Rzecz w tym, że mocarstwa i ich przywódcy niemal nigdy nie dokonują gwałtownych wolt i raczej zmieniają rozłożenie akcentów, a nie politykę. Prezydent Francji tak jak nie był nigdy głupi, naiwny ani słaby, tak teraz dla odmiany nie grozi prezydentowi Rosji. Nie jest to możliwe z tego prostego powodu, że żaden francuski przywódca nigdy Rosji ani w przeszłości, ani obecnie, ani w przeszłości grozić nie będzie.
Słowa Macrona nie będąc ani bez znaczenia, ani też nie będąc groźbą, należy tym niemniej odnotować z najwyższą uwagą. Wiele wskazuje bowiem na to, że są one niczym innym jak ofertą wobec Moskwy. Aby zrozumieć ową ofertę, trzeba jednak zdefiniować cele Zachodu w odniesieniu do wojny Rosji z Ukrainą i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy są to cele tożsame z celami Polski. Wiele wskazuje na to, że dość zasadniczo się różnią.
Celem mocarstw zachodnich od pierwszego dnia wojny jest doprowadzenie do takiego zakończenia wojny, które oznaczać będzie, że Ukraina zachowa niepodległość i suwerenność. Celem nie jest jednak doprowadzenie do odzyskania przez Kijów wszystkich okupowanych terytoriów. (...)
Na to, że taki właśnie jest cel, wskazują dostawy broni, które są dostatecznie duże, aby Ukraina nie przegrała wojny, ale niedostatecznie hojne, aby zdołała odbić wszystkie okupowane terytoria. To, iż taka jest intencja, było do niedawna logicznym wywodem i równocześnie tajemnicą poliszynela – w nieoficjalnych rozmowach dyplomaci nie tyle nawet tego nie ukrywali, co raczej traktowali jako coś na tyle oczywistego, że pytanie o to traktowane było jako wyraz niedojrzałości.
To, co było jasne, ale nie było zarazem publicznie ogłaszane, od dwóch tygodni jest już de facto oficjalnym stanowiskiem Stanów Zjednoczonych. W czasie niedawnej wizyty w Kijowie doradca do spraw Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta Stanów Zjednoczonych Jake Sullivan wprost stwierdził, że celem Stanów Zjednoczonych jest to, by Ukraina po wojnie pozostała niepodległa i suwerenna, aby była demokratyczna i aby mogła się rozwijać.
Wypowiedź Sullivana o Ukrainie po wojnie zawierała bardzo dużo słów, wśród których nie znalazło się jednak ani jedno, które wskazywało na to, że celem Stanów Zjednoczonych jest doprowadzenie do odzyskania przez Ukrainę wszystkich okupowanych terytoriów.
W Polsce takie stanowisko przyjmowane jest jako wyraz naiwności i głupoty Zachodu. W ocenie zdecydowanej większości komentatorów, taki koniec wojny oznacza, że za kilka lat Rosjanie ponownie zaatakowaliby Ukrainę. Tego, dlaczego Rosjanie mieliby nie zaatakować, gdyby Ukraińcy odbili cały Donbas i Krym, zwolennicy dominującej w Polsce szkoły myślenia już nie tłumaczą.
Równocześnie nie sposób nie zauważyć, że Rosja pod rządami Putina jest jednak innym państwem niż wszystkie znane z historii, z którymi mimo większej lub mniejszej dozy obrzydzenia układano się w historii światowej dyplomacji. Moskwa jest nie tylko bowiem agresywna, imperialistyczna i skłonna do popełniania zbrodni wojennych, ale jest też szulerem i oszustem.
Z tego powodu jakiekolwiek porozumienie z Moskwą musi być obudowane gwarancjami tego, że Rosja dotrzyma warunków umowy i po kilku latach nie dokona kolejnej inwazji na Ukrainę. Problem polega na tym, że jedyną dającą to gwarancją jest albo przyjęcie Ukrainy do NATO, albo dyslokacja sił państw członkowskich NATO na terytorium Ukrainy.
Mocarstwa zachodnie, jeśli mają przyjąć Ukrainę do paktu albo wysłać tam swoje wojska, chcą mieć jednak pewność, że gwarantują pokój, a nie jedynie swój udział w ewentualnej kolejnej wojnie.
Dokładnie dlatego Zachód będzie dążył do porozumienia z Moskwą i wyśle swoje siły dopiero, gdy będzie miał pewność, że z jednej strony wysyła je, bo Moskwie nie można zaufać, ale zarazem, że Rosja widząc z jednej strony swoje zdobycze terytorialne, a z drugiej wojska NATO, już nigdy nie zaatakuje.
Dla Francji — a w perspektywie i innych państw Zachodu — obecność ich sił w Ukrainie jest możliwa tylko przy zastosowaniu formuły, do której w historii odwoływali się wcześniej w odniesieniu do sposobu zakończenia I wojny światowej prezydent Woodrow Wilson i — w odniesieniu do zakończenia wojen Izraela z Egiptem — prezydent Richard Nixon, czyli "pokoju bez zwycięstwa".
Niestety w formułę taką nie wpisuje się większość polskich polityków, komentatorów i ekspertów, którzy głosząc potrzebę zwycięstwa nad Rosją w istocie są na kursie kolizyjnym nie z Rosją jednak, a z mocarstwami zachodnimi. Będąc przeciw porozumieniu z Rosją, są też przeciw wysłaniu wojsk NATO do Ukrainy. Te bowiem, niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy też nie, bez "dealu" z Moskwą na Ukrainę nie trafią.
Tym, czego zajęci moralizowaniem nie rozumiemy w Polsce jest fakt, iż bezpieczeństwo Ukrainy zależy nie od tego, gdzie przebiegać będzie jej granica wschodnia, ale od tego, czy jakieś państwa, poza samą Ukrainą, będą gwarantami tej granicy.
Polski komentariat błędnie zakładając, że nasz kraj i tak, prędzej czy później, stanie się stroną wojny, nie rozumie stawki, którą jest wejście Zachodu na Ukrainę.
Być może zresztą taki jest cel rosyjskich farm trolli przekonujących nas, że grozi nam wojna oraz środowisk "geopolityków" przekonujących Polaków, że gwarancje NATO są nic niewarte. Im bardziej w to bowiem wierzymy, tym mniej rozumiemy mocarstwa zachodnie i w efekcie – mając zupełnie inną percepcję zagrożeń i ocenę ryzyka – w mniejszym stopniu możemy wpływać na ostateczne warunki porozumienia, które prędzej czy później Zachód wypracuje z Rosją.
Kolejnym problemem jest to, że tak, jak skrajnie trudnym partnerem Zachodu jest Rosja, tak niełatwym jest również Ukraina. Zachód, aby przekonać, czy też mniej dyplomatycznie rzecz ujmując zmusić Ukrainę do koncesji terytorialnych, musi zrobić równocześnie dwie rzeczy.
Z jednej strony na tyle ograniczyć dostawy broni, by Kijów zrozumiał realia, a z drugiej zaoferować mu takie gwarancje bezpieczeństwa, by realia te mógł zaakceptować. Bez twardych gwarancji bezpieczeństwa żaden ukraiński polityk nie będzie w stanie uzyskać poparcia dla zakończenia wojny bez pełnej deokupacji zajętych przez Rosjan terytoriów ze strony społeczeństwa i armii.
(...)
Z punktu widzenia Berlina, ewentualny sukces Paryża oznaczałby oczywiście wymierne straty. Francja stałaby się znacznie poważniejszym niż do tej pory graczem w Europie Środkowo-Wschodniej (co dla Polski byłoby z kolei korzystne, bowiem zmniejszałoby nierównowagę pomiędzy Warszawą i Berlinem). Z kolei dla kanclerza Scholza formuła, która pozwala z jednej strony zakończyć wojnę, a z drugiej pozostać nieco z boku w sprawie Ukrainy, jest optymalna. Scholz, biorąc pod uwagę nastroje w społeczeństwie niemieckim, nie może zaryzykować wysłania niemieckich wojsk do Ukrainy i liczyć na zwycięstwo wyborcze.
onet.pl