niedziela, 17 kwietnia 2022


Aleksiej nie wie, kiedy znów zobaczy żonę.

"Wciąż jest w Rosji. Dzwonimy do siebie co noc". Aleksiej jest inżynierem oprogramowania w Yandexie, największej rosyjskiej firmie technologicznej, która jest odpowiednikiem Google'a i Ubera razem wziętych. Uciekł z Moskwy wkrótce po inwazji na Ukrainę, która miała miejsce 24 lutego.

"Dla mnie i dla żony to był szok. Spojrzeliśmy na siebie i niemal w tym samym momencie powiedzieliśmy: Powinniśmy wyjechać. I to teraz" – dodaje.

Obawiając się, że granice zostaną zamknięte, Aleksiej kupił pierwszy dostępny bilet lotniczy, i wyjechał następnego dnia rano. "To była bardzo trudna decyzja, ale uznaliśmy, że kobiecie łatwiej opuścić Rosję w każdej chwili, więc żona została, by domknąć wszystkie sprawy" – opowiada.

Tymczasem Aleksiej dwa tygodnie spędził w Armenii, rozważając możliwości. "Potem pojechałem do Turcji. Nie wiem dlaczego... Chciałem zobaczyć morze i góry".

W Stambule odnalazł społeczność rosyjskich "uchodźców” informatycznych. "Chodzili po mieście w poszukiwaniu bankomatów, z których mogliby wypłacić pieniądze. "Jesteś programistą?" — zagadywałem. Wszyscy odpowiadali: "Tak” – wspomina Aleksiej.

Turcja stała się popularnym celem podróży dla około 50 -70 tys. Rosjan, którzy uciekli z kraju. Podobnie jak Zjednoczone Emiraty Arabskie, Armenia i Gruzja, donosi "Moscow Times". Rynki najmu szaleją, ponieważ z Moskwy i Petersburga napływają dobrze wynagradzani pracownicy techniczni.

Gdy początkowy szok związany z inwazją opadł, rosyjscy programiści z pożądanym na rynku doświadczeniem w kodowaniu zastanawiają się, co robić dalej. Pracownicy Yandexu stoją przed wyborem: pozostać w miejscu, które coraz bardziej będzie ulegać woli Putina, czy przenieść się do zagranicznej firmy, gdzie pracodawca wystąpiłaby dla o nich o wizę.

Wśród rosyjskich gwiazd środowiska IT drugie rozwiązanie zawsze cieszyło większą popularnością.

"Dla ludzi istniała prosta ścieżka: pracowali w jakiejś małej rosyjskiej firmie technologicznej, potem przechodzili do większej, takiej jak Yandex czy VK, a następnie lądowali w Facebooku lub Google" – mówi Dmitrij*, przedsiębiorca pracujący wcześniej w Yandexie. "Te ścieżki wystarczyły, by rosyjska technologia przetrwała. Ale teraz, kto wie".

Yandex był swego czasu kuszącym symbolem potencjału Rosji w globalnej gospodarce opartej na Internecie. Firma weszła na giełdę Nasdaq w 2011 r. w ramach największego IPO (pierwsza oferta publiczna) w sektorze technologicznym od czasów Google. Jej założyciel i dyrektor generalny, miliarder Arkady Volozh, podobno spotkał się w następnym roku z Markiem Zuckerbergiem. W 2021 r. firma osiągnęła przychody w wysokości 4,7 mld dol. i kontroluje około 55 proc. rosyjskiego rynku wyszukiwarek.

Po inwazji na Ukrainę trzech członków zarządu Yandexa podało się do dymisji, w tym zastępca dyrektora generalnego Tigran Kudawerdyan, akcje firmy zostały zawieszone, a jej spółka zależna zajmująca się przewozem osób została zakazana w Estonii i na Łotwie. Byli członkowie zarządu wypowiedzieli się na temat zacieśniania przez Kreml kontroli nad Yandexem, który jest kluczowym źródłem informacji dla rosyjskiej populacji internetowej. Lew Gerszenzon, były dyrektor ds. wiadomości, oskarżył firmę o cenzurę i publicznie zachęcał swoich kolegów do odejścia z pracy. Gdy firma zaczęła się kurczyć, wystawiła na sprzedaż kilka swoich produktów, takich jak agregatory wiadomości Yandex.News i Zen.

Dmitrij twierdzi, że moskiewska społeczność technologiczna przeżywa kryzys. Amerykański Insider rozmawiał z pięcioma obecnymi i byłymi pracownikami Yandexu, z których każdy rozważa odejście i stara się o pracę w Meta i Google. Wszyscy prosili o zachowanie anonimowości, by móc otwarcie mówić o swoim pracodawcy.

Wiktor, zatrudniony na etacie w Yandex i pracujący z Tbilisi w Gruzji, od marca żyje z oszczędności. Yandex nadal wpłaca mu, podobnie jak w przypadku wszystkich innych pracowników oficjalnie mieszkających w Rosji, wynagrodzenie na rosyjskie konto bankowe, do którego Wiktor nie ma teraz dostępu z Gruzji.

Ma jeszcze na tyle gotówki, by utrzymać się przez kilka miesięcy. "Mogę przeżyć dłużej, ale będzie coraz gorzej" – mówi. Dział kadr Yandexa poinformował go, że pracuje nad rozwiązaniem tej sytuacji, ale i tak wypłacił marcową pensję na niedostępne rosyjskie konto.

Około 20 proc. z około 18 tys. pełnoetatowych pracowników Yandexa pracowało w zeszłym miesiącu spoza Rosji, szacuje Daniil*, były członek kadry kierowniczej Yandexa.

Rzecznik prasowy rosyjskiego giganta technologicznego skomentował, że firma nie prowadzi statystyk dotyczących liczby pracowników działających spoza Rosji i dodał: "Yandex oferuje możliwość pracy zdalnej, a niektórzy pracownicy wykonują obowiązki z różnych lokalizacji. Nie kontrolujemy ich miejsca pobytu".

Sergey, inżynier oprogramowania w Yandex mieszkający w Istambule, powiedział, że nadal przelewa pieniądze na swoje tureckie konto za pomocą kodu SWIFT lub używa kryptowalut. Ale przelewy z rosyjskich kont zawieszają się – jednego dnia są, a następnego nie.

Ci, którzy wciąż mają dostęp do swoich pensji, obawiają się, że i tak ledwo działające transfery wkrótce zostaną całkowicie wstrzymane z powodu postępujących działań wojennych. Na początku marca UE wykluczyła największe banki rosyjskie z systemu SWIFT, który ułatwia dokonywanie międzynarodowych przelewów. Europejscy politycy wzywają do zablokowania wszystkich rosyjskich kont.

"Wiem na pewno, że nie jestem gotowy na powrót do Rosji".

Daniil jest przykładem wschodzącej gwiazdy w rosyjskiej branży IT. Ale decyzja o ucieczce zajęła mu zaledwie kilka dni – nawet jeśli oznaczało to, że jego żona, będąca wówczas w dziewiątym miesiącu ciąży, urodzi w Dubaju, gdzie para miała niewiele kontaktów.

Setki tysięcy Rosjan, którzy sprzeciwiają się inwazji, odczuło pilną potrzebę wyjazdu. Zmagając się z własną przyszłością, Yandex w najbliższych miesiącach będzie musiał więc zmierzyć się też z niedoborem pracowników.

Sergey, inżynier Yandexu z Istambułu, szacuje, że zmianę pracy planuje od 2 do 3 tys. inżynierów (według Sergeya, rosyjski gigant technologiczny zatrudnia łącznie około 10 tys. inżynierów).

Rzecznik prasowy Yandex potwierdził w rozmowie z amerykańskim serwisem Insider, że firma wstrzymała rekrutację w momencie inwazji na Ukrainę, ale później "wznowiła zatrudnianie starszych inżynierów". Rzecznik przyznał też, że każdemu pracownikowi zaoferowano premię w wysokości jednomiesięcznej pensji.

Zobacz też: Kontrowersyjny polsko-rosyjski biznes. Nawet w PiS przyznają, że sytuacja jest "daleko niefortunna"

Dla pochodzącego z Gruzji Wiktora, styl życia, jaki prowadził w Moskwie, w ramach rozwijającej się społeczności IT, minął.

"Jesteśmy bliscy myśli, że nie ma już domu. Cały styl życia – restauracje, oglądanie Netflix wieczorami, chodzenie do kina na filmy po angielsku – to wszystko przepadło" – mówi.

businessinsider.com.pl

– Teraz zaczyna się konkretna operacja specjalna, teraz będzie konkretny wynik, Ukraińcy sami się o to prosili – powiedział Kadyrow w wideo dołączonym do wpisu w serwisie społecznościowym.

Zaapelował też do ukraińskich żołnierzy: – Uciekaj, opuść swoje pozycje. Biegnij tam, gdzie są wojska federalne (rosyjskie - red.). Zostaniesz przyjęty, nakarmiony i napojony – stwierdził przywódca Czeczenii.

"Prawdziwi patrioci swojej ojczyzny, godni, odważni synowie narodu czeczeńskiego są chętni do walki! (...) Jestem naprawdę dumny z ludzi z Czeczeńskiej Republiki! Codziennie udowadniają swoją odwagę, bohaterstwo i najwyższe umiejętności wojskowe. Z takimi ludźmi nie boimy się żadnego wroga” – czytamy.

Działalność czeczeńskich pododdziałów podległych Kadyrowowi od początku wojny jest relacjonowana w rosyjskich mediach, a przede wszystkim w sieciach społecznościowych przez samych kadyrowców. Większość z rzekomo bohaterskich wyczynów tych pododdziałów zdezawuowali już bez większego wysiłku internauci i dziennikarze śledczy.

Dziennikarze Ukraińskiej Prawdy sprawdzili geolokację telefonu Kadyrowa, gdy ten 13 marca miał być w Hostomlu przed planowanym "wzięciem Kijowa". Okazało się, że – dziwnym zbiegiem okoliczności – jego telefon był wtedy w Groznym.

28 marca Ramzan Kadyrow miał być rzekomo w Mariupolu – taką informację przekazano w rosyjskich mediach. Dzień później opublikowano jego zdjęcie, jak modli się na stacji benzynowej Pulsar. Obok niego leży karabin maszynowy. Sieć stacji Pulsar należy do rosyjskiego Rosnieftu i nie ma swoich obiektów w Ukrainie.

Takie wpadki można wyliczać bez końca. Materiał podsumowujący internetową działalność "tiktokowych oddziałów" Kadyrowa opublikowała niedawno telewizja internetowa Nastojaszczeje Wremia. Wśród szeregu innych faktów wskazano m.in., że nagrania z rzekomych walk pod Kijowem powstały na Białorusi.

Ukraińskie Slidstvo.info przeanalizowało z kolei nagrania z rzekomej "pierwszej linii frontu" w Mariupolu. Większość powstała na jednym skwerku na obrzeżach miasta, na głębokim zapleczu pozycji rosyjskich. Nie zabrakło tam przy tym stałych elementów – walki z pustymi budynkami i z powietrzem, a także wojowniczych okrzyków.

"Kadyrowcy uwielbiają strzelać przed kamerami. Tu np. rozstrzeliwują sygnalizator świetlny, a tutaj – drzwi do garażu" – relacjonuje Nastojaszczeje Wriemia.

"Nie oznacza to jednak, że kadyrowcy nie walczą na Ukrainie. Walczą i zabijają wielu cywilów, o czym świadczą doniesienia ukraińskiego wywiadu i oświadczenia władz ukraińskich, a także relacje świadków z wyzwalanych terenów" – podkreśla telewizja.

Oddziały czeczeńskich bojowników miały m.in. działać w podkijowskich Buczy, Hostomlu, Irpieniu, gdzie po zakończeniu rosyjskiej okupacji znaleziono setki ciał zabitych, torturowanych cywilów. Według ustaleń śledczych kadyrowcy m.in. mieli torturować i mordować cywilów w piwnicy w Buczy.

onet.pl

Martyna Bielska, Onet: Ostatni sondaż przeprowadzony przez niezależne moskiewskie Centrum Jurija Lewady pokazał, że Putin ma największe poparcie od 2017 r., bo aż 83 proc. To o 12 proc. więcej niż przed wojną w Ukrainie. Jak to interpretować?

Dr Justyna Olędzka, Wydział Historii i Stosunków Międzynarodowych, Uniwersytet w Białymstoku: To są wyniki, które wszyscy traktują bardzo poważnie, bo sondażownia Lewady uznawana jest za ośrodek niezależny i wiarygodny — na tyle, że Kreml wpisał ją na listę "agentów zagranicznych". Wyniki, które wskazują na 83 proc. poparcie dla Władimira Putina, są porażające, ale nie niewytłumaczalne. Takich wyników Putin nie osiągał przez ostatnich kilka lat, co dowodzi, że wzrosła legitymizacja działań władzy.

Można spekulować, czy wyniki tego badania nie są też efektem autocenzury, którą mogą stosować Rosjanie obawiający się rozwiązań prawnych, które penalizują antywojenne protesty, a nawet używanie słowa "wojna" na określenie działań w Ukrainie. To jednak wyraźny sygnał, że społeczeństwo zaczyna postrzegać tę wojnę, jako wysiłek całej zbiorowości i ogniskuje się wokół haseł promowanych przez propagandę. Ludzie kierują się wówczas przede wszystkim emocjami, potęguje się ich lęki i stymuluje obawy. To przypomina mechanizmy, które mobilizowały ludność Związku Radzieckiego w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, choć tamta wojna miała charakter obronny, a dziś to Rosja jest agresorem. Ten niuans propaganda rosyjska oczywiście przemilcza.

- Jaki sygnał te wyniki dają Putinowi? Czy wpłyną one na jego kolejne, jeszcze okrutniejsze decyzje?

Legitymizacja zawsze ułatwia rządzenie, niezależnie od tego czy mamy do czynienia z państwem demokratycznym, czy niedemokratycznym. Jest więc bezcenna również dla autokraty, który kieruje państwem znajdującym się w kryzysowej sytuacji konfliktu zbrojnego. Gdyby poparcie dla działań Putina spadało albo gdyby sygnały o erozji legitymizacji były silniejsze czy byłaby realna groźba delegitymizacji jego przywództwa, to wówczas należałoby przerzucić część swojej pozapropagandowej aktywności na front wewnętrzny.

Dziś widać wyraźnie, że nie musi się martwić o nastawienie Rosjan do wojny w Ukrainie, a tak duże poparcie jeszcze umocni jego radykalizm. Prezydent Rosji doskonale wie, jak budować pozycję polityczną dzięki wojnie, świetnie zdyskontował decyzje, które podejmował podczas II wojny czeczeńskiej (notabene nienazywanej później "wojną", ale "operacją antyterrorystyczną").

- A jak Zachód go widzi?

Opinia publiczna na Zachodzie często postrzega decyzje Putina jako działania szaleńca, ewentualnie osobę okłamywaną przez swoich współpracowników. Moim zdaniem to bardzo mylące, Putin jest politykiem niezwykle pragmatycznym i ma bardzo dobry słuch społeczny, dzięki któremu wyłapuje sygnały płynące ze społeczeństwa rosyjskiego. Poza tym wie, jak przetrwać — systematycznie redukował ryzyko powstania i realizacji scenariuszy alternacji władzy, wytrwale represjonował opozycję oraz zawłaszczał infosferę.

Świetnie rozgrywał różne animozje państw Zachodu, wykorzystywał instrumenty dyplomacji surowcowej i właściwie od wielu lat w wystąpieniach publicznych oraz oficjalnych dokumentach (np. kolejnych Koncepcjach Polityki Zagranicznej Federacji Rosyjskiej czy Doktrynie Bezpieczeństwa Informacyjnego Federacji Rosyjskiej) wprost deklarował, że Zachód jest złem i zagrożeniem dla Rosji. Niestety przez wiele lat to lekceważyliśmy, opierając się na myśleniu życzeniowym, szukaliśmy zalążków demokratyzacji, promowaliśmy politykę dialogu…

- Skoro społeczeństwo aż tak popiera Putina, to powiedzmy, jak działa propaganda rosyjska.

W dużej mierze korzysta z doświadczeń propagandy radzieckiej. Już wówczas istniał zestaw działań, które nazywane były środkami aktywnymi i w ich ramach stosowano m.in. działania propagandowe i dezinformacyjne. Wypracowano i wypróbowano więc pewne formuły, schematy i kanwy, z których dzisiaj korzysta Rosja. Wypełnia je oczywiście częściowo inną treścią, bo zmieniła się sytuacja geopolityczna, społeczna i są inne kanały dystrybucji propagandy oraz dezinformacji. Uczyniono w tej sferze niebywałe postępy.

We współczesnej Rosji funkcjonuje cały ekosystem propagandowo-dezinformacyjny, czyli symbiotyczna zależność dwóch różnych aktywności. Wykorzystuje się bardzo liczne perswazyjne materiały wizualne i audiowizualne (zdjęcia, filmy), które znacząco wzmacniają przekaz oraz trafiają do szerokiego grona odbiorów.

Propaganda rosyjska stawia sobie za cel przede wszystkim promowanie pozytywnego wizerunku tego państwa. Jest elementem soft power i to bardzo skutecznie wykorzystywanym. Rosja nauczyła się korzystać z nowych instrumentów architektury informacyjnej i doceniać je. Z powodzeniem prowadzi kampanie w mediach społecznościowych, ale nie zapomina o tradycyjnych kanałach dystrybucji propagandy: RT (wcześniej Russia Today) przez całe lata nadawała po rosyjsku, arabsku, hiszpańsku, niemiecku czy angielsku przez 24 godz. na dobę i przez siedem dni w tygodniu. Znanym instrumentem był Sputnik — rządowa agencja informacyjna, wspierana przez sieć stacji radiowych oraz strony internetowe prowadzone w kilkunastu językach.

Skuteczne rosyjskie instrumenty propagandowe to również promowanie języka rosyjskiego na całym świecie (np. przez wspieranie Dni i Roku Języka Rosyjskiego, promowanie międzynarodowych olimpiad szkolnych z języka rosyjskiego), finansowanie festiwali rosyjskich filmów, eventów promujących rosyjską kulturę. Powszechnie znana jest też działalność Agencji Federalnej ds. Wspólnoty Niepodległych Państw, Rodaków Żyjących za Granicą i Międzynarodowej Współpracy Humanitarnej "Rossotrudniczestwo" oraz Fundacji "Ruski Mir".

- Jest też konstrukt "ruski mir".

To jeszcze jeden element wykorzystywany przez rosyjską propagandę. Koncepcja "rosyjskiego świata", która zakłada, że należą do niego trzy kategorie ludności. Pierwsza to Rosjanie etniczni, druga — nie Rosjanie, ale rosyjskojęzyczni, w obronie praw, których Rosja nieustanie "musi" stawać. To działanie wpisuje się np. w propagandowy przekaz o walce Rosji o prawa rosyjskojęzycznych mieszkańców wschodniej Ukrainy. Jest jeszcze trzecia kategoria (instrument tzw. "smart power"), czyli Rosjanie kulturowi. Kim oni są? Nie są to etniczni Rosjanie, nie muszą również mówić po rosyjsku —wystarczy, że czują się Rosjanami. Ta ostatnia, niezwykle pojemna kategoria pozwala rozszerzyć "ruski mir" bezgranicznie i może objąć nim właściwie każdego — zwłaszcza kiedy deklarację przynależności do "ruskiego miru" składa się z lufą przy skroni.

- Czyli powrót do Wielkiej Rosji?

Projekt "ruskiego miru" w przestrzeni kulturowej, symbolicznej zakłada powrót imperialnej Rosji na obszar radziecki, ale definitywnie nie ogranicza go terytorialnie. Oznacza to, że Rosja będzie rościła sobie prawa do tych przestrzeni, na których jest obecny język rosyjski, prawosławie i symboliczne ślady jej obecności (na przykład pomniki czy cmentarze wojenne).

Specyfika rosyjskiej kultury strategicznej sprawia, że dla Rosji wszystko jest polem konfliktu, nawet dobra kultury czy infosfera. Od wielu lat redukowana jest przez nią przestrzeń dialogu, a negocjacje postrzegane są jako przejaw słabości. Obawiam się, że aktualnie propaganda Kremla wchodzi w fazę widzenia świata w kategoriach manichejskich, czyli wojna w Ukrainie będzie egzemplifikacją walki dobra ze złem, światłości z ciemnością. Oczywiście, w przekazie propagandowym Rosja to absolutne dobro a świat Zachodu – mrok i zło.

onet.pl


— Jeszcze przed wjazdem do Buczy, a właściwie już od 30 km przed Kijowem, zaczyna się obraz wojenny. Zdemolowane jest praktycznie wszystko. Droga, którą przejeżdżali Rosjanie, nie pozostawia żadnych złudzeń, że właśnie tędy jechali, bo w pierwszej linii niszczyli wszystko. Można mieć wrażenie, że robili to dla zabawy. Bo o ile uzasadnione jest niszczenie stacji benzynowych, żeby odciąć Ukraińców od paliwa, o tyle całkowicie niezrozumiałe jest ostrzeliwanie wszystkich domów stojących przy drodze. Zniszczone są też budynki gospodarcze, kładki nad drogami, a nawet lasy — opowiada wolontariuszka.

Jak relacjonuje nasza rozmówczyni, nie wszystko jeszcze zostało uprzątnięte. Ten proces na pewno będzie trwał jeszcze długo. Przy drogach zalega wciąż roztrzaskany sprzęt wojskowy.

— W czasie robienia dokumentacji zdjęciowej, w jednym z czołgów znaleźliśmy spalone zwłoki. Miejscowe służby działają bardzo prężnie, ale potrzeba czasu, żeby sprzątnąć wszystko po toczących się tu walkach. Żeby dostać się do miasta od tej strony, z której jechaliśmy, musieli przejechać przez zniszczony most, który miał tylko jeden cały pas ruchu, na dodatek przechylony na bok. Było pewne ryzyko, ale to była jedyna droga w okolicy, więc nie mieliśmy wyboru — relacjonuje Agata Witkowska.

Przedstawiciele fundacji rozmawiali na miejscu z wicemerem Buczy. Dowiedzieli się od niego m.in, że w mieście zniszczonych zostało ok. 30 bloków mieszkalnych. Władze zapewniają, że większość z nich z czasem odbudują bez wyburzania i ludzie będą mogli wróćić do domów. Natomiast zniszczonych doszczętnie jest bardzo wiele domów jednorodzinnych. Praktycznie wszystkie budynki w mieście mają ślady po strzałach. Wiele z nich, w tym także bloków, jest nadpalonych. Przy czym akurat tragedia w Buczy zdecydowanie bardziej dotknęła samą ludność niż infrastrukturę.

— Widzieliśmy, jak ludzie przed tymi blokami, na zewnątrz, robią sobie swego rodzaju kuchnie. Co prawda nie można tego nazwać nawet kuchnią polową, bo to przeważnie jakieś cegły, na których jest ruszt, a pod nim ognisko, ale to właśnie tam gotują zupę, ryż, smażą naleśniki. Ci ludzie wciąż mieszkają w piwnicach swoich bloków. Część lokali nadaje się do zamieszkania, ale w tych piwnicach są wszyscy razem, więc jest im cieplej, bo mają często jeden agregat prądotwórczy na całe osiedle. Poza tym chodzi o to, że w tej społeczności jest im lepiej po tym, co się tam stało. Wspierają się wzajemnie i dzielą się wszystkim, co mają. Nie chcą iść do swoich domów, bo się boją. Inna sprawa, że część ludzi wciąż boi się na razie w ogóle z nich wychodzić — opowiada szefowa Fundacji.

— Uderzające jest to, że widzisz kuchnię na osiedlu i ludzi przyrządzających jedzenie na ogniskach, siedzących razem na ławkach, a tuż za nimi, pięć metrów dalej, są świeże groby, w których leżą ich sąsiedzi, zastrzeleni przez Rosjan. Sami ich zresztą zakopali między blokami, bo innej możliwości nie było. I teraz czekają, aż przyjadą służby, odkopią ciała i dopiero wtedy, kiedy przyjdzie na to czas, urządzą im pogrzeby — dodaje.

Jak relacjonuje nasza rozmówczyni, kiedy dziś jedzie się przez Buczę, koła samochodu podskakują co chwilę na leżących na ziemi pozrywanych kablach elektrycznych. Odcięty jest gaz, bo w wielu budynkach zniszczone są wszystkie instalacje. Całe miasto jest także odcięte od wody i prądu.

— Na każdym kroku widać ślady bestialstwa Rosjan. Kiedy przyjechaliśmy do miasta, od wicemera dowiedzieliśmy, że wykopano już ponad 400 ciał. A tego dnia, w którym tam byliśmy, znaleziono tylko do południa 68 kolejnych zwłok. Nie ma wątpliwości, że była to jakaś systemowo zaplanowana akcja, bo Rosjanie zastrzelili każdego mężczyznę w wieku od 16 roku życia w górę, jakiego znaleźli. I takich, którzy mogliby w konspiracji podejmować jakieś działania przeciwko wrogowi. Z relacji osób, z którymi rozmawialiśmy, wynikało, że Rosjanie wchodzili do bloków, do piwnic, szukając ludzi i wyciągali ich. Kobiety rozbierali i hańbili. Mężczyzn rozstrzeliwali — mówi nam pani Agata.

— Spotkaliśmy jednego pana, który z powodów zdrowotnych nie jest w wojsku, a który dostał się w ręce Rosjan. Został potwornie pobity i straszliwie maltretowany. Jak nam powiedział, Rosjanie nie mieli jakiegoś konkretnego powodu. Robili to dla przyjemności, bo mogli to robić. W przypadku tego mężczyzny w jego mieszkaniu, Rosjanie znaleźli jakąś odznakę, jakiś element ukraińskiego patriotyzmu i z tego powodu chcieli go zabić — sami zresztą mu o tym powiedzieli. Nie wie, dlaczego ostatecznie go wypuścili. Był pewien, że za chwilę zginie. Dwie staruszki, w których obecności się to działo, zaczęły płakać i błagać, żeby go oszczędzili i chyba tylko to go ocaliło — relacjonuje nasza rozmówczyni.

— Z ust kilku osób słyszeliśmy opinię — że to nie młodzi Rosjanie byli najbardziej brutalni, tylko właśnie ci starsi, czyli to pokolenie pamiętające ZSRR, nienawidzące tych, którzy w ich mniemaniu doprowadzili do jego rozpadu. Ci młodzi nie rozumieją symbolu "matuszki Rosyi" i imperializmu, który gdzieś tam siedzi w tych starszych. Oni walczą, bo im po prostu każą. Oczywiście oni też zabijają i nie ma na to usprawiedliwienia. Z relacji mieszkańców Buczy wynika też, że największym bestialstwem wykazywali się Czeczeńcy oraz ludzie pochodzący gdzieś z głębi Azji. Działali jak w jakimś amoku albo po środkach odurzających — opowiada szefowa Fundacji Czas Wolności.

(...)

Kolejne wstrząsające historie przedstawiciele fundacji poznali we wsi tuż obok Buczy, Niemiszajeve która również była okupowana przez Rosjan. Zachowywali się tam równie bestialsko. Jeździli lub chodzili po ulicach i każdego, kogo spotkali, zabijali. Po drodze do tej miejscowości Polacy natknęli się m.in. na ostrzelane całkowicie przedszkole. W tej wsi większość mieszkańców to starsi ludzie, po których od razu widać było, że przesiedzieli całe tygodnie w piwnicy, bez wody i jakiejkolwiek możliwości zadbania o higienę.

— Ludzie opowiadali nam, że ci, którym w odpowiednim momencie udało się uciec z domów, ukryli się w schronie w budynku szkoły na osiedlu położonym nieco na uboczu. Jedno małżeństwo nie zdążyło. Mąż został postrzelony, więc wrócili do domu. Jednak rana okazała się śmiertelna i zmarł. Jego żona mieszkała więc ze zwłokami męża przez pięć dni, bo bała się wyjść z domu. Ci, którzy byli ukryci w szkole, nie mieli jak jej pomóc, bo Rosjanie często patrolowali ulice. W końcu stwierdzili, że muszą coś zrobić, bo kobieta zaczęła się załamywać psychicznie. Udało im się do niej dotrzeć i zabrać ją do szkoły, a ciało męża póki co zakopać w ogródku — opowiada pani Agata.

— Teraz ci ludzie, podobnie jak w Buczy, palą ogniska między domami i wspólnie przyrządzają jedzenie. Kiedy z nimi rozmawialiśmy, pokazywali nam, w których domach spali Rosjanie, którędy przechodzili. Do jednego z budynków zabronili nam wchodzić. Okazało się, że od 27 dni leży w nim ciało w stanie rozkładu i nie ma jak go stamtąd zabrać. Kiedy już bowiem zrobiło się bezpieczniej i ludzie zaczęli wychodzić z piwnic, zaczęli znajdować zwłoki. Te, które się dało w coś zawinąć, wynieśli i zakopali. Natomiast te w gorszym stanie wciąż gdzieś leżą i czekają, aż przyjadą po nie odpowiednie służby — relacjonuje.

— Naprawdę nie rozumiem, jaki może mieć ktokolwiek cel w mordowaniu mieszkańców takiej miejscowości — to wieś, kilkadziesiąt domów na krzyż, w większości starsi, biedni ludzie, żyjący sobie spokojnie, po cichu, nikomu nie robiący nic złego. Jest po prostu niewytłumaczalne. Po co? Dlaczego? Czym trzeba się kierować i dlaczego, żeby dopuścić się takich okrucieństw?" — pyta.

— Największy rozmiar tego bestialstwa odczuwałam, kiedy widziałam ostrzelane cywilne samochody, a jest ich cała masa. Część także poza miastami i wsiami. Kiedy się na nie patrzy, nie można mieć wątpliwości, że z tak ostrzelanego samochodu nikt nie wyszedł żywy. I poraża to, jak wiele tych samochodów ma napis "dzieci"... — podsumowuje Agata Witkowska.

onet.pl

Ukraina niezłomnie odpiera ataki rosyjskiego agresora i chociaż z różnym skutkiem, eksperci zauważają, że ten kraj nie odniósł porażki na polu komunikacji. Przemówienia Wołodymyra Zełenskiego do Ukraińców, ale też do polityków na całym świecie spotkały się z szacunkiem, wzbudziły poparcie i podniosły morale walczących po ukraińskiej stronie.

Za sukcesem przemówień stoi nie tylko Zełenski, który z zaangażowaniem je wygłasza, ale też ich autor. "The Guardian" podaje, że przemówienia prezydenta Ukrainy pisze 38-letni były dziennikarz i analityk polityczny Dmytro Łytwyn. Nie przypisuje sobie jednak zbyt wielu zasług i tłumaczy redakcji "The Guardian", że idee stojące za przemówieniami to pomysły Zełenskiego: "Prezydent zawsze wie, co chce powiedzieć i jak chce to powiedzieć" — wyjaśnia. "W przemówieniach najważniejsze są emocje. I oczywiście prezydent jest autorem emocji i logiki słów" — mówi Łytwyn. Jego zdaniem tym, co wyróżnia Zełenskiego, jest właśnie kombinacja szczerości i siły emocjonalnej, których światowi liderzy "mogą się od niego uczyć".

Inny doradca prezydenta Ukrainy, który również był dziennikarzem Serhij Łeszczenko, mówi, że Łytwyn jest literackim i artystycznym asystentem Zełenskiego. "Codziennie zbiera pomysły prezydenta. Pracuje jako kolekcjoner umysłów lub zmysłów" — wyjaśnia. Dmytro Łytwyn wcześniej był analitykiem politycznym partii Zełenskiego Sługa Narodu, sprzeciwiał się też polityce poprzednika obecnego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki.

Kierowniczka ukraińskiego think tanku Chatham House zajmującego się polityką zagraniczną Orysia Łucewicz zauważa, że Zełenski i współautorzy jego przemówień stworzyli poczucie "historycznej misji", a wojnę przedstawiają jako starcie "światło kontra ciemność". Ukraina jest ofiarą i walczy o przetrwanie, a to sprawia, że Zełenski jest liderem tego, co politolog Iwan Krystew nazywa "romantyczną konstelacją".

Metody Łytwyna działają. Zgodnie z sondażami, na które powołuje się "The Guardian" 95 proc. Ukraińców wierzy, że ich kraj jest w stanie odeprzeć inwazję Rosji, a 78 proc. uważa, że Ukraina zmierza we właściwym kierunku. Z kolei spadające na początku lutego notowania Zełenskiego, teraz szybują w górę.

Zespół Zełenskiego to nie tylko Łytwyn piszący przemówienia. Wielu jego obecnych doradców pracowało w telewizji i w studiu produkcyjnym Kvartal-95 założonym m.in. przez Zełenskiego, w tym Jurij Kostiuk — niegdyś jeden ze scenarzystów "Sługi narodu", teraz zastępca szefa Biura Prezydenta Ukrainy. Również żona prezydenta Olena, ma mieć wiele wspólnego z żarliwym tonem jego wystąpień.

Łucewicz uważa, że kluczem do sukcesu Zełenskiego jest właśnie jego wcześniejsza kariera jako aktora i komika. "Jest współczesnym mężem stanu, który wywodzi się z rozrywki. Jest w swoim żywiole. Ludzie wokół niego rozumieją siłę narracji podczas wojny. Po okropnościach Buczy ważne jest, aby mieć emocjonującą historię. Zatonięcie Moskwy to potężny symbol" — zauważa i dodaje, że codzienne przemówienia Zełenskiego "dobrze rozbrzmiewają".

Ukraiński ekspert od stosunków międzynarodowych Ihor Todorow zauważa, że ponieważ Zełenski jest wiązany z sitcomem "Sługa narodu", może być emocjonalny i niedyplomatyczny. Powiedział, że wojna przekształciła Zełenskiego, podobnie jak Stalina w 1941 r. "Zełenski dobrze zareagował na sytuację" — ocenił.

onet.pl

Kolejnym problemem pozostaje dla Franciszka watykańska dyplomacja, która ze względów historycznych pozostaje na straży neutralności Stolicy Apostolskiej we wszystkich toczących się wojnach. Kościół od starożytności mieszał się w konflikty, a nawet sam je wywoływał. Doprowadziło to do moralnego upadku papiestwa, które przez długi czas musiało się odbudowywać.

Z tego powodu rozwinęła się koncepcja neutralności, której "ofiarą" pada dziś Franciszek. Zresztą do dziś toczy się spór o postawę papieża Piusa XII wobec Holocaustu. Wtedy też nie padły jednoznaczne słowa potępienia wobec Hitlera.

Taka polityka "pozytywnej neutralności" ma swoje uzasadnienie. Po pierwsze Watykan pozostawia sobie otwartą drogę do dialogu z obiema stronami konfliktu. Po drugie zabezpiecza w pewien sposób wiernych, którzy mogliby paść ofiarą zemsty Putina. Po trzecie pozostawia otwartą drogę do dialogu z prawosławiem, co od czasów Jana Pawła II jest wielkim celem i marzeniem Kościoła.

Warto przypomnieć, że w czasach zimnej wojny polityka Watykanu wobec ZSRR również była dość neutralna, mimo wrogich zamiarów bloku wschodniego wobec Kościoła. Ówczesne działania Stolicy Apostolskiej skupiały się na aktywizowaniu lokalnych kościołów do pokojowego oporu przeciwko sowietom. Już po upadku żelaznej kurtyny papież Jan Paweł II miał nadzieję na pielgrzymkę do Rosji. Podobnie jego następcy pozostawali otwarci na dialog zarówno z prawosławiem jak i władzami na Kremlu.

Polityka ta z dzisiejszej perspektywy wydaje się być porażką. Prawosławie w Rosji na czele z patriarchą Cyrylem I jest zupełnie oderwane od wartości chrześcijańskich, a dialog między kościołami wschodnim i zachodnim w obliczu wojny i tak jaskrawej zależności Cyryla od Kremla wydaje się niemożliwy. Dopiero po zmianie władz patriarchatu Moskiewskiego będzie można powrócić do szczerego dialogu ekumenicznego.

Ta porażka dyplomacji watykańskiej wobec rosyjskiego prawosławia z pewnością bardzo boli Franciszka. Budowany przez lata, trudny dialog legł w gruzach. Mimo to papież nie zamyka Watykanowi drogi do dalszych rozmów. Robi to zapewne w przeświadczeniu, że może w ten sposób jakoś wpłynąć na innych wschodnich hierarchów, którzy nie zgadzają się z Cyrylem uzależnionym politycznie i ekonomicznie od Putina.

Za wyraz swoistej bezsilności dyplomatycznej Watykanu można uznać gest papieża z pierwszego dnia po wybuchu wojny w Ukrainie. Franciszek zapewne w odruchu serca, łamiąc wszelkie dyplomatyczne reguły, udał się do ambasadora Rosji przy stolicy apostolskiej, gdzie zaprotestował przeciwko agresji. Komunikaty ze strony dyplomacji watykańskiej były bardzo wyważone i potem mocno krytykowane za brak jednoznacznego potępienia Rosji. Jednak sam gest wyraźnie wskazuje, że papież wie, kto odpowiada za konflikt i kto może go natychmiast zakończyć.

onet.pl

- Moje całe życie, pięćdziesięcioletnie, nie przygotowało mnie na otwarty grób masowy. Nie mówię tu nawet o widoku ciał, zapachu, który temu towarzyszy, tylko o świadomość, że ta zbrodnia była dokonywana przed chwilą - powiedział polityk. Podkreślił, że ciała były "wyraźnie rozpoznawalne" i dotarła do niego analogia ze zbrodnią katyńską, "bo tam dokładnie tak byli mordowani ludzie".

- Zostały mi widoki osiedli, które wyglądają jak osiedla w Józefowie, w którym mieszkam, czy Otwocku, który jest stolicą mojego powiatu. Bo Irpień i Bucza to mniej więcej jak Józefów i Otwock. Mija pani bary sushi albo hiszpańskie wypasione knajpy, oczywiście dziś już wypalone. Mija pani supermarkety, jak u nas, mija pani samochody, którymi jeżdżą pani znajomi i moi znajomi, widzi pani dziewczynę, która opowiada o tym, że jej młodsza siostra została zgwałcona na jej oczach i jeszcze wszyscy są szczęśliwi, że nikt nie zginął, że to się skończyło tylko gwałtem - dodał.

Jak podkreślił wicemarszałek, "ci chłopcy, którzy dzisiaj strzelają do ruskich, oni bronią nas, oni bronią jego żony, jego córek i jego domu w Józefowie, żeby to barbarzyństwo nie przyszło do niego".

- Nie będę pisał "Rosja" i "Rosjanie" wielką literą po tym, co widziałem, dopóki Rosjanie nie powiedzą temu "stop". (...) Putin fałszuje wybory, ale ma poparcie większości Rosjan. Dzisiaj ci Rosjanie o tym wiedzą - dodał Michał Kamiński.

gazeta.pl