Po tygodniu od podpisania tzw. umowy surowcowej między Stanami Zjednoczonymi Ameryki a Ukrainą możemy już pokusić się o pierwsze wnioski.
Specjalnie odczekałem chwilę, aby upewnić się czy na pewno komunikaty Kijowa będą takie same jak te z Waszyngtonu, bo właśnie dzięki ukraińskim władzom mogliśmy zapoznać się z treścią dokumentu. Dementi nie było, wobec czego po kilku miesiącach napięć rozpoczętych jeszcze w Monachium, a pogłębionych fatalnym spotkaniem w Gabinecie Owalnym, w końcu osiągnięto porozumienie.
Obecna umowa, którą sekretarz skarbu Scott Bessent nazwał "historycznym partnerstwem gospodarczym" zasadniczo różni się od amerykańskich propozycji z lutego, a także wychodzi naprzeciw ukraińskim oczekiwaniom. Jest bardziej szczegółowa od tych pierwszych, a także nie ma charakteru wymuszenia rozbójniczego, które widoczne było w późniejszych wersjach, ale po kolei.
Rzeczywista nazwa dokumentu to "Umowa o ustanowieniu Amerykańsko-ukraińskiego Inwestycyjnego Funduszu Odbudowy Ukrainy". Całość ma składać się z trzech dokumentów, jednego ramowego i dwóch technicznych, powinna zostać wkrótce (8 maja) ratyfikowana przez ukraiński parlament - Werchowną Radę. Zobowiązanie do zgodności z konstytucją oraz uprzednio zawartymi umowami międzynarodowymi z Unią Europejską, to kolejne novum, którego wcześniejsza wersja nie miała.
Ponad to Ukraina zachowuje własność swoich przedsiębiorstw oraz zasobów naturalnych i to ona sama wskazuje, które złoża mają być eksploatowane w ramach funduszu. Umowa dotyczy jedynie przyszłych licencji eksploatacyjnych, a nie już istniejących, co jest szalenie ważne. Szczególnie, że Amerykanie zamierzają przekazać Ukraińcom odpowiednie technologie. Przez pierwszych 10 lat zyski z nowych źródeł muszą być wydatkowane na odbudowę Ukrainy, a dopiero po tym okresie strony będą się nimi dzielić po równo.
Ta równowaga obowiązuje też we władzach funduszu, sprawowanych w takim samym udziale przez Amerykanów i Ukraińców. Kasę instytucji zasilać będą również po równo, z czego Ukraina może to robić z tantiem pochodzących z licencji wydobywczych, a USA wpłacać środki lub przekazywać pomoc wojskową, co policzone będzie jako jej wkład. Środki pieniężne przeznaczone będą wyłącznie do wydobycia surowców lub do odbudowy infrastruktury.
Amerykanie otrzymali więc dostęp do ukraińskich surowców, choć nie wyklucza to udziału firm trzecich, chyba że były one związane lub w jakiś sposób pomagały w prowadzeniu rosyjskiej agresji. Co więcej, mimo że nie wymieniono wprost gwarancji bezpieczeństwa, to jednak zapisano mechanizm wsparcia wojskowego, które odbywać się będzie w ramach przyszłych zysków, bez obciążania bieżącego budżetu państwowego. Nie ma też żadnych zapisów o rzekomych ukraińskich długach albo konieczności zapłaty za już przekazaną pomoc.
Dodatkowo, przychody z eksploatacji surowców pozostaną de facto na Ukrainie, a korzyścią będzie to, że amerykańskie firmy wydobędą surowce, które zostaną wykorzystane w ich przemyśle lub odsprzedane dalej. Przy czym mowa cały czas o złożach, które obecnie pozostają poza zasięgiem rządu ukraińskiego. Można domyślać się, że są nierozpoznane, ich wydobycie jest nieopłacalne, albo znajdują się pod okupacją rosyjską.
Takie zapisy stanowią kompromis, który jednak jest wyraźnie bardziej korzystny dla Ukrainy. Zełenski nie tylko wytrzymał kilkumiesięczną, brutalną amerykańską presję, ale też uzyskał warunki dużo lepsze od wyjściowych. Amerykanie kilkukrotnie próbowali przymusić go do podpisania dokumentów, ale bez efektu. Mimo wstrzymania pomocy wojskowej, faworyzowania Rosji w negocjacjach pokojowych i ciągłej presji ukraińskie władze obróciły zaistniałą sytuację na własną korzyść.
Przez ten czas amerykańska polityka appeasementu wobec Rosji doszła do ściany, kończąc się kompletną porażką. Mimo wielu ustępstw i hojnej oferty współpracy, Kreml odrzucił propozycję zawieszenia działań zbrojnych na okres 30 dni. Waszyngton prawdopodobnie nie uzyskał też istotnego rosyjskiego wsparcia w próbie sił z Iranem. To nieuchronne rozczarowanie zbiegło się w czasie z wizytą Donalda Trumpa w Watykanie, do którego przybył aby wziąć udział w pogrzebie papieża Fraciszka.
To właśnie przy tej okazji Trump spotkał się z Wołodymyrem Zełenskim, z którym odbył rozmowę w cztery oczy. Krótko później Ukraina zaczęła deklarować wolę bezwarunkowego zawieszenia działań, a minister gospodarki Julia Swyrydenko poleciała do Waszyngtonu by wraz ze Scottem Bessentem podpisać umowę surowcową. W kolejnych dniach amerykańska postawa wobec Rosji zaczęła się zmieniać na bardziej asertywną.
Zarówno Donald Trump, jak i jego współpracownicy, zaczęli wyrażać niezadowolenie z postawy Kremla. Ostrzegać, że w razie braku postępów USA gotowe są wycofać się z negocjacji. Następnie wyraźnie zasugerowano, że możliwe jest nałożenie sankcji wtórnych po to, by przymusić Rosję do podjęcia rzeczywistych negocjacji. Donald Trump kilkukrotnie wspominał o obniżeniu cen ropy, do czego faktycznie doszło po decyzji kartelu OPEC+ o drugim z kolei zwiększeniu wydobycia. Cena baryłki ropy Brent spadła poniżej 60 USD (WTI 56 USD) notując poziomy niewidziane od początku pełnoskalowej inwazji.
Jednocześnie amerykański Kongres otrzymał z Białego Domu notyfikację, ws. sprzedaży Ukrainie sprzętu wojskowego o wartości przynajmniej 50 mln USD (lub więcej). Kilka dni później Departament Stanu poinformował jeszcze o zgodzie na sprzedaż kolejnego pakietu o wartości 310.5 mln USD, na który składać się mają szkolenia dla pilotów oraz modyfikacje, części, naprawa i konserwacja samolotów F-16. To pierwsze takie decyzje w tej kadencji Donalda Trumpa. Wszelkie amerykańskie dostawy wojskowe były jak dotąd realizowane na mocy działań podjętych jeszcze przez Joego Bidena.
W ten sposób, po czterech miesiącach pozbawionych sensu działań, doszliśmy do momentu, w którym zmuszeni przez własną nieskuteczność Amerykanie postanowili sięgnąć po przysłowiowy kij w relacjach z Moskwą.
x.com/FilippDM