niedziela, 24 grudnia 2017
Pierwsze antydepresanty były testowane jako leki na inne schorzenia – poprawa nastroju u chorych, przez podniesienie poziomu jednego z hormonów, wystąpiła jako skutek uboczny. Naukowcy doszli wtedy do wniosku, że przyczyną depresji jest biologiczna wada, że depresja jest jak każda inna choroba, na którą można znaleźć lekarstwo. Tymczasem, jak pisze autorka, problemy psychiczne nigdy do końca nie dadzą się ująć w postaci twardych medycznych danych i trudno o wiarygodne statystyki dotyczące skuteczności leków.
Prawdziwy rozkwit zainteresowania antydepresantami nastąpił w latach 90. Firmy farmaceutyczne uzyskały pozwolenie na reklamowanie w mediach lekarstw na receptę. Wystarczyło pokazać kogoś bardzo smutnego, nazwę leku, a następnie tę samą osobę odmienioną, promieniującą i proste hasło: zapytaj swojego lekarza. Antydepresanty zaczęli przepisywać lekarze pierwszego kontaktu, bez fachowej wiedzy. Nowe kategorie schorzeń w podręcznikach psychiatrycznych pozwalały coraz więcej pacjentów kwalifikować do leczenia farmakologicznego.
Takie podejście pasowało też wielu osobom szukającym pomocy. Jeśli w twojej rodzinie była depresja, masz pewnie do niej też skłonność – to defekt mózgu, a nie wina twoja czy twojego otoczenia, że czujesz się źle. Po prostu choroba. Lekarstwo sprawi, że poczujesz się lepiej. Z doświadczeń własnych i swoich rozmówców autorka wyciąga jednak wniosek, że takie myślenie tylko pozornie ułatwia życie chorym, za to bardzo wydatnie – firmom farmaceutycznym i psychiatrom, którzy teraz mogą „obsłużyć” znacznie większą liczbę pacjentów niż wtedy, kiedy nie było jasnych instrukcji postępowania z przypadkami obniżonego nastroju. Dla wielu chorych to rozwiązanie pozorne, bo często likwiduje symptomy bez pytania o przyczyny – tak jakby rzeczywiście problemem była tylko biochemia mózgu.
krytykapolityczna.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)