25-letni białoruski inżynier Tichon Osipow spanikował, kiedy zobaczył, jak oddziały specjalne wyciągają kierowców z samochodów. Próbował odjechać, przez przypadek potrącił wojskowych. Nikomu nic się nie stało, ale Osipow dostał 11 lat kolonii karnej.
17-letnią uczennicę skazano na półtora roku aresztu domowego, ponieważ złożyła skargę na milicjantów za pobicie. Z kolei 16-latek z epilepsją otrzymał 5,5 roku kolonii karnej, ponieważ miał przy sobie koktajl Mołotowa.
Prawnik Siarhiej Zikracki jeszcze niedawno bronił aktywistów i dziennikarzy.
- W absolutnej większości przypadków sąd przyznaje taki wyrok, jakiego żąda prokurator. Przy tym adwokaci nie mają możliwości bronić swoich klientów, ponieważ zeznania świadków oraz przedstawione dowody, po prostu nie są rozpatrywane przez sądy – opowiada.
W większości spraw świadkami oskarżenia są milicjanci, którzy występują w maskach i pod przybranymi nazwiskami. Nikt oprócz sądu nie może weryfikować ich tożsamości.
Najczęściej procesy odbywają się zdalnie, a oskarżeni zeznają na korytarzach aresztów. Zdarzają się sytuacje, kiedy na korytarzu odbywa się od razu kilka procesów. Wtedy jeden milicjant krąży między oskarżonymi i w każdym z tych procesów składa zeznania pod innymi nazwiskami – mówi Zikracki.
Kaganiec nałożono również na prawników, którzy teraz nie mają możliwości poufnej rozmowy z swoimi klientami. Za publiczne komentowanie toczących się spraw adwokat może stracić licencję. Tak było w przypadku samego Zikrackiego, który został zmuszony do zwolnienia współpracowników, zamknięcia kancelarii i emigracji na Litwę.
(...)
"Baćka" stracił kontakt z rzeczywistością? Nic z tych rzeczy. Choć propagowana przez reżim historia z niby-bombą podłożoną przez Hamas oraz poderwaniem uzbrojonego myśliwca, aby zmusić pasażerski samolot do lądowania w Mińsku, wygląda na czyste szaleństwo, jest przemyślaną strategią.
- Żeby zrozumieć, co się teraz dzieje na Białorusi, trzeba cofnąć się o co najmniej rok – opowiada Olga Salomatova z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
W marcu 2020 roku cały świat zrobił lockdown. Cały? Nie. Był taki kraj w Europie, w którym oficjalnie wirusa nie było.
Alaksandr Łukaszenka twardo powtarzał, że wystarczy pić wódkę i unikać obcych kobiet. Kiedy miesiąc później szpitale zapełniły się zakażonymi, brakowało nie tylko sprzętu i lekarstw, ale i nawet maseczek ochronnych dla personelu medycznego.
Chorzy na COVID-19 lądowali na jednych salach z niezakażonymi pacjentami. W wielu szpitalach nie było komu leczyć i pielęgnować, ponieważ personel zakażał się w pierwszej kolejności. Łukaszenka negował pandemię, a gdy na społeczeństwo padł strach, wraz z nim upadł mit o opiekuńczym, ojcowskim państwie "Baćki", które może i ogranicza wolność, ale dba o swoich obywateli.
- Ludzie uświadomili sobie, że nie mogą liczyć na państwo i zaczęli sami organizować zbiórki na szpitale. Wkrótce powstała ogólnokrajowa inicjatywa #BYCOVID19, w którą zaangażowała się rekordowa liczba Białorusinów z bardzo różnych środowisk. Wspólnie i bez wsparcia ze strony państwa udało się zaopatrzyć szpitale dosłownie we wszystko - od maseczek po respiratory - opowiada Aleksander Lapko, jeden z koordynatorów #BYCOVID19.
Według brytyjskiego think tanku Chatham House, gdyby w sierpniu 2020 roku prezydenckie wybory odbyły się uczciwie, Cichanouska mogłaby dostać co najmniej 52 proc. głosów. Oficjalnie jednak otrzymała tylko 10 proc., a Łukaszenka 80 proc. Ludzie wyszli na ulice. Raz, drugi, trzeci, piętnasty. Być może wyszliby tylko raz, gdyby nie kilku upartych chłopaków.
Raman Protasiewicz brał udział w antyrządowych protestach, od kiedy skończył 16 lat. Studiował w Mińsku dziennikarstwo, ale został wyrzucony z uczelni. Jak sam twierdził - za poglądy polityczne. W 2018 roku zaczął pracę w białoruskiej redakcji Euroradia.
Raman był znakomitym fotoreporterem. Zawsze odważnym i pierwszym do relacjonowania wydarzeń. Miał mnóstwo przyjaciół, więc ciągle dostawał cynki, był świetnie zorientowany. Kiedyś z jednego z zadań wrócił z dużym, rudym kotem, którego przygarnął z ulicy – opowiada Paweł Swerdłow, redaktor naczelny Euroradia.
W 2019 roku Protasiewicz dołączył do ekipy 23-letniego Ściapana Puciły, który założył na Telegramie, popularnym w krajach byłego ZSRR komunikatorze, informacyjny kanał Nexta.
Kiedy wybuchły protesty, na Białorusi przez kilka dni zagłuszano internet. Nie działały strony portali i gazet. W ten sposób sam Łukaszenka przyczynił się do tego, że dobrze zorientowany kanał Nexta stał się jednym z najważniejszych źródeł informacji. Wkrótce liczba obserwujących go osób sięgnęła dwóch milionów.
- Łukaszenka rządzi nieprzerwanie od 27 lat, więc ludzie doskonale zdawali sobie sprawę, że są oszukiwani. Ale odbierali to jako naturalną kolej rzeczy. W drugim półroczu 2020 roku w społeczeństwie było inaczej. Potrzeba zmian była ogromna. Protesty wspierała większość, nawet jeśli nie wszyscy wychodzili na ulice – podkreśla Paweł Swerdłow.
Krótko po wyborach w więzieniach albo za granicą znaleźli się niemal wszyscy białoruscy politycy, którzy potencjalnie mogli stanąć na czele protestów. Ale nawet bez wyraźnych liderów demonstracje trwały. Wtedy reżim zorientował się, że siła napędowa protestów kryje się w mediach społecznościowych. Okazało się, że garść dwudziestoparolatków jest w stanie stworzyć na tyle potężne i niezależne medium, które jest w stanie poderwać społeczeństwo do wyjścia na ulice.
- Jeśli oddziały specjalne gromadzą się w jednym miejscu, to oznacza, że nie ma ich w drugim. Nexta przekazywała konkretne informacje, jak poruszać się po mieście, żeby nie zostać aresztowanym – tłumaczy Swerdłow.
Oprócz tego kanał zaczął publikować dane osobowe funkcjonariuszy, którzy uczestniczyli w pacyfikacji pokojowych protestów. Jak powiedział Puciła, dane te pozyskiwano "dzięki cyberpartyzantom" – informatorom Nexty.
W oczach reżimu, który nie ma poparcia społecznego i może polegać tylko na resortach siłowych, ujawnianie danych funkcjonariuszy było największym grzechem Nexty. Jeszcze w październiku kanał okrzyknięto ekstremistycznym, a Puciłę i Protasiewicza oskarżono o terroryzm. Tyle, że obaj byli już wtedy w Warszawie. Setki innych czekał gorszy los.
wp.pl