Chiny to środek. Jest piątą, najważniejszą stroną świata, od niego rozchodzą się pozostałe cztery kierunki. Odpowiada za żywioł ziemi, symbolizowany kolorem żółtym, najwyżej cenionym. Chiny od zawsze miały leżeć w środku, być całym światem między czterema morzami. Centrum było chińskie, reszta świata peryferiami. Cywilizacja chińska rodziła się na Równinie Centralnej, mniej więcej w połowie drogi między Morzem Żółtym a Wyżyną Tybetańską. Dziś to prowincja Henan, a w starożytności to właśnie ten obszar zwany był Środkowym Królestwem, czyli Państwem Środka.
Ten rdzeń stopniowo rozszerzał na niemal wszystkie kierunki z wyjątkiem wschodu, gdzie wybrzeże morskie w dużej mierze zatrzymało chiński pochód. W czasach dynastii Han (202 p.n.e. – 220 n.e.), teren szeroko rozumianych Chin obejmował już mniej więcej większy obszar dzisiejszej "chińskiej" części ChRL (a więc bez Tybetu, Ujgurii, Mongolii i Mandżurii). W tym kształcie, z oczywistymi fluktuacjami – okresowa kontrola pograniczy Wielkiego Stepu, dzisiejszych Korei, Wietnamu i Yunnanu, korytarza Hexi, a także kilku pomniejszych terenów – powstał rozszerzony rdzeń cywilizacji chińskiej, uznany przez Chińczyków za centrum świata.
Chińskie przekonanie o byciu pępkiem świata wyrosło z kilka czynników. Choćby z braku nadmiernie atrakcyjnego sąsiedztwa. Patrząc historiozoficznie na dzieje Chin, aż do XIX wieku nie zetknęły się one z porównywalną dla siebie cywilizacją. Dopiero kolonialne wtargnięcie Zachodu otworzyło Chiny na regularny i stały kontakt z ekwiwalentną pod względem osiągnięć, mocy i żywotności cywilizacją. Wcześniej rzecz jasna Państwo Środka stykało się a to z Indiami, a to z muzułmanami, a to z kolei z europejskimi kupcami i jezuitami. Były to jednak kontakty sporadyczne i ograniczone, niemogące wpłynąć w istotny sposób na kształtowanie się chińskości.
Aż do epoki kolonialnej sąsiedzi Chin dzielili się w ich oczach na dwa rodzaje. Nomadów i pół nomadów, godnych strachu i pogardy, lecz na pewno nie szacunku: koczowników, stojących, według Chińczyków, na dużo niższym poziomie cywilizacyjnym, często zresztą chińszczących się pod wpływem Państwa Środka, co tylko ugruntowywało chińskie przekonanie o własnej wyższości. Oraz "półcywilizowanych" sąsiadów jak Koreańczycy, Japończycy i Wietnamczycy, całymi garściami czerpiących z chińskiego dorobku cywilizacyjnego. Te i inne narody przekształcały płynące z Państwa Środka wpływy na swoją modłę, tworząc własne, unikatowe kultury, jednak w oczach chińskich pozostawały tylko młodszymi braćmi, trochę jak Ukraina czy Białoruś dla Rosji. Tu również o żadnej równości mowy być nie mogło.
Chiny nie brały więc wiele od krain ościennych. Odwrotnie: to tamte czerpały całymi garściami z Państwa Środka. Na tle sąsiadów jaśnieje spis osiągnięć cywilizacyjnych Chin. Wymyśliły papier, druk, proch, kompas, jedwab, porcelanę, herbatę, parasole, banknoty, akupunkturę… a może nawet piłkę nożną (cuju) i alkohol! Oraz setki innych dokonań ludzkości. Seria największych osiągnięć nauki i cywilizacji chińskiej wydawana przez Uniwersytet w Cambridge liczy sobie siedem tomów zawartych w dwudziestu siedmiu monografiach.
Nawet jeśli Chiny nie są najwspanialszą cywilizacją w dziejach, to na pewno jedną z kilku najważniejszych. Dla dalekowschodniej Azji były kluczowym, centralnym punktem odniesienia. To od nich promieniowały wzorce idące w niemal wszystkie kierunki, przede wszystkim do Korei, Japonii i Wietnamu. Chińskie znaki aż do XX w. były dla dalekowschodniej Azji tym czym łacina dla Europy. Znajomość wywodzących się z Chin kodów kulturowych, nawet jeśli w każdym innym państwie mocno przekształconych, pozostawała wyróżnikiem erudycji, wyznacznikiem statusu klasowego. Cywilizacyjnie Chiny były ongiś dla dalekowschodniej Azji tym, czym Ateny i Rzym dla Europy. Z tą różnicą, że nigdy nie upadły. Chłopi mogli wszczynać rebelie, obalać i fundować nowe dynastie, a barbarzyńcy najeżdżać i podbijać Państwo Środka, ale żadna wędrówka ludów nigdy nie unicestwiła Chin tak jak Rzymu. Nie było również miejscowej próby rebrandingu imperium à la Konstantynopol.
To właśnie z tych podstaw politycznych i cywilizacyjnych wyrósł sinocentryzm, czyli głębokie chińskie przekonanie o własnej wyższości. Chińczycy w intensywności swego szowinizmu kulturowego przebili znane europejskie przykłady narodowej bufonady, francuskie chociażby, i pod względem samochwalstwa światowo równać się mogą jedynie z równie nieznośną amerykańską manierą podkreślania swej wyjątkowości. Pierwsze przejawy chińskiego sinocentryzmu dają się odnaleźć już w XIV w. p.n.e. (!), ten szowinizm kulturowy ugruntował się w czasach Wiosen i Jesieni (771-476 p.n.e.), wzmocniło go utworzenie cesarstwa (III w.p.n.e.), podbudowała dynastia Han (III w.p.n.e.-III w.n.e.), a kontynuowali Tangowie (618-907, za ich czasów datuje się pierwszy w historii świata dekret rasistowski, wymierzony w nie-Chińczyków), Mingowie (1368-1644), a nawet Qingowie (1644-1912).
Z drugiej strony, politycznie Chiny były częściej jak Ateny niż jak Rzym. Przy całym swoim bezcennym wkładzie kulturowym w dzieje tej części świata, nigdy nie kontrolowały aż tak długo i tak bardzo dalekowschodniej Azji jak Rzym Europy. Pomimo ogromnego wpływu cywilizacyjnego, państwa dookoła nich najczęściej rządziły się same (choć mając baczenie na Państwo Środka), w praktyce ignorując chińskie pretensje do rządzenia wszystkim pod kopułą Niebios. Nierzadko zresztą same Chiny były podbijane, w części lub całości, przez sąsiednich koczowników, Xianbei, Kitanów, Mongołów czy Mandżurów. W Azji Wschodniej Państwo Środka zawsze było ważne, nie zawsze najważniejsze.
(...)
Po okrzepnięciu władzy komunistów chińskich po 1949 r. wzięto się za kwestię etniczną i rozwiązano ją administracyjnie. Wyróżniono najpierw 39 mniejszości narodowych, następnie 54, aż wreszcie w 1979 r. urzędowo ustalono liczbę 55 mniejszościowych grup etnicznych. Wraz z Chińczykami Han, stanowiącymi około 92 proc. populacji Chin, tworzą one dziś 56 oficjalnych narodowości Chińskiej Republiki Ludowej. Wśród tych 55 są liczniejsze mniejszości, jak Zhuang, Tybetańczycy, Ujgurzy czy Mongołowie; są chińscy muzułmanie Hui (czyta się "hłej"), nieróżniących się od Hanów niczym poza religią; są sąsiednie narody jak Koreańczycy, Kazachowie czy Kirgizi, częściowo zamieszkujące tereny ChRL; są wreszcie pomniejsze etniczności jak Bai, Yao, Lisu i wiele, wiele innych.
Ponieważ wszystkie te biedne mniejszości są na niższym etapie rozwoju, trzeba im, dla ich dobra, pomóc. W ramach miejscowej polityki afirmatywnej mniejszościom przyznano "punkty za pochodzenie": kwoty w administracji państwowej i na uczelniach, dofinansowanie etnicznych regionów z budżetu państwa (z czysto finansowego punktu widzenia, chińskie centrum łoży na niechińskie kresy), a ongiś również łagodniejszą wersję "polityki jednego dziecka", obecnie zniesionej w całym kraju. Te przywileje, nawiasem mówiąc, często irytują zwykłych Chińczyków Han, półgębkiem zarzucającym mniejszościom niesprawiedliwie uprzywilejowanie oraz niewdzięczność. Chińskie masy nie rozumieją wszakże mądrości kierownictwa partii dobrze wiedzącego, że te drobne wydatki niewiele państwo chińskie kosztują, politycznie nic nie zmieniają, za to dobrze wyglądają. Podczas obrad Ogólnochińskiego Zjazdu Przedstawicieli Ludowych (OZPL, pseudoparlament) chińskie media z lubością pokazują ubrane w tradycyjne stroje mniejszości etniczne, radośnie partycypujące w życiu wielkiej chińskiej rodziny, nie dodając rzecz jasna, że OZPL to czysta fikcja. Tam, gdzie jest realna władza, w KPCh, mniejszości są niedoszacowane, stanowiąc niecałe 7 proc. członków kompartii i nie mając praktycznie nikogo w ścisłym kierownictwie.
Większość z owych 55 grup mniejszościowych, głównie małe liczące po parę milionów etniczności, żyje w południowych prowincjach: Yunnanie, Guizhou czy Guangxi. Na południe przez wieki emigrowały spychane przez liczniejszych i silniejszych Chińczyków pomniejsze ludy. Mozaika tych plemion, grup etnicznych i narodów albo udała się dużo głębiej w dół kontynentu, jak Tajowie czy Birmańczycy, wyrywając się z uścisku chińskiego i zaludniając dzisiejsze Indochiny. Albo zatrzymała się w trudno dostępnych górach i wyżynach, tworzących dziś prowincje Yunnan, Guizhou i Guangxi, dogoniona dopiero w XIX i XX w. przez kolonizację chińską.
Słynący z herbaty i poetyckiej nazwy Yunnan ("na południe od chmur"), podobnie jak sąsiednie południowe prowincje są w pewnym sensie laboratorium tego, co Hanowie chcieliby zrobić z mniejszościami. Przez wieki obszary te były na końcu znanego Chińczykom świata, za górami i dżunglami, z masą przeróżnych ludów zamieszkujących kolejne wzgórza, pilnowanych przez rozproszone chińskie garnizony i osady na nizinach. To tam, często poza faktycznym zasięgiem cesarskich oczu, wybuchały rewolty i powstania, tam zsyłano dysydentów, tam uciekali banici. Właściwie dopiero od czasów Chińskiej Republiki Ludowej można mówić o realnej kontroli administracyjnej chińskiego centrum, postępującą wraz ze stopniową sinizacją i osadnictwem Han. W Yunnanie Chińczycy Han już stanowią większość.
Chińszczeniu sprzyja rozwój. Na początku XXI w. partyjni włodarze zorientowali się, że szybki acz nierównomierny, bo ograniczający się do wschodnich i południowych wybrzeży, resztę kraju pozostawiwszy na uboczu rozwój ekonomiczny Chin generuje niebezpieczne nierówności regionalne i społeczne, mogące skutkować wybuchem niezadowolenia groźnym dla partii. A na terenach mniejszości etnicznych separatyzmem, traktowanym w ChRL od czasów upadku ZSRR ze śmiertelną powagą. Odpowiedzią na to wyzwanie był stymulowany przez państwo rozwój, przede wszystkim inwestycje w infrastrukturę i usługi. To zadziałało. Autostrady oplotły biedniejsze prowincje, przecinając pasma górskie. Powstały nowe mosty i wiadukty. W miastach nastąpił boom budowlany, pochłaniający stary świat. W miejscach turystycznych postawiono hotele i restauracje, przynosząc ze sobą masy turystów, a więc i kapitału. Przykładowo PKB Yunnanu wzrosło z ok. 24 mld dol. na początku XXI w. do ponad 355 mld dol. w 2020 r. Rozwój gospodarczy, widoczny gołym okiem niemal w każdej sferze życia sprawił, że region przestał być zaściankiem.
W 2006 r. odwiedziłem słynny ze swojej starówki Lijiang matriarchalnego ludu Naxi oraz miasto Dali ludu Bai, znane w historii z królestwa Nanzhao (jego wojowie założyli Birmę), a dzisiaj z jeziora i z piwa. Już wówczas zaczynała się komercjalizacja tych miejsc, mające je wkrótce całkowicie wchłonąć i przemienić w turystyczne cepelie. Gdy wróciłem do Lijiangu i Dali w 2013 r., miasteczka przypominały już Wenecję czy Florencję w szczycie sezonu. Stało się to dzięki kolonizacji kapitałowej. Firmy Chińczyków Han przybyły, wykupiły ziemię, zbudowały drogi, hotele, restauracje i sklepy z pamiątkami w których zatrudniły miejscowych z mniejszości etnicznych. Po przygotowaniu bazy, na masową skalę pojawił się przemysł turystyczny, a spragnieni "autentyczności", "prawdziwej egzotyki" i "tajemniczych miejsc" Chińczycy Han masowo ruszyli oglądać "kolorowe", "egzotyczne" i "prymitywne" ludy mniejszościowe. Zatrzymują się w kiczowatych hotelach i restauracjach w stylu quasi-lokalnym, kupują lokalne (acz wyprodukowane w fabrykach nad wybrzeżem) souveniry i uczęszczają na masowe pokazy tradycyjnych (choć dawno już porzuconych) ludowych pieśni i tańca. To dla nich mniejszości w swoich barwnych strojach, niczym niewinne dzieci, radośnie tańczą, śpiewają i śmieją się. Cieszą się z bycia częścią Chin, z tego, że nowocześni Hanowie, przedstawiciele wyższej cywilizacji pokażą im drogę rozwoju. W taki sposób podbudowany sinocentryzmem chiński przemysł turystyczny powtarza najgorsze wzorce zachodniej turystyki z wieków XIX-tego i XX-tego, traktując niechińskie ludy w stereotypizującym duchu. To chińska wersja sposobu w jaki kiedyś w kolonializmie Europejczycy czy Amerykanie opisywali podbite azjatyckie i afrykańskie społeczności, dlatego fachowo nazywa się to "orientalnym orientalizmem" albo "wewnętrznym orientalizmem".
Dla mniejszości lepszy rydz niż nic, turystyka to jedna z dwóch głównych dróg rozwoju, alternatywą jest wyjazd za pracą i karierą na chińskie wybrzeże razem z resztą liu dong ren kou, "pływającej populacji", czyli prawie 300 mln gastarbeiterów wewnętrznych z chińskiego interioru pracujących w bogatych wschodnich i południowych prowincjach. Mniejszościom lepiej rozwijać w oparciu o model wewnętrznego kolonializmu, niż wcale. Nikt zresztą ich o zdanie nie pyta, a protesty mogłyby się źle skończyć.
Tak to działa na południu, prawdziwej mozaice małych etniczności i narodów, uczynionej obecnie swoistym laboratorium chińskiej polityki narodowościowej, sprowadzającym się do prostego podziału. Zasymilować, ustandaryzować wszystko pod hański wzór pod hasłem rozwoju i postępu, a nie idącą z duchem czasu resztę zdegradować do roli kolorowego dodatku, barwnej atrakcji turystycznej.
onet.pl/Michał Lubina - Chiński obwarzanek. Od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium