czwartek, 15 lipca 2021


Ilość i różnorodność teorii spiskowych funkcjonujących wśród ogólnoświatowego foliarstwa potrafi przyprawić o zawrót głowy! Ktoś tam wierzy w Jaszczuroludzi, co to żyją pod ziemią, bo ziemia jest pusta w środku, ale mają też swoich przedstawicieli wśród żyjących na ziemi, którzy doskonale upodabniają się do ludzi. Jaszczuroludzie ci morfują (czy coś), zmieniają kształt i w ten sposób przenikają do ludzkiego społeczeństwa, kontrolując bieg historii. Trudno zatem powiedzieć, czy faktycznie za WSZYSTKIM stoją Żydzi czy Jaszczuroludzie?!

Ktoś inny, zamiast w Jaszczuroludzi, wierzy w Dzieci Indygo, Dzieci Kryształowe, Strukturyzowaną Wodę, wlewy z witaminy C, Złoty Płomień albo inny Złoty Promień, sztuczny śnieg, kontrolowanie pogody, panujące nad wszystkim wolnomularstwo, trujące wyziewy z samolotów oraz 5G - bo teraz lasy wycinają na potęgę i to 5G daje ostro - tak przynajmniej słyszałem. 

Są też wśród foliarzy specjaliści od wiary w chipy, które są nam wszczepiane w szczepionkach i którymi to włodarze świata, wprowadzający na naszych oczach New World Order, będą nas kontrolować poprzez depopulację i kontrolę narodzin. Co ciekawe, kiedy mnie szczepiono pytałem pana lekarza machającego strzykawką, czy po zaszczepieniu będę automatycznie zalogowany do Facebooka i nie będę już musiał przykładać telefonu z NFC do terminala płatniczego? Nie otrzymałem satysfakcjonującej odpowiedzi, a jedynie odburknięcie: “Panie, daj mi Pan spokój. Ja tu już tak głupie rzeczy słyszałem, że nie chce mi sie o tym nawet gadać”.

Co ciekawe, dowiedziałem się od mojego kolegi przyjaciela, który to dowiedział się tego od swojego szefa - papieża foliarzy, że za WSZYSTKIM nie stoją Żydzi ani Jaszczuroludzie (no, może pośrednio jedynie stoją), a Bill Gates. Tak, ten gość od systemu, na który każdy narzeka i jednocześnie, którego każdy używa. Ten facet odpowiada za całą pandemię, za chipy wszczepiane w szczepionkach, za wprowadzenie New World Order, jak nie jutro, to pojutrze - wiadomo terminy jest tu dość elastyczny, jak będzie, to będzie, ino go wyczekiwać!

(...)

Całe szczęście, nie mamy co panikować! Szef mojego serdecznego przyjaciela, który zna kogoś, kto pracuje w ministerstwie… Nie, dobra, starczy. Po prostu szef mojego serdecznego przyjaciela, który jest (jak się okazało stosunkowo niedawno) prawdziwym papieżem polskich foliarzy, powiedział mu (temu przyjacielowi), a on przekazał mi to następnie w luźnej rozmowie podczas rowerowej wycieczki, że jasna strona walczy! 

- Ale, jak walczy? - zapytałem.
- No ostatnio jasna strona wyłączyła księcia Filipa i to był sukces, bo był on jednym z najbardziej wpływowych Jaszczuroludzi na świecie.

benchmark.pl

(...) w 1899 r. jeden z prawników w firmie zajmującej się produkcją aut w USA zauważył, że jest patent, który pozwala kontrolować produkcję benzynowych samochodów w kraju. Co prawda zarząd jego spółki –  Electric Vehicle Company (EVC) – zajmował się produkcją aut elektrycznych, ale patent mógł utrudnić życie benzynowej konkurencji i stanowić źródło dochodu z tytułu opłat licencyjnych.

Właścicielem koncesji był niejaki George Selden (1846 – 1922), dziś już zapomniany wynalazca (nie ma nawet o nim po polsku strony w Wikipedii), któremu jednak należałoby się upamiętnienie w historii światowej motoryzacji. W drugiej połowie XIX w. konstruktorzy na całym świecie pracowali bowiem nad stworzeniem „lokomotywy drogowej”, jak wówczas nazywano przyszłe auto. „Lokomotowy” dlatego, że wszyscy zgadzali się, że auto będzie napędzane silnikiem parowym.

Silniki spalinowe były wówczas bardzo duże, hałaśliwe i emitowały mnóstwo spalin. Ale George Selden sądził, że mają one przyszłość. Kiedy w 1876 r. na wystawie w Filadelfii zauważył silnik spalinowy stworzony przez niejakiego George’a Brightona. Silnik miał 2,5 metra wysokości i Selden uznał, że będzie on idealny do jego samochodu. Rozmiarów silnika nie uważał za problem – uznał, że wcześniej czy później silnik zostanie zminiaturyzowany.

Unikatowość silnika Brightona polegała na tym, że wykorzystywał on jako paliwo ropę naftową, która do tej pory była używana głównie po to, by pozyskać naftę do lamp. Seldon przez trzy kolejne lata pracował nad udoskonaleniem wynalazku Brightona. W toku eksperymentów doszedł także do wniosku, że ropa naftowa jest kiepskim paliwem, ale rafinowana z niej benzyna nadaje się do tego doskonale.

Seldon nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, by sfinansować budowę pełnoprawnego prototypu samochodu napędzanego silnikiem benzynowym. Nie potrafił też znaleźć nikogo, kto by chciał zainwestować pieniądze w taki prototyp (odmówił mu nawet dość zamożny ojciec). Doszedł jednak do wniosku, że może trochę skorzystać na wiedzy, którą nabył w trakcie kilkuletnich eksperymentów.

W 1879 r. złożył wniosek o przyznanie patentu na udoskonaloną wersję silnika Brightona. Problem polegał na tym, że nawet gdyby mu patent przyznano, to okres ochrony patentowej wynosił tylko 17 lat. A zanim doszłoby do wyprodukowania auta mogło minąć znacznie więcej czasu. I tu przydał się wyuczony fach Seldona – był on mianowicie z wykształcenia i zawodu prawnikiem specjalizującym się w patentach.

Przez kolejne 16 lat wynalazca złożył sto poprawek do swojego projektu, a zatwierdzenie każdej z nich zajmowało urzędowi około dwóch lat. W efekcie ostateczny patent zatwierdzono mu dopiero w 1895 r., a więc szesnaście lat po złożeniu pierwotnego wniosku. I siedemnastoletni okres ochrony patentowej zaczął się liczyć dopiero od tegoż 1895 r. (czyli ochrona skończyłaby się dopiero w 1912 r.).

Przez te 16 lat sektor motoryzacji opartej na silnikach spalinowych bardzo się rozwinął i wielu producentów wykorzystywało wynalazek Seldena, nawet o tym nie wiedząc. Konstruktor nie miał bowiem pieniędzy, by ich ścigać po sądach i domagać się wynagrodzenia. Sytuacja zmieniła się w 1899 r., gdy pracownik firmy Electric Vehicle Company – zwrócił uwagę na patent Seldena.

EVC odkupiło od niego prawa do wynalazku, płacąc 10 tys. ówczesnych dolarów (warte tyle, co 318 tys. dol. obecnie, czyli ok. 1,24 mln zł). Konstruktor miał także otrzymywać 15 dol. (wartych tyle 477 dol. obecnie, czyli 1872 zł) od każdego wyprodukowanego samochodu w Stanach Zjednoczonych (oczywiście takiego, który wykorzystywał jego technologię). W sumie jednak nie mogło być to mniej niż 5 tys. dol. rocznie (obecnie 624 tys. zł).

Jednak najciekawsze jest jednak to, co się wówczas stało. Otóż grupa producentów aut dogadała się z EVC, że będą bez protestów płacić tantiemy, ale pod warunkiem, że będą mogli stworzyć organizację Stowarzyszenie Licencjonowanych Producentów Aut (ang. Association of Licensed Automobile Manufacturers – ALAM), które będzie decydować o tym, kto w USA będzie miał prawo produkować auta. Takie prawo było bardzo cenne, ponieważ na rynku panowała gigantyczna konkurencja – dość powiedzieć, że od 1900 r. do 1908 r. w USA założono 502 firmy produkujące samochody.

Do opinii publicznej trafiła informacja, że ALAM powstał tylko po to, by dbać o jakość tworzonych aut. Twórcy ALAM jednak zastrzegli, że do organizacji mogą należeć tylko producenci aut, a nie ci, którzy składali je z dostarczonych części. A ponieważ wszystkie ówczesne firmy w jakimś stopniu wykorzystywały części produkowane przez podwykonawców, to ALAM miał pretekst, by odmówić członkostwa w organizacji każdemu.

W 1903 r. taki wniosek złożył sam Henry Ford i – jak się można było spodziewać – dostał odmowę. Przez kolejne lata w sądach toczyła się batalia o to, czy Ford ma prawo legalnie produkować w USA samochody. Batalia trwała w 1908 r., gdy na rynek wszedł słynny Fort-T. Choć był sukcesem rynkowym, to sprawa sądowa spędzała legendarnemu samochodziarzowi sen z oczu. Pracownicy mówili, że Ford chce odejść na emeryturę i zająć się rolnictwem (a wiadomo było, że konstruktor nie znosi rolnictwa).

obserwatorfinansowy.pl

Urodziłem się w 1970 roku. Przemysł samochodowy, wówczas jeszcze w rozkwicie, z wolna zaczynał chylić się ku upadkowi. Mój ojciec był właścicielem pierwszego i najbardziej znanego warsztatu samochodowego w Burgos, gotyckim miasteczku pełnym księży i oficerów, które Franco mianował nową symboliczną stolicą faszystowskiej Hiszpanii. Gdyby Hitler wygrał wojnę, nowa Europa zogniskowałaby się wokół dwóch wyraźnie nierównych biegunów, Burgos i Berlina. Tak przynajmniej marzyło się temu marnemu galisyjskiemu generałowi.

Garage Central mieścił się przy ulicy generała Moli, nazwanej tak na cześć żołnierza, który w 1936 roku stanął na czele powstania walczącego z ustrojem republikańskim. Trzymano tam najdroższe w mieście samochody, należące do bogaczy i frankistowskich dygnitarzy. W moim domu nie było książek, były tylko auta. Parę chryslerów Motor Slant 6, kilka renaultów Gordini, Dauphine i Ondine (nazywanych wdowimi samochodami, gdyż cieszyły się sławą pojazdów łatwo wpadających w poślizg na zakrętach; w spowodowanych w ten sposób wypadkach zginęło wielu siedzących za kółkiem mężów), liczne citroëny DS (zwane przez Hiszpanów rekinami) i parę standardów sprowadzonych z Anglii i zarezerwowanych dla lekarzy.

Powinienem dorzucić do tego latami gromadzoną przez ojca kolekcję zabytkowych aut, obejmującą czarnego mercedesa Lola Flores, szarego citroëna pochodzącego sprzed 1930 roku i wyposażonego w silnik trakcyjny, forda z siedemnastokonnym silnikiem, dodge’a Dart Swinger, citroëna z 1928 roku z jego „żabią dupą” oraz ośmiocylindrowego cadillaca. W owym czasie mój ojciec inwestował w biznes cegielniany, który w roku 1975 (w ślad za dyktaturą, całkiem przypadkowo) również zaczął podupadać wraz z nadejściem kryzysu naftowego. W końcu zmuszony został do wyprzedania swej kolekcji, by spłacić długi powstałe wskutek upadku jego fabryki. Ubolewałem wówczas nad tym. Tymczasem wyrastałem na chłopczycę. Nad czym ubolewał z kolei mój ojciec.

W tej minionej już, choć całkiem nam jeszcze bliskiej epoce określanej dziś mianem fordyzmu przemysł samochodowy wraz z masowym podmiejskim mieszkalnictwem budowały i udoskonalały szczególny sposób produkcji i konsumpcji, taylorowską organizację czasu życia cechującą się wypolerowaną na wysoki połysk wielobarwną estetyką przedmiotów nieożywionych, specyficznym sposobem pojmowania wnętrz mieszkalnych i miejskiego życia, podszytego konfliktem związku ciała z maszyną, nieciągłym przepływem pragnienia i oporu.

W kolejnych latach upływających od kryzysu energetycznego i upadku taśmowej produkcji ludzie starali się rozpoznać jakieś nowe sektory wzrostu w przeobrażonej w ten sposób globalnej gospodarce. Wtedy właśnie „eksperci” zaczęli mówić o przemyśle biochemicznym, elektronicznym, komputerowym czy komunikacyjnym jako nowych ostojach kapitalizmu. Opowieści te nie wystarczają jednak do wyjaśnienia zjawiska wytwarzania wartości dodatkowej oraz przeobrażeń życia zachodzących we współczesnym społeczeństwie.

Można natomiast pokusić się o naszkicowanie nowej mapy przemian produkcji przemysłowej zachodzących w poprzednim wieku, za ich oś uznając polityczne i techniczne metody zarządzania ciałem, seksem i tożsamością. Innymi słowy, filozoficznie palącym i ważkim zadaniem staje się dziś podjęcie cielesnopolitycznej analizy „gospodarki-świata”.

Z perspektywy ekonomicznej przejście do trzeciej formy kapitalizmu, następującej po gospodarce opartej na niewolnictwie i systemie przemysłowym, sytuuje się na ogół gdzieś w latach 70. XX wieku. Wdrożenie nowego typu „rządzenia żywymi” nastąpiło jednak już wcześniej na miejskich, materialnych, psychologicznych i ekologicznych zgliszczach II wojny światowej, a w przypadku Hiszpanii – tamtejszej wojny domowej. W jaki sposób seks, płeć i seksualność obrócono w główny obiekt politycznej i ekonomicznej aktywności?

(...)

Przypomnijmy, że czas między wybuchem II wojny światowej a pierwszymi latami zimnej wojny był bezprecedensowym okresem, w którym w przestrzeni publicznej widoczność zyskały nowe upolitycznione formy homoseksualności, wyłaniające się w tak nieoczekiwanych miejscach, jak choćby amerykańskie siły zbrojne.

Przy okazji tych społecznych przemian szalejący w Ameryce w latach 50. maccartyzm do patriotycznej walki z komunizmem użył również represjonowania homoseksualizmu jako narzędzia antynacjonalizmu, jednocześnie wynosząc pod niebiosa tradycyjne wartości zaprzężonej do pracy męskości oraz zamkniętego w domu macierzyństwa. W tym samym czasie architekci Ray i Charles Eamesowie podjęli współpracę z amerykańskim wojskiem na rzecz produkcji niewielkich, formowanych z giętej sklejki szyn do usztywniania złamanych kończyn.

Kilka lat później to samo tworzywo zaczęto wykorzystywać do wyrobu mebli, które miały stać się najdoskonalszym przykładem lekkiego wzornictwa typowego dla nowoczesnego amerykańskiego wyposażenia wnętrz, gotowego do użytku, a następnie wyrzucenia. W XX wieku „wynalazek” biochemicznego pojęcia hormonu wraz z opracowaniem przez przemysł farmaceutyczny syntetycznych cząsteczek produkowanych w celach komercyjnych dogłębnie przeorały tradycyjne definicje normalnych i patologicznych tożsamości płciowych i seksualnych.

W roku 1941 z moczu ciężarnych klaczy uzyskano pierwsze naturalne cząsteczki progesteronu i estrogenów (Premarin), a wkrótce potem do obiegu handlowego wprowadzono hormony syntetyczne (Norethindrone). W tym samym roku George Henry przeprowadził pierwsze badania demograficzne nad „dewiacjami seksualnymi” – ilościową ankietę dotyczących masowych zachowań opatrzoną tytułem Sex Variants. W ślad za tym podążyły raporty Kinseya poświęcone zachowaniom seksualnym człowieka (z roku 1948 i 1953) wraz z protokołami Roberta Stollera dotyczącymi „kobiecości” i „męskości” (1968).

W roku 1955 z kolei północnoamerykański psychiatra dziecięcy John Money użył terminu „gender”, rodzaj, odróżniając go od tradycyjnego pojęcia „sex”, w celu zdefiniowania przynależności jednostki do kulturowo rozpoznanych i uznanych grup „męskich” albo „kobiecych” zachowań oraz ich fizycznych przejawów. Money zasłynął twierdzeniem, że możliwa jest (za pomocą technik chirurgicznych, endokrynologicznych i kulturowych) „zmiana rodzaju, czyli płci społeczno-kulturowej, dowolnego dziecka do 18. miesiąca życia”.

krytykapolityczna.pl

Ostatecznie wyniki wielkiego spisu, organizowanego raz na dekadę, opublikowano w połowie maja. Było to niezwykle ważne wydarzenie dla władz, które na uroczystej konferencji prasowej starały się przedstawić dane w jak najlepszym świetle. Podkreślano bogacenie się Chińczyków, coraz lepszą edukację, urbanizację sięgającą 60 procent i temu podobne wskaźniki, w których Chiny rzeczywiście wypadają coraz lepiej i coraz bliżej im do państwa rozwiniętego. Wrażenie robiła też liczba obywateli Chin, która oficjalnie sięgnęła 1,41 miliarda.

W tej beczce miodu była jednak łyżka dziegciu, czyli nieustannie spadający przyrost naturalny. W dekadzie 2010-2020 wyniósł średnio 0,53 procenta. W poprzedniej dekadzie było to 0,57 procenta. W Chinach rodzi się coraz mniej dzieci. Oznacza to coraz szybsze starzenie się społeczeństwa. Średni wiek Chińczyków nieustannie rośnie i wynosi już 38,4 roku. Ten proces jest wyjątkowo szybki. Liczba osób uznawanych za stare (65 lat +) podwoi się w Chinach z około 10 procent w 2017 roku do 20 procent dwie dekady później. W przypadku Niemiec zajęło to 61 lat. - Starzenie się społeczeństwa jest widoczne zwłaszcza w miastach - mówi Bachulska.

Jest właściwie pewne, że kolejny spis powszechny w 2030 roku wykaże spadek liczby ludności. - Być może tak naprawdę już teraz mamy do czynienia z kurczeniem się populacji Chin - mówi Bachulska. To jedna ze spekulacji, które zrodziły się z powodu opóźniania publikacji danych. Prawdy się jednak nie dowiemy, bo jedyne dokładne dane to te, które kontroluje rząd Chin.

Kurczenie się populacji i jej starzenie się oznacza tektoniczne zmiany nie tylko w Chinach. Chińska gospodarka opiera się na taniej i mobilnej sile roboczej. Ogromny sukces gospodarczy Chin w ostatnich dekadach został zbudowany na plecach wyzyskiwanych robotników, masowo napływających z biednej prowincji do miast. Światowy handel i globalizacja opierają się w znacznej mierze na ich pracy. Ponieważ ten strumień taniej siły roboczej szybko wysycha, stereotyp Chin jako taniej fabryki świata adekwatnie szybko będzie odchodził w przeszłość. Zagraniczne koncerny sobie poradzą, przenosząc fabryki do innych krajów, albo przełykając wyższe koszty. Chińczycy od tych zmian nie uciekną, a będą one miały niebagatelny i destabilizujący wpływ.

Pekin zdaje sobie z tego sprawę i podejmowane są pewne działania, ale jak mówi Bachulska, na razie nie są one zdecydowane. Pod koniec maja zapowiedziano podniesienie dopuszczalnego limitu dzieci na małżeństwo do trzech. Jednak chyba nikt nie spodziewa się, że przyniesie to jakiś efekt. - Podniesienie limitu do dwóch dzieci w 2016 roku go nie przyniosło. Po prostu młodych Chińczyków nie stać na wychowanie bardziej licznego potomstwa. Zwłaszcza, że przed nimi jest perspektywa samotnego zajmowania się starymi rodzicami - mówi Bachulska.

Chińskie władze od końca lat 70. zaczęły dekretować, ile dzieci może mieć małżeństwo (inne dzieci niż z małżeństwa mężczyzny i kobiety w Chinach nie istnieją, urodzone poza związkiem nie mają tożsamości, praw i dla systemu ich nie ma). Były wyjątki, ale generalną zasadą na ponad trzy dekady było jedno dziecko. Efektem jest całe pokolenie jedynaków. - To jest przedmiotem dyskusji w Chinach. Jak pokolenie "małych cesarzy", czyli rozpieszczanych jedynaków z okresu polityki jednego dziecka, udźwignie tradycyjną rolę opieki nad starszymi członkami rodziny. Zresztą nie jest to tylko tradycja, ale też wymóg zapisany w prawie - opisuje Bachulska.

W Chinach praktycznie nie ma opieki społecznej. Zazwyczaj skromne emerytury przysługują niewielkiej części społeczeństwa. Perspektywa konieczności poważnego wsparcia czwórki rodziców, może przytłaczać i zniechęcać do powiększania rodziny. Oczywiście na niechęć do posiadania wielu dzieci wpływają też inne czynniki, dobrze znane z państw zachodnich. Im bardziej zamożne i wykształcone społeczeństwo, tym mniej dzieci. Chiny są więc ofiarą podwójnego sukcesu. Po pierwsze gwałtownego rozwoju, a po drugie polityki jednego dziecka.

- Jest ewidentne, że coś trzeba będzie z tym zrobić. Pekin nawet zaczął wykonywać pewne ruchy, poza podnoszeniem limitu dzieci. Zapowiedziano ogólnikowo reformy, takie jak wydłużenie wieku emerytalnego. Zadeklarowano w ramach obecnego programu pięcioletniego, że na jego koniec większość Chińczyków ma być objętych podstawowym ubezpieczeniem zdrowotnym i emerytalnym - opisuje Bachulska. Dodaje jednak, że te ruchy są uznawane za daleko niewystarczające. - Jest niemal pewne, że w perspektywie 10-15 lat władza będzie zmuszona do znacznie bardziej zdecydowanych działań - stwierdza Bachulska.

Chiny chcą czy nie chcą, będą musiały pokonać w trybie przyśpieszonym tę samą trasę, jaką w ciągu XX wieku przebyły państwa zachodnie. I stać się takie jak one, czyli wydawać znacznie więcej na emerytury, renty i opiekę zdrowotną. Dzisiaj na przykład na tą ostatnią przeznacza się nieco ponad dwa procent PKB. Standardem w krajach rozwiniętych jest ponad trzy razy więcej. Oznacza to, że rząd w Pekinie będzie miał mniej pieniędzy na inwestycje, rozwój i siły zbrojne.

To wszystko oznacza dla Chin także ogromne zmiany kulturowe. - Od zawsze to rodzina miała zapewniać przetrwanie swoim najstarszym członkom. Od dekad państwo surowo ograniczało liczbę dzieci w rodzinie. Teraz to wszystko się sypie i społeczeństwo to źle przyjmuje. Zwłaszcza wobec tego, że jeszcze nie tak dawno temu surowo egzekwowano zapisy o jednym czy dwójce dzieci na rodzinę - mówi Bachulska. Frustrację dobrze obrazuje to, co się działo w sieci po ogłoszeniu "polityki trzech dzieci". Na Weibo, chińskim Twitterze, szybko stało się to topowym tematem.

- Najpierw należałoby ustanowić program wsparcia dla ciężarnych kobiet i młodych matek, zniwelować dyskryminację kobiet w pracy, a potem zachęcać je do rodzenia dzieci - brzmiał najpopularniejszy komentarz, który zyskał 202 tysiące polubień. - To nie jest kwestia urodzenia dziecka czy nie, to złożona kwestia obejmująca edukację, mieszkalnictwo i pracę. Urodzenie dziecka to tylko mały element - brzmiał drugi najpopularniejszy. Wielką popularność zdobył też taki mem, na którym widać znanego chińskiego reżysera Zhanga Yimou, który w 2016 roku zapłacił równowartość 1,25 miliona dolarów kary za trzecie dziecko. Na obrazku domaga się zwrotu tych pieniędzy.

Dane statystyczne i reakcje ludzi w sieci pokazują jasno, że o ile stosunkowo łatwo było zadekretować posiadanie mniejszej liczby dzieci, tak skłonienie ludzi do posiadania ich więcej, nie będzie już proste. Doświadczenia państw zachodnich pokazują jasno, że jest to możliwe tylko w ograniczonym stopniu. - Ratowanie sytuacji imigracją, tak jak robiły i robią to państwa zachodnie, w przypadku Chin raczej nie wchodzi w grę. Nie tylko z powodu ogromnej skali migracji, która byłaby konieczna. Głównie z powodu absolutnie priorytetowej dla Pekinu kwestii, czyli utrzymania kontroli nad społeczeństwem i zapobiegania napięciom oraz niepokojom - uważa Bachulska.

gazeta.pl

Węgry to jedyny kraj, który blokuje unijne próby podjęcia działań – choćby nawet wydania oświadczenia – w sprawie szeroko zakrojonej pacyfikacji przez Pekin ruchu prodemokratycznego w Hongkongu.

Bunt Orbána oznacza, że cały proces decyzyjny Unii w polityce zagranicznej musi zostać zmieniony: zamiast obowiązkowego podejmowania decyzji jednomyślnie przez 27 państw członkowskich, należy przyjąć zasadę decyzji większością kwalifikowaną. Taką propozycję głośno promują Niemcy.

Orbán, którego łączą silne osobiste relacje z prezydentem Chin Xi Jinpingiem, jest niewrażliwy na presję ze strony unijnych kolegów i podkręcił ostatnio swoją retorykę na temat "niepoważnego" krytykowania Pekinu w kwestii praw człowieka przez inne kraje europejskie.

W artykule opublikowanym w tym tygodniu na swojej stronie internetowej, Orbán powiedział, że jest w awangardzie zapobiegania "ponownemu pojawieniu się zimnowojennej polityki i kultury w polityce światowej" i nazwał politykę zagraniczną UE "pośmiewiskiem".

"Europejska lewica – na czele z niemiecką lewicą – po raz kolejny atakuje Węgry w pogardliwy sposób. Tym razem chodzi o odmowę podpisania przez nasz kraj politycznie nieistotnej i niepoważnej wspólnej deklaracji w sprawie Hongkongu", napisał Orbán. "Będziemy korzystać z naszych praw gwarantowanych przez traktaty założycielskie Unii Europejskiej".

Rząd Orbána w ciągu ostatniej dekady dużo zainwestował w politykę tak zwanego "wschodniego otwarcia", rozwijając swoje powiązania z takimi krajami jak Chiny, Uzbekistan i Azerbejdżan. Jednocześnie Orbán pielęgnuje przyjazne więzi z Kremlem, co podsyca niepokój wśród sojuszników z UE i NATO.

Na bardziej bezpośrednim poziomie Chiny postrzegają Węgry jako żyzne pole dla swojej taktyki "dziel i rządź" i rozpoczęły realizację szeregu wspólnych projektów.

Orbán zaprosił chiński Uniwersytet Fudan z siedzibą w Szanghaju do założenia kampusu w Budapeszcie, a Węgry szczepią przeciw COVID-19 część swoich obywateli chińskim preparatem Sinopharm.

"W ostatnich latach to wspólne podejście do polityki zagranicznej, motywowane wewnętrznymi względami krajów, doprowadziło do tego, że stanowisko polityki zagranicznej Unii Europejskiej stało się pośmiewiskiem", napisał Orbán. "Kiedy osiem z naszych wspólnych deklaracji zostało pominiętych, jak to miało miejsce w przypadku Chin, dziewiąta będzie po prostu powitana z jeszcze większym szyderstwem".

Skrytykował to, co nazwał "produkującymi deklaracje biurokratami polityki zagranicznej" w Brukseli, dodając: "Jeśli przedstawią to [projekt deklaracji w sprawie Hongkongu] jeszcze sto razy, to ten sam rezultat sto razy się powtórzy".

Węgry zablokowały nie tylko oświadczenie, które szef polityki zagranicznej UE Josep Borrell chciał wydać w sprawie Hongkongu, ale także jego plan, aby wzmocnić wspólny głos w sprawie Hongkongu. W zeszłym miesiącu zablokowały również wspólne unijne stanowisko w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego.

Niemcy przejęły inicjatywę w sprawie Węgier.

– Nie możemy dłużej pozwalać sobie na bycie zakładnikami tych, którzy paraliżują swoim wetem europejską politykę zagraniczną – powiedział w poniedziałek niemiecki minister spraw zagranicznych Heiko Maas.

– Ci, którzy to robią, igrają z jednością Europy. Dlatego musimy powiedzieć otwarcie: weto musi zniknąć, nawet jeśli oznacza to, że w pewnym momencie możemy zostać przegłosowani – powiedział Maas, dodając, że wierzy, iż kwestia ta zostanie dyskutowana na konferencji o Przyszłości Europy.

onet.pl