w tym czasie żyła w wielopokoleniowych "rodzinach korporacyjnych", które razem prowadziły rodzinne gospodarstwa rolne lub firmy.

Wraz z uprzemysłowieniem gospodarki w XIX w. coraz więcej młodych mężczyzn i kobiet opuszczało rodzinne gospodarstwa, by znaleźć pracę w fabrykach i biurach, zwykle w miastach. Uwolnieni od bacznego wzroku rodziców i krewnych ci młodzi ludzie zaczęli chodzić na randki, wydając swój własny dochód na wyjścia do lokalnego kina lub baru. W swojej książce z 2016 r. "Labor of Love: The Invention of Dating" Moira Weigel szczegółowo opisała te zmiany. "Przenosząc zaloty z domu na rynek, randki stały się lukratywnym biznesem" — napisała. "Po raz pierwszy w historii ludzkości randki sprawiły, że konieczne stało się kupowanie rzeczy, aby spotkać się twarzą w twarz z potencjalnym partnerem" — dodała.

W miarę jak kultura randkowania stawała się coraz bardziej zakorzeniona w gospodarce w XX w., sposób życia oparty na wspólnocie ustąpił miejsca jednostkom skupiającym się na własnych pragnieniach i potrzebach. Klasa średnia powiększyła się, a dzieci nie musiały już zarabiać na ekonomiczne przetrwanie swojej rodziny. W białych rodzinach z klasy średniej mężczyźni zarabiali na utrzymanie rodziny, a ich żony wychowywały dzieci i prowadziły dom. Rodzina nuklearna stała się mikrokosmosem kapitalistycznej samowystarczalności i związanego z nią konsumpcjonizmu.

Pod pewnymi względami był to również przypadek. Jak zauważył Brooks w "The Atlantic", status rodziny nuklearnej jako domyślnego układu gospodarstwa domowego dla dorosłych Amerykanów osiągnął szczyt w stosunkowo krótkim okresie między 1950 a 1965 r., kiedy wskaźniki rozwodów spadły, wskaźniki dzietności wzrosły, a powojenna gospodarka rozkwitła. To właśnie w tych latach "wokół tego typu rodziny ukształtował się rodzaj kultu", napisał Brooks, zauważając, że ci, którzy złamali formę, rezygnując z małżeństwa, byli często postrzegani jako dewianci lub "neurotycy".

Obsesja na punkcie rodziny nuklearnej maskowała jej podstawową niestabilność. W latach 70. nierówności społeczne i stagnacja płacowa po kryzysie naftowym i recesji z 1973 r. uniemożliwiły wielu białym mężom o średnich dochodach utrzymanie całych rodzin z jednej pensji. Coraz więcej kobiet wchodziło na rynek pracy, co dawało im większą autonomię ekonomiczną i umożliwiało niektórym opuszczenie nieszczęśliwych małżeństw. Po tym, jak Kalifornia zalegalizowała rozwód bez orzekania o winie w 1969 r., inne stany szybko poszły w jej ślady. Z kolei liczba rozwodów gwałtownie wzrosła. (Do dziś kobiety inicjują zdecydowaną większość rozwodów).

W miarę jak coraz więcej osób zakładało rodziny, które odbiegały od normy rodziny nuklearnej, niedociągnięcia tej struktury stały się oczywiste. Największym tego skutkiem jest dziś kryzys opieki nad dziećmi, w którym samodzielność nieodłącznie związana z modelem rodziny nuklearnej spowodowała, że kobiety poniosły ciężar wychowywania dzieci. Mimo że przytłaczająca większość kobiet pracuje obecnie poza domem, to na ich barkach nadal spoczywa większość nieodpłatnej pracy związanej z opieką nad dziećmi i starzejącymi się krewnymi. Wykonują również więcej prac domowych. Pranie, sprzątanie i gotowanie są wykonywane głównie przez kobiety.

Bez jednego partnera skoncentrowanego na pełnoetatowym prowadzeniu domu ilość pracy wymagana do prowadzenia rodziny nuklearnej nie jest tak naprawdę wykonalna. — Wszystkie rodziny, bez wyjątku, są zależne od rozległego wsparcia z zewnątrz, niezależnie od tego, czy są to państwowe programy opieki społecznej, płatne osoby świadczące usługi, czy członkowie dalszej rodziny hojnie pomagający — powiedziała mi O'Brien.

(...)

Zrozumienie, dlaczego kapitalizm i rodzina nuklearna tworzą tak zgrany duet, nie wymaga wielkiego wysiłku intelektualnego. Zatomizowane jednostki rodzinne generują więcej pracy na rynku i kupują większe ilości towarów niż rozległe, wspólnotowe grupy krewnych, które mogą polegać na sobie nawzajem, dzieląc się zasobami i siłą roboczą. Pozory samowystarczalności rodziny nuklearnej ledwo skrywają jej toksyczną współzależność z gospodarką rynkową. Ta dynamika sprawia jednak, że rodzina nuklearna jest szczególnie podatna na presję ekonomiczną.

Z biegiem lat ludzie, którzy odeszli od tego standardu, przestali być postrzegani jako odchylenia od normy i stali się przykładami różnych ścieżek, którymi może podążać dorosłość. Obecnie prawie jedna czwarta dzieci w USA żyje w gospodarstwach domowych z jednym rodzicem, a coraz więcej dorosłych żyje bez małżonka lub partnera, samotnie lub ze współlokatorami. 

(...)

Chociaż nie jest jasne, jak będzie wyglądać przyszłość rodziny, na wietrze widać nasiona zmian. Ostatnie miesiące przyniosły zalew artykułów o trendach, wątków na Reddicie i nagłówków gazet spekulujących na temat poliamorycznych rodzin, platonicznego rodzicielstwa i żyjących wspólnie kolektywów samotnych rodziców. Po cichu do mody powraca nawet wielopokoleniowe gospodarstwo domowe, w dużej mierze dzięki ciągłemu wzrostowi kosztów utrzymania i potrzebom rodzin w zakresie opieki.

Wydaje się, że pandemia przyspieszyła poczucie pilnej potrzeby wymyślenia czegoś lepszego. — Aby rodziny mogły w ogóle funkcjonować, potrzebują dużo zewnętrznego wsparcia — powiedziała O'Brien. — Podczas pandemii, gdy niektóre z tych zewnętrznych form wsparcia zniknęły, stało się to dramatycznie i boleśnie oczywiste dla ogromnej liczby ludzi — dodała.

businessinsider.com.pl


Miejsce pochodzenia tych języków, sięgające zapewne początków rozwoju cywilizacji, do dziś nie było jednoznacznie ustalone. W nauce dominują dwie hipotezy. Jedna mówi o tym, że miejsce narodzin tych języków to azjatyckie stepy około 6 tys. lat temu. Druga – że stało się to aż 9 tys. lat temu i to zupełnie gdzie indziej – gdzieś w kolebce cywilizacji rolniczej, czyli w rejonie Żyznego Półksiężyca (obszar ciągnący się łukiem od Egiptu do Zatoki Perskiej).

To właśnie postanowił rozstrzygnąć zespół dr. Graya, a konkretnie grupa 80 specjalistów językowych. Na podstawie danych historycznych, starych zapisków w językach już wymarłych oraz analizy języków współczesnych opracowali oni nowy zestaw danych zawierający podstawowe słownictwo ze 161 języków indoeuropejskich, w tym 52 języków starożytnych lub historycznych. Do tego przeprowadzili modelowanie komputerowe pokazujące, jak rozprzestrzeniały się ludy mówiące dziś językami z rodziny indoeuropejskiej. Z tych badań wysnuli zaskakujący wniosek. Jedna z wcześniejszych hipotez okazała się zupełnie niepoprawna – języki indoeuropejskie nie narodziły się na dalekich stepach dzisiejszego Kazachstanu. Drugą trzeba było nieco zmodyfikować i uszczegółowić. Okazało się bowiem, że języki indoeuropejskie wywodzą się z północnych krańców Żyznego Półksiężyca, konkretnie z obszaru na południe od gór Kaukazu – od północnej Persji po część południowej Anatolii, dziś leżącej na terytorium Turcji. Według szacunków dr. Graya rozwój języków indoeuropejskich zaczął się nie 9 tys., a ok. 8 tys. 100 lat temu.

onet.pl/Newsweek