sobota, 11 stycznia 2020


Napisał pan niedawno, że jedyną naprawdę zaskakującą rzeczą w ostatnim kryzysie jest to, że wszyscy uwierzyli, iż był on jakąś szaloną niespodzianką...

Slavoj ŽiŽek: Paul Krugman pokazał niedawno, do jakiego stopnia wszystko opiera się na ślepej wierze. Zaproponował pewien myślowy eksperyment: „Wyobraźmy sobie, że wszyscy ważni ludzie w bankach – prezesi, menedżerowie etc. – już dwa lata wcześniej wiedzieliby na 100 proc., jak się to wszystko skończy”. Jego odpowiedź była następująca: „Nie oszukujmy się, nic by się nie zmieniło”. Wszyscy postąpiliby dokładnie w ten sam sposób...

Ponieważ zbyt trudno byłoby cokolwiek zmienić? Bo jest zbyt dużo współzależności, zbyt wielu współwinnych?

Slavoj ŽiŽek: Nie tylko dlatego. Dlaczego wolny rynek święci triumfy? Niemal 30 lat temu socjologowie z Manchesteru, analizując fenomen Margaret Thatcher, odkryli coś fascynującego. Zrozumieli, że kiedy ludzie dokonują wyborów ideologicznych, nie odnoszą się do tego, kim są dzisiaj i jakie mają interesy. Znacznie bardziej interesuje ich to, kim mogą się stać. Na tym właśnie polega siła dzisiejszego kapitalizmu: odnosisz się do tego, co możesz osiągnąć, jeśli będzie ci sprzyjała fortuna wolnego rynku. Można to także interpretować na inny sposób. Nasze działanie w codziennym życiu jest w ogromnym stopniu regulowane przez to, co w psychoanalizie nazywa się fetyszystycznym wyparciem: „Je sais, mais quand meme”, czyli: „Wiem, ale mimo wszystko”. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie katastrofalne konsekwencje własnego postępowania, ale mimo to zakładamy, że sprawy jakoś się ułożą. Jest absolutnie kluczową sprawą, aby zanalizować ten fenomen w dzisiejszej ekonomii.

W pewnym sensie odwraca pan dominującą narrację, zgodnie z którą komunizm był tylko krwawym ideologicznym snem, a kapitalizm stanowi powrót do rzeczywistości. Kapitalizm to dla pana przede wszystkim sen. Skoro nie ma już szansy na komunizm, może się pan zemścić przynajmniej w taki sposób...

Slavoj ŽiŽek: Proszę na to spojrzeć inaczej. Jeżeli istniał kiedykolwiek system, który oczarowywał swych poddanych snami – o wolności, o tym, że twój sukces zależy wyłącznie od ciebie, że szczęście czeka tuż za rogiem, że przyjemności będą trwały bez końca – to jest nim kapitalizm. To nie wszystko: jak pan doskonale pamięta, w erze komunizmu próbowano nam wmówić, że realny socjalizm to tylko jakaś wypaczona wersja idealnego prototypu. Ideologowie neoliberalizmu, którzy wykpiwali tę obronę socjalizmu jako idiotyczną – podkreślając, że całe zło kryje się w samej idei komunizmu – sięgają dziś po taką samą argumentację: to nie kapitalizm jest zły, mieliśmy jedynie do czynienia z jego wypaczoną wersją. W ciągu ostatnich miesięcy niezliczone publiczne figury – od ekonomistów po Benedykta XVI – bombardowały nas żądaniami walki z kulturą chciwości i nadmiernej konsumpcji. Ten obrzydliwy spektakl taniego moralizowania był rozpaczliwą próbą sprowadzenia czegoś, co stanowi istotę systemu, do osobistych przywar jednostek. Próbowano np. przedstawić Bernarda Madoffa jako czarną owcę. Ale czy nie jest raczej tak, że Madoff jest esencją dzisiejszego kapitalizmu? Choćby dlatego, że linia podziału między „dobrym” i „złym” kapitalizmem jest czysto iluzoryczna...

Przecież Madoff po prostu kradł. Możemy go zrównać z całą resztą jedynie za pomocą ideologicznego triku, powrotu do marksistowskiej prehistorii: wszyscy kapitaliści to złodzieje.

Slavoj ŽiŽek: Zadajmy sobie w takim razie bardzo proste, naiwne pytanie: dlaczego Madoff nie wiedział, że stworzony przez niego system w końcu się zawali? Co uniemożliwiło mu dostęp do tej pozornie oczywistej prawdy? Przecież nie brak spostrzegawczości czy wrodzona irracjonalność, tylko raczej zewnętrzna presja: nakaz podejmowania coraz większego ryzyka, które jest wpisane w istotę dzisiejszego kapitalizmu. Nie jesteśmy w stanie pokazać punktu, w którym Rubikon został przekroczony, w którym uczciwy biznes zmienił się w nielegalną kombinację. To sama dynamika kapitalizmu zaciera tę granicę: wszystkie inwestycje stanowią ryzykowną pożyczkę na koszt przyszłości. Nagła zmiana okoliczności może zmienić rzekomo bezpieczną inwestycję w akt spekulacyjnego szaleństwa. Jedyna różnica polega na tym, że w dzisiejszej, „postmodernistycznej” fazie to stężenie spekulacji jest znacznie wyższe niż we wcześniejszych fazach.

I jak można temu zaradzić?

Slavoj ŽiŽek: Nie można. Ta samonapędzająca się, frenetyczna cyrkulacja kapitału jest dowodem, że pieniądz stanowi ostateczną rzeczywistość naszego życia, że jest bestią, której nigdy nie oswoimy. Tak jak miłość, ideologia jest ślepa. Co z tego, że my w coś nie wierzymy? W pewnym sensie to ideologia wierzy za nas. Zacytuję moją ulubioną anegdotę. Niels Bohr, wielki fizyk, miał kiedyś gościa. Zobaczył on nad drzwiami Bohra końską podkowę – jak pan wie, podkowa ma odganiać złe duchy. Zapytał Bohra: „Słuchaj, Niels, czy ty naprawdę w to wierzysz?”. Na co Bohr odpowiedział: „Oczywiście, że nie. Ale powiesiłem ją, ponieważ powiedziano mi, że ona działa nawet gdy się w nią nie wierzy”.

Jak rozumiem, pana zdaniem nie mamy żadnej swobody manewru. Bez względu na to, w co wierzymy i co zrobimy, postmodernistyczny kapitalizm i tak zwycięży...

Slavoj ŽiŽek: [...] Dziś, w dobie społeczeństwa ryzyka, ideologia wolnego wyboru usiłuje nam kłamliwie sprzedać niepewność – choćby tę wynikającą z demontażu państwa opiekuńczego – jako obietnicę nowych wolności. Fakt, że jesteśmy zmuszeni zmieniać pracę raz do roku, zatrudniać się na podstawie krótkoterminowych kontraktów, przedstawia się jako szansę na uwolnienie od ograniczeń stałego zatrudnienia, możliwość zdefiniowania się od nowa, sposobność do odkrycia potencjału naszej osobowości. A jeśli ktoś zaczyna mówić o niepokojach związanych z tą sytuacją, natychmiast słyszy, że po prostu nie dojrzał do życia w dzisiejszym świecie z jego nowymi swobodami.

Gdyby miał pan opisać rezultaty kryzysu w „leninowskich” kategoriach, co by pan odpowiedział? Kto w jego wyniku przegrał, a kto wzmocnił swoje pozycje?

Slavoj ŽiŽek: Czasem – w napadach paranoi – wydaje mi się, że ten kryzys został stworzony przez kapitalistów w jednym celu: aby dowieść bezsilności lewicy. Wszystko, co się w reakcji na kryzys pojawiło na lewicy, to ledwie kilka niemrawych ruchów neokeynesowskich – żadnej globalnej alternatywy, która pokazywałaby, co myśleć i co mówić... Zresztą najlepszym wskaźnikiem braku wiary lewicy w siebie samą jest jej strach przed kryzysem. Lewica boi się utraty wygodnej pozycji krytycznego recenzenta, w pełni wpisanego w dotychczasowy krajobraz, odrzucającego wszelkie ryzyko. Gdyby lewica ufała samej sobie, cytowałaby raczej Mao: „Wszędzie na tej ziemi zapanował nieopisany chaos – sytuacja jest doskonała”. Radykalna lewica nie ma dziś najmniejszego znaczenia. Czerpie jakąś perwersyjną przyjemność ze swej wygodnej sytuacji: jedyne, co potrafi, to zarzucanie władz postulatami niemożliwymi do spełnienia. To są „starzy towarzysze”, przywiązani do wygodnego życia na uniwersytecie. Lewica reprezentuje czystą, radykalną demagogię i już dawno utraciła łączność ze zwykłymi ludźmi, z tym, co nazywano klasą robotniczą.

A pomijając ten wisielczy humor... Kto jeszcze pozostał na placu boju?

Slavoj ŽiŽek: Ujmując to jak najprościej, jesteśmy świadkami rywalizacji dwóch modeli. Anglosaskiego liberalnego kapitalizmu i tego, co w poetycki sposób nazywamy „kapitalizmem z azjatyckimi wartościami”, ale co każdy niepoeta powinien nazwać kapitalizmem autorytarnym. 11 września 2001 roku był wydarzeniem tak istotnym dla pierwszej dekady XXI w.,ponieważ oznaczał, że utopia demokracji liberalnej zaczyna ponosić klęskę, że nie wszyscy uważają demokrację liberalną za rozwiązanie oczywiste. Dziś jesteśmy w tej kontestacji o wiele dalej. Napływają do nas dane, które dowodzą, że Chiny radzą sobie z kryzysem bardzo dobrze. Każdy przyzwoity lewak powinien się tym bardzo martwić. Bo jaki był do tej pory naprawdę sensowny argument na rzecz kapitalizmu? Na wielu przykładach – jak Korea Południowa czy Chile – widzieliśmy, że kapitalizm czasem potrzebuje dyktatury. Ale również to, że ten związek jest przelotny: po 10 czy 20 latach kapitalizm zawsze inicjował ruch w kierunku coraz większej demokracji. Dziś tak już nie jest. Przypadek Chin pokazuje, że związek między demokracją a kapitalizmem został ostatecznie zerwany. To jest właśnie tak niepokojące w dzisiejszych Chinach. Obawiam się, że ta wersja autorytarnego kapitalizmu jest nie tylko przywołaniem naszej przeszłości – fazy dzikiego kapitalizmu – ale także zapowiedzią przyszłości. Bo co się stanie, jeśli chińska kombinacja okaże się wydajniejsza niż liberalny kapitalizm?

Więc pana zdaniem komunizm stanowił tylko fazę przygotowawczą do jeszcze brutalniejszej fazy kapitalizmu?

Slavoj ŽiŽek: Proszę sobie przypomnieć choćby historię Polski po 1989 roku: kiedy komunizm upadł, cyniczni ekskomuniści nadawali się zazwyczaj lepiej do sprawowania władzy niż dawni dysydenci. Dlaczego tak było? To nie był żaden spisek, który przywołują wasi bliźniacy. Stało się tak dlatego, że o ile bohaterowie antykomunistycznych rewolt nadal śnili na jawie, dawni komuniści nie mieli najmniejszych kłopotów z zaakceptowaniem bezlitosnych reguł kapitalizmu. Oni okrucieństwo mieli we krwi. To był wielki paradoks postkomunistycznego świata: antykomunistyczni bohaterowie stanęli po stronie utopijnego snu o prawdziwej demokracji, a dawni komuniści wybrali okrutną rzeczywistość skuteczności rynku, włącznie z korupcją i wszelkimi brudnymi sztuczkami. Gdy do tego obrazu dodać kraj, gdzie komuniści wybrali kapitalizm, zachowując jednocześnie polityczną władzę – czyli Chiny – ironia historii okazuje się jeszcze większa. Mamy do czynienia z przedziwnym splotem okoliczności: kapitalizm zwyciężył komunizm, ale cena za to zwycięstwo okazała się niezwykle wysoka. Dzisiaj dawni chińscy komuniści biją kapitalistów na ich własnym terenie.

newsweek.pl

Gdy ostatnio rozmawialiśmy, a było to kilka lat temu, bardzo narzekaliśmy na otaczający nas świat. Mówiliśmy, że króluje prawo do bezmyślności, zamęt. Patrząc na rok 2019, mam wrażenie, że i tak zachowywaliśmy w narzekaniu umiar.

– To nie były narzekania, tylko przewidywania. Zbyt ostrożne. Wszystko potoczyło się szybciej i gdzieś dalej.

Dziś panuje jeszcze większy chaos, zniknęło pojęcie prawdy, zastąpiła je narracja.

– Rzeczywiście dokonała się pewna fundamentalna zmiana, która, mówiąc najkrócej, polega na tym, że polityka opiera się na pogardzie dla prawdy. A pojęcie kłamstwa zostało zastąpione pojęciem narracji. W momencie kiedy znajdujemy się w jakiejś niewygodnej sytuacji, posługujemy się tym słowem. Żeby odwrócić uwagę od zarzutów, żeby stworzyć zupełnie inny, nowy obraz.

I siebie w nim!

– Bo to kamuflaż. Narracja jest naszym przebraniem. To są, można powiedzieć, jakieś stroje maskujące naszą autentyczną tożsamość. A to oznacza, że wszyscy żyjemy w świecie iluzji. Pytanie jest więc takie: czy poza przebraniami istnieje coś jeszcze? I jest na nie odpowiedź, najbardziej ponura – słynna praca Guy Deborda „Społeczeństwo spektaklu”. Że najpierw jest spektakl, a dopiero potem powstają realia, które stanowią jego odzwierciedlenie. Czyli najpierw wymyślamy siebie na różne sposoby, a dopiero potem to się dzieje. Najpierw powstaje wersja propagandowa programu politycznego, polityki, a potem, w ramach tej narracji, dostosowywane są do niej realia.

Przebieramy się więc za potomków „żołnierzy wyklętych”, za twórców Międzymorza, o tym opowiadamy, realia traktując jako rzeczy drugorzędne.

– Nietzsche już bardzo dawno temu zwrócił uwagę na to, że współczesny Europejczyk, a mówił to w latach 80. XIX w., jest przebierańcem. Całą historię traktuje jako magazyn kostiumów. I nieustannie te kostiumy zmienia, bo we wszystkim jest mu nie do twarzy. A robi tak, bo w gruncie rzeczy nie ma twarzy. Buduje siebie poprzez jakieś rozpaczliwe zabiegi utożsamienia, wykorzystując różne rekwizyty. Czyli poruszamy się w świecie rekwizytów! Uczestniczymy w widowisku, które nie pozostawia żadnego trwałego śladu. Co się dzieje w polskiej polityce? Wszystkie tematy umierają po kilku godzinach albo dniach. Sprawy, które miały być wielkim skandalem, wywołać wstrząs, nagle tracą wagę, okazuje się, że nikogo już nie interesują. Dlaczego? Bo nie ma w nich autentycznego ciężaru, nie mają żadnej materii.

A może ta materia jest, tylko my nie mamy narzędzi, żeby to sprawdzić? Panuje taki szum informacyjny, że trudno się rozeznać, co jest ważne, a co nie.

– Wiemy niestety, że przesunięcie polityki w kierunku propagandy oznacza przesunięcie na tory popkultury. Bo propaganda wykorzystuje schemat reklamy. Polityka staje się jednym z elementów popkultury i przyjmuje taki styl obrazowania, taką logikę działania, że najważniejsze jest epatowanie odbiorcy, jego zaskakiwanie. Najważniejsze jest osiągnięcie efektu! Ale to nie ma nic wspólnego z przekonywaniem! Tu chodzi o uruchomienie emocji.

To jest celem przekazu.

– Liczą się emocje, chwile uniesienia, które rodzą bardzo powierzchowne przekonania, przeświadczenia. Można nimi łatwo manipulować. Nie ma więc miejsca na myślenie, ono staje się niepotrzebne. Bo zakłóca tryb działania, który prowadzi do przekazu reklamowego. My dzisiaj, jeśli chodzi o przedsięwzięcia polityczne, komunikujemy się na płaszczyźnie kiczu. Zwracał na to uwagę Milan Kundera, jeszcze w XX w., że kultura masowa stwarza preferencje dla kiczu, które powodują, że przestajemy rozumieć wszystko to, co kiczem nie jest. Oczekujemy tej kiczowatej emfazy uproszczeń, powtórzeń, stylizacji, aranżacji. I jeśli zaczyna tego brakować, uznajemy, że przedsięwzięcie jest chybione, nie ukazuje istoty rzeczy. W taki sposób organizowane są wszystkie akcje polityczne. One muszą wzruszać, musi być jakiś melodramat, musi być w tym jakaś rzewna puenta, uniesienie. Wszystko prócz trzeźwości, prócz rzetelnego namysłu. Ale jeżeli idziemy w takim kierunku, musimy sobie powiedzieć, że to oznacza upadek tego, co ongiś nazywaliśmy demokracją.

tygodnikprzeglad.pl

Ten system internetowej cenzury ma za zadanie bronić Państwo Środka przed „dywersją ideologiczną”, czyli przenikaniem idei, które nie są aprobowane przez Komunistyczną Partię Chin. Polityczne motywy blokowania poszczególnych witryn internetowych są łatwe do zauważenia. I tak np. Twitter został objęty blokadą w czerwcu 2009 r., tuż przed 20. rocznicą masakry na pekińskim placu Tiananmen. Facebook został zablokowany w Chinach w lipcu 2009 r., po zamieszkach na Zachodzie kraju. Instagram zablokowano we wrześniu 2014 r. po rozpoczęciu w Hongkongu rewolucji parasolek, czyli wielkich protestach wymierzonych w Chiny. YouTube był blokowany kilkakrotnie w zeszłej dekadzie (m.in. po zamieszkach w Tybecie), a ostatni zakaz funkcjonuje od marca 2009 r. Pinterest zablokowano w marcu 2017 r., podczas sesji chińskiego parlamentu. Chińska wersja Wikipedii została objęta blokadą w 2015 r., a w maju 2019 r. na czarną listę cenzorów trafiły wszystkie wersje językowe tej internetowej encyklopedii.

Niekiedy działania chińskiej cenzury wobec serwisów społecznościowych wydają się zagadkowe. Np. dostęp do serwisu Dropbox zablokowano w 2010 r., by go odblokować w lutym 2014 r. i ponownie zablokować w czerwcu 2014 r. Tumblr został zablokowany w maju 2016 r., ale wcześniej cenzura wybiórczo blokowała dostęp do niektórych postów na tym serwisie mających charakter polityczny lub pornograficzny. Po tym jak w sierpniu 2018 r. zablokowano Reddit, jego użytkownicy dziwili się, czemu chińska bezpieka zrobiła to tak późno…

Ostrze cenzury uderza też w portale, które nie są związane z polityką. Np. we wrześniu 2018 r. zablokowano należący do Amazona serwis Twitch z rozgrywkami e-sportu.

Stosowana jest również cenzura obyczajowa. Najpopularniejsze na świecie witryny z filmami porno zostały zablokowane w Chinach w 2011 i w 2012 r.

W miejsce, którego nie mogli zająć amerykańscy cyfrowi giganci, weszli krajowi internetowi „championi”. Wyszukiwarka Baidu stała się chińskim Google’em, a serwis Weibo – chińskim Twitterem. – W Weibol ludzie całkiem swobodnie rozmawiają, również o polityce. Cenzura tylko czyści posty przed świętami narodowymi, by pokazać, że coś robi – usłyszałem kilka lat temu podczas pobytu w Chinach od swojej chińskiej znajomej.

rp.pl

Chiny mają zresztą w swojej powojennej historii okres, który charakteryzował się ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Po śmierci premiera Zhou Enlaia w styczniu 1976, stery państwa próbowała przejąć jedna z radykalnych frakcji KPCh – tzw. Banda Czworga. Usunięto wówczas cieszącego się ogromnym społecznym zaufaniem Deng Xiaopinga. Ale sytuacja zmieniała się jak w kalejdoskopie. Hua Guoefeng – który zaraz po śmierci Mao (we wrześniu tego samego roku), stał się jego następcą, dokonał aresztowań członków Bandy Czworga. Podczas III Plenum KC KPCh w 1977 roku nie tylko zrehabilitowano Deng Xiaopinga, ale także wybrano go na przewodniczącego partii, czyli de facto przywódcę państwa.

Po tych dramatycznych doświadczeniach przywódcy KPCh zastanawiali się jak uniknąć podobnych sytuacji w przyszłości. W 1982 roku opracowano reguły dotyczące sukcesji, ale i momentu przechodzenia partyjnych notabli w stan spoczynku. Mimo to, Deng – zwolennik tych zasad sam zdominował chińską politykę aż do śmierci w 1997 roku, choć formalnie odszedł na emeryturę w listopadzie 1989 roku. Na miesiąc przed rezygnacją, w jednym z ostatnich wystąpień podkreślał, że „opieranie losu narodu na reputacji jednej lub dwóch osób jest bardzo niezdrowe i bardzo niebezpieczne”.

Tymczasem Xi Jinping wybrany w listopadzie 2012 roku na stanowisko sekretarza generalnego KPCh, a następnie w marcu 2013 zaprzysiężony na stanowisku przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej, od początku swoich rządów dążył do centralizacji władzy, stopniowo podważając zasadę „kolektywnego przywództwa” wprowadzoną przez Deng Xiaopinga.

Co więcej chiński przywódca pod sztandarem walki z korupcją doprowadził do zdziesiątkowania nieprzychylnych mu frakcji w KPCh, ale i w biznesie. Wreszcie, w 2018 roku doprowadził do przyjęcia przez KPCh postulatu zniesienia konstytucyjnego limitu liczby kadencji dla przewodniczącego partii i przewodniczącego ChRL. W marcu 2018 został ponownie wybrany na kolejną kadencję przewodniczącego ChRL.

(...)

Problem sukcesji w Chinach zajmuje analityków zagranicznych od dziesięcioleci. Centralna Agencja Wywiadowcza przeprowadziła szczegółowe badania na temat skutków zmian chińskiego kierownictwa, w tym analiz dotyczących tego, co może się zdarzyć po śmierci Mao i Denga.

Raport amerykańskiego wywiadu w 1986 roku pod tytułem „Chiny po erze Denga: Problemy dziedziczenia i perspektywy”, wyraźnie sugerował niepodejmowanie wysiłków w celu wpływania na proces sukcesji. Uznano, że jest on wypadkową na tyle skomplikowanych procesów wewnętrznych, że ujawnienie takich prób byłoby niezwykle ryzykowne dla utrzymania poprawnych relacji z Chinami.

osluzbach.pl

Znaczna część pożyczek zaciąganych pierwotnie przez suwerenów była motywowana potrzebą zabezpieczenia granic i prowadzenia działań zbrojnych. Koszty zagranicznych kampanii wojennych lub odpierania najazdów obcych armii bywały większe od źródeł dochodów. Spadek znaczenia feudalnych zobowiązań do służby wojskowej skłaniał władców do tworzenia wojsk najemnych, takich jak kondotierzy w Wenecji, Florencji i Genui.

Tacy żołnierze musieli otrzymywać zapłatę. W ten sposób doszło do rozwoju długu państwowego jako środka zapewniającego przetrwanie państwa (Stasavage 2011). Umożliwiał finansowanie wydatków, których ostateczna wielkość i czas trwania nie były znane.

XIX wiek był okresem przejściowym, podczas którego rządy, wciąż pożyczając pieniądze na prowadzenie wojen, zarazem emitowały dług publiczny w celu dostarczania dóbr publicznych. Na pierwszy ogień poszedł krajowy dług publiczny, a państwa emitowały obligacje w celu sfinansowania edukacji i robót publicznych. Wraz ze wzrostem dochodów, rozwojem produkcji i ekspansją miast, społeczeństwo zaczęło domagać się od państwa zapewnienia dostępu do czystej wody, kanalizacji i jeszcze szerszej edukacji publicznej. Już w połowie XIX wieku dług państwowy wykorzystywany był do finansowania rozmaitych wydatków publicznych, począwszy od rozwoju systemów wodociągowych i kanalizacyjnych, aż po budowę linii kolejowych, portów i kanałów.

W XX wieku doszło do gwałtownego wzrostu poziomu zadłużenia z powodu wielkich wojen, recesji, panik bankowych i kryzysów finansowych, a także polityki prowadzonej w reakcji na te wydarzenia. Pod koniec XX wieku po raz pierwszy pojawiło się również zjawisko sekularnego (długotrwałego) wzrostu relacji długu publicznego do PKB, co było spowodowane reakcją rządów na powszechne oczekiwania społeczeństw w zakresie zapewniania emerytur, opieki zdrowotnej i innych niesfinansowanych usług społecznych.

Państwa podejmowały różne działania w celu obniżenia swojego zadłużenia – od tych najbardziej podstępnych (jak psucie pieniądza i wywoływanie inflacji) do tych najbardziej skrajnych (ogłaszanie niewypłacalności i restrukturyzacja). Częstotliwość występowania niewypłacalności państw miała wyraźny komponent cykliczny. Przed I wojną światową częstotliwość występowania przypadków niewypłacalności państw była związana z poważnymi kryzysami finansowymi (z lat 1826, 1873, 1890). Ta prawidłowość powtarzała się również w kolejnych stuleciach.

W XVIII i XIX wieku rządy podejmowały jednak nadzwyczajnie wysiłki w celu obsługi i spłaty ogromnych długów powstałych w wyniku kosztownych wojen.

Państwa mogą zrobić trzy rzeczy, aby obniżyć swoje zadłużenie w stosunku do PKB: wygenerować nadwyżki pierwotne, obniżyć realną stopę procentową lub powiększyć swoją gospodarkę i zdolność do obsługi zadłużenia. Przed I wojną światową konsolidacja zadłużenia osiągana była głównie poprzez generowanie nadwyżek budżetowych. Wielka Brytania uzyskiwała nadwyżki przez większą część stulecia, a Stany Zjednoczone przez pięć kolejnych dekad po wojnie secesyjnej.

Tymczasem po II wojnie światowej obniżanie wskaźników zadłużenia oparte było głównie na różnicy między stopą wzrostu a stopą oprocentowania. Jak podkreślał w swojej pracy Reinhart (2012), ta korzystna różnica była skutkiem zarówno solidnego wzrostu gospodarczego, wynikającego z działań na rzecz odbudowy ze zniszczeń i skutecznego nadrabiania zaległości rozwojowych, jak i ujemnych, realnych stóp procentowych, wspieranych przez restrykcyjne krajowe regulacje finansowe, kontrolę przepływu kapitału i uporczywą inflację.

obserwatorfinansowy.pl

ŁP: Pani powiedziała, że jest zasada merytokracji, ale jest też inna zasada, na którą powołuje się PiS, czyli zasada solidaryzmu społecznego.

Przepraszam, ale to nieprawda. Przecież na początku wcale nie chodziło o solidarność, ale o to, by rodziło się więcej dzieci.

ŁP: To prawda, na początku tak się mówiło. Nie rodzi się ich więcej i teraz się mówi o likwidowaniu ubóstwa, w imię solidaryzmu. Dlatego właśnie ma być świadczenie dla wszystkich – bez względu na dochody.

Pan nie zna peerelowskiego powiedzenia: „jeśli partia mówi, że zrobi, to mówi”… A mnie się to w tej chwili ono przypomniało. Takie traktowanie solidaryzmu jest głupie, proszę pana. Jeśli uznamy, że jest pewna grupa ludzi ubogich, żyjąca poniżej pewnego minimum, które określiliśmy, bo to zawsze jest względne, to ją wyłuskujemy i jej pomagamy, by osiągnęła ona przyzwoity poziom warunków życiowych. Natomiast rozdawanie pieniędzy ludziom, którzy tego nie potrzebują, jest marnotrawstwem. Solidarność można okazać też w inny sposób: na przykład zwiększając środki dla niepełnosprawnych, nakłady na służbę zdrowia, na szkolnictwo. A w ramach solidaryzmu z następnymi pokoleniami – nakłady na naukę, bo mamy je prawie najniższe w Europie, a bez ich zwiększenia gospodarka innowacyjna pozostanie wyłącznie na slajdach.

JB: Ale selekcjonując programy socjalne dla konkretnych grup, stygmatyzujemy je. Kiedy wszyscy dostają świadczenia, więcej osób będzie bronić prawa do ich otrzymywania.

A wielogodzinne wysiadywanie w kolejce do lekarza nie stygmatyzuje? Nie wspomnę o innych stosowanych formach stygmatyzacji. Polityka jest zawsze pewnym wyborem. Albo idziemy z kiełbasą wyborczą i potem obserwujemy efekty jej działania na strukturę społeczną, zróżnicowanie, poglądy, albo prowadzimy racjonalną politykę społeczną. W krajach skandynawskich lub we Francji inwestuje się w przedszkola i żłobki, a nie daje się pieniądze do ręki i tam wskaźnik dzietności rośnie. Godzę się na to, że w imię solidaryzmu społecznego wszyscy mają te same świadczenia, a konkretnym rodzinom trzeba jeszcze dodatkowo pomóc. Ale nie chcę, żeby moje pieniądze były marnotrawione.

JB: Jak wydawane są te pieniądze – na rozwój czy konsumpcję?

Trudno precyzyjnie odpowiedzieć, gdyż panelowe badania „Diagnoza społeczna” w 2017 roku nie odbyły się, bo w budżecie nie znalazły się środki na ich sfinansowanie. Według mojego rozeznania – raczej na szeroko rozumianą konsumpcję. Ogromne pieniądze na rozwój wsi i rolnictwa ciągle płyną z unijnej Wspólnej Polityki Rolnej. Te środki socjalne utrzymują wieś w bezruchu i obojętności wobec wyzwań rozwojowych. Ludzi stać na życie, dom, samochód i duże zakupy. Czego chcieć więcej? Przez ostatnie trzy lata struktura polskiej wsi została spetryfikowana. Jeśli spowolnimy dynamizm ciągłego wspinania się i zdusimy w ten sposób klasę średnią, to nie będzie wystarczająco dużo bodźców dążenia do społecznej promocji.

JB: Skoro już mowa o klasie średniej. W innym wywiadzie wspominała pani o dwóch procesach: „dezagraryzacji”, czyli zmniejszaniu się liczby rolników, i „burżuazyjnieniu polskiej wsi”, czyli zwiększaniu odsetka klasy średniej. Czy Jarosław Kaczyński, poprzez transfery socjalne, przyspieszył budowę wiejskiej klasy średniej?

Z badań socjologa profesora Tomasza Szlendaka wynika, że klasa średnia czuje się rozgoryczona. I słusznie, bo z analiz OECD w 2018 roku wynika, że siła nabywcza dochodów z pracy klasy średniej jest dość niska. A ta klasa średnia, która w Polsce często wywodzi się z klasy ludowej, haruje od rana do nocy, bo ma nadzieję na awans, przynależność do grupy, która ma lepsze życie. A teraz kiedy widzą osobę, która nie podejmuje takiego wysiłku, a może sobie pozwolić na bardzo podobny standard życia, który oni zdobyli dzięki swojej pracy, czują się oszukani. Poprzez swoje wykształcenie i nakłady pracy zawarli kontrakt z nie tylko z losem, ale i z państwem. Kiedy więc ta różnica ulega zniwelowaniu, to jaką ludzie będą mieć motywację, żeby podnosić swoje kwalifikacje i nadal tak samo ciężko pracować? Duży „wkład” w umacnianie pozycji klasy średniej miały na pewno kreślone przez propagandę obrazy młodych lekarzy, zajadających już nie ośmiorniczki, ale kawior czy nauczycieli nierobów.

ŁP: Zaczynamy dostrzegać pewien resentyment w grupach społecznych, które czują się pokrzywdzone polityką transferów socjalnych?

Ile pan znajdzie rodzin wielodzietnych w klasie średniej? Na ogół jest to model 2+1, więc do nich te transfery nie docierały w ogóle albo w minimalnym stopniu.

JB: Przymusowa solidarność budzi rozgoryczenie?

Możliwe. Może nie trzeba myśleć o ludziach w kategoriach posiadanych przez nich cnót, a wziąć pod uwagę także nasze ludzkie słabości. Oprócz solidarności istnieje po prostu zazdrość i zawiść. Jeśli czujemy się moralnie przymuszani do pomocy ludziom w ciężkiej sytuacji życiowej, to jednak buntujemy się, gdy jedynym ich wysiłkiem jest ciągłe domaganie się tylko większej pomocy.

kulturaliberalna.pl

„Kiedyś, kiedy będą załatwiali moją sprawę historycznie, pamiętaj, że nie byłem świnią”. Te słowa wypowiedział ppłk Zygmunt Berling do Zdzisława Peszkowskiego, przyszłego księdza i kapelana Rodzin Katyńskich, a ówczesnego podchorążego w armii Andersa. Ks. Peszkowski przyznał potem: „Czułem, że jest on (Berling) częścią jakiegoś polskiego etosu rozdarcia”. Postać Berlinga do dziś budzi wiele kontrowersji. Z jednej strony, wiele osób, w tym jego byłych podwładnych, ceni go za to, że wyrwał z łagrów i mrozów Rosji radzieckiej wiele istnień ludzkich. Z drugiej, zarzuca mu się współpracę ze Stalinem, wykorzystanie sprawy Polski do własnej kariery wojskowo-politycznej. Obwiniano go o bycie agentem NKWD i propagowanie komunizmu. Stał się celem ataków przede wszystkim Instytutu Pamięci Narodowej, co skutkuje usunięciem pomników i zmianami nazw ulic.

A jaki był naprawdę? Czy był wyrachowanym karierowiczem? A może postacią tragiczną, rozdartą między polityką a tym, co ludzkie i żołnierskie? Wreszcie – czy był komunistą z przekonania, z wyboru czy z konieczności? A może nie był nim wcale?

Berling na pewno był pragmatykiem, co nie wykluczało patriotyzmu. Zdawał sobie sprawę, że alianci są daleko. Pamiętał doskonale wrzesień 1939 r. i to, jak zachowali się wobec Polski. Sam przyznawał, że komunistą nie był i nie będzie, ale wiedział, że Rosja Radziecka jest potężna i to Stalin będzie rozdawał karty po zakończeniu wojny. W miarę upływu czasu sytuacja geopolityczna się zmieniała. Konflikt ZSRR z III Rzeszą otwierał przed Polakami znajdującymi się na terytorium Rosji nowe możliwości wyrwania się z łagrów i z niewoli, ocalenia życia. Także wyzwolenia Polski pod polskim sztandarem, nawet jeśli trzeba by walczyć jako polskie wojsko pod nadzorem Armii Czerwonej. „Polska na lata będzie związana z Rosją, więc dla dobra Polski ta współpraca będzie konieczna”, twierdził Berling.

Czy to, że wybrał Rosję zamiast odległej Anglii i Francji, czyni go zdrajcą? Chciał armii polskiej formowanej w Rosji, ale miał inną wizję walki niż Anders. Kierował się nie uwielbieniem dla Stalina, ale myślą, by żołnierze 1. Armii Ludowego Wojska Polskiego mogli wkroczyć na ziemie Polski, manifestując tym samym obecność polskiego oręża. Rozumiał, że żołnierze Andersa, cała polska emigracja wojskowo-polityczna, będą z czasem balastem dla aliantów. To, że Stalin wykorzystywał Berlinga i jego armię do swoich wyrachowanych rozgrywek, jest już inną kwestią.

Nie można oskarżać Berlinga o fascynację komunizmem. W lutym 1920 r. awansował do stopnia kapitana. Podczas wojny polsko-bolszewickiej wsławił się jako dowódca V batalionu kieleckiego w obronie Lwowa, za co został uhonorowany Krzyżem Srebrnym Orderu Wojennego Virtuti Militari. To, że Berlingowi, mimo jego antysowieckiej przeszłości, pozwolono w Rosji na formowanie sił zbrojnych, trzeba uznać za paradoks historii. Łatwo dziś oceniać zachowania takich ludzi jak Berling, zapomina się bowiem, że był to czas, gdy ktoś potrzebny łatwo mógł się zamienić w kogoś skazanego na fizyczny niebyt. Można było np. polecieć do Moskwy i już nie wrócić.

Zygmunt Berling chciał żyć. Czy można mieć mu to za złe? Uniknął losu swoich kolegów i przeżył jako jeniec w Starobielsku, podczas gdy inni spoczęli w masowej mogile w Katyniu. W październiku 1940 r., zaledwie osiem miesięcy przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej, bolszewicy sprowadzili do specjalnego obozu pod Moskwą, a potem do samej Moskwy, paru polskich oficerów sztabowych, w tym płk. Berlinga, i zaproponowali im przygotowanie armii polskiej do walki przeciwko Niemcom. Berling stawiał jednak bardzo ostro jeden warunek: do tej armii będą mogli wejść wszyscy polscy szeregowi i oficerowie, niezależnie od ich poglądów politycznych. Rozmowa toczyła się z Ławrientijem Berią i jego zastępcą Wsiewołodem Mierkułowem. „Ależ naturalnie – odpowiedzieli. – Polacy wszystkich poglądów politycznych będą mieli prawo wstąpić do tej armii”. „A więc doskonale – odrzekł Berling. – Mamy świetne kadry dla armii w obozach Starobielska i Kozielska”. Wówczas Mierkułowowi wyrwało się: „Nie, ci to nie. Zrobiliśmy z nimi wielką pomyłkę”. (My sdiełali s nimi bolszuju oszybku).

Berling mógł łatwo się domyślić, co oznaczała ta „wielka pomyłka”. I że jeśli nie będzie jak najgorliwiej eksponował poparcia dla Stalina we wspólnej walce z Niemcami, on także stanie się „pomyłką”.

tygodnikprzeglad.pl

Ze zmian tych najbardziej niezadowolona może być właśnie klasa średnia. Z przygotowanego przez OECD raportu wynika, że pomiędzy latami 2007 a 2016 mediana realnych dochodów wśród osiągających średnie dochody wzrastała w krajach należących do tej organizacji o zaledwie 0,3 proc. rocznie. To znacznie wolniej niż w poprzedniej dekadzie (od połowy lat 90.), gdy dochody wzrastały realnie w tempie 1,9 proc. rocznie. Szybszy był też wzrost dochodów w jeszcze wcześniejszej dekadzie (od połowy lat 80.), wynosił on wówczas realnie 1,0 proc. rocznie.

Znacznie szybsze było w tym czasie tempo wzrostu najwyższych dochodów, w tym zwłaszcza jeszcze węższej liczebnie grupy (1 proc.) superbogatych. Dla klasy średniej jest ona zawsze jakimś punktem odniesienia. Przykładowo w USA udział owego 1 proc. najbogatszych w łącznych dochodach powiększył się w ciągu ostatnich trzech dekad z 11 do 20 proc. Realny dochód 10-proc. grupy najbogatszych wzrósł w krajach OECD (porównanie to dotyczy 17 krajów) w latach 1985 – 2016 o ponad 60 proc. Mediana dochodów we wszystkich tych krajach podniosła się w tym czasie o ok. 40 proc. Dochody 10 proc. najuboższych wzrosły tylko o ok. 20 proc. Różnice pomiędzy biednymi, „średniakami” i bogatymi powiększyły się.

Równolegle postępował wzrost kosztów życia, i co dla samopoczucia klasy średniej szczególnie istotne, kosztów korzystania z tych usług, które ją wyróżniają na tle uboższych warstw społeczeństwa. Chodzi zwłaszcza o koszty nabycia większych i lepiej położonych mieszkań, lepszej (czytaj prywatnej) edukacji dzieci, ochrony zdrowia (prywatna), ubezpieczeń, miejsc spędzania wakacji, a nawet możliwości robienia zakupów w bardziej eleganckich sklepach.

Przyjmując za 100 poziom cen w 1996 r., do 2017 r. inflacja bazowa w krajach należących do OECD (wskaźnik HICP) wyniosła 80,3 proc. W tym samym czasie koszty ochrony zdrowia wzrosły o 94,3 proc., koszty edukacji poszly w górę o 132,1 proc., a ceny mieszkań o 137,6 proc.

Wzrost kosztów stał się na tyle duży, że dostępne wcześniej dla klasy średniej dobra – pomimo nawet stabilizacji, a nawet niewielkiego wzrostu realnych dochodów, po ostatnim kryzysie stały się już dla niej nieosiągalne, zwłaszcza że zmalała jednocześnie pewność zatrudnienia – a praca jest podstawą dochodów klasy średniej. Nakładają się na to różnice pokoleniowe. Osiągające w ostatnich latach dorosłość, kończące przy tym na ogół lepsze szkoły dzieci, nie są w stanie – en masse – dorównać pod względem materialnym pokoleniom rodziców. W odchodzącej na emeryturę generacji baby-boomersów do klasy średniej należało 70 proc. społeczeństw, w generacji millennialsow – już tylko 60 proc.

obserwatorfinansowy.pl

Dzieje Francji ostatnich 200 lat to sinusoida rewolucji i kontrrewolucji, walka idei republikańskiej z żywymi tendencjami monarchistycznymi i autorytarnymi. Odbijało się to gwałtownymi podziałami na życiu społecznymi i politycznym Francji przed drugą wojną światową. Stąd powtarzające się w społeczeństwie obawy przed wybuchem wojny domowej.

Państwo Francuskie, tzw. państwo Vichy (reżim Vichy), obejmujące południową Francję, utworzone pod przywództwem marszałka Petaine'a w porozumieniu z Niemcami hitlerowskimi, było swoistą odpowiedzią na te zagrożenia.

Powstałe na gruzach III Republiki latem 1940 r., pomimo swej proweniencji nie jest jednoznacznie oceniane ani w historiografii powszechnej, ani tym bardziej francuskiej. Oczywiście, podkreśla się wasalczy stosunek tego reżimu do nazistowskich Niemiec, jego urzędowy antysemityzm, współudział w Holokauście i zwalczanie francuskiego ruchu oporu, ale jednocześnie wskazuje się na legalne źródła władzy rządu Vichy (akty prezydenta i Zgromadzenia Narodowego), równy i wrogi dystans zarówno do komunizmu, jak i francuskiej wersji faszyzmu, praktycznie masowe poparcie dla starego marszałka czy mało znany fakt nieprawdopodobnego rozkwitu życia kulturalnego i czytelnictwa w latach 1940–1944 (33 tys. tytułów, w ponad 12 mln egzemplarzy!).

Państwo Francuskie Petaine'a posiadało też wiele atrybutów suwerenności, w tym najważniejszy, a więc ius legatum et tractatum: prawo nawiązywania i utrzymywania stosunków dyplomatycznych, nie mówiąc już o posiadanym zwierzchnictwie nad francuskim imperium kolonialnym.

Problem ze stosunkiem do Vichy jest zatem gdzie indziej.

Kilka lat temu nieżyjący już Sebastian Rybarczyk zauważył, że przedwojenne podziały polityczne wśród Francuzów zostały rzucone na grunt okupacyjnej rzeczywistości, a przegrana w kompromitującym stylu kampania obronna tylko umocniła tendencje antyrepublikańskie i antydemokratyczne.

Vichy bowiem było eksperymentem prawicy tradycjonalistycznej, wrogiej dziedzictwu rewolucji francuskiej i świeckiemu republikanizmowi. Odpowiedzią elit skupionych wokół Petaine'a na kryzys państwowości francuskiej była rewolucja narodowa prowadzona pod hasłami praca – rodzina – ojczyzna, z odrzuceniem zasady wolności, równości i braterstwa. I choć Marsylianka pozostawała hymnem narodowym, to w Vichy wdrażano program etatystyczny, konserwatywny w hasłach i socjalistyczny w praktyce, wrogi Żydom, demokratom i komunistom, co stanowić miało o wspólnocie ideowej nazistów i petainowców.

Jednocześnie samo Państwo Francuskie Vichy żyło życiem „podwójnym". Kolaboracja bowiem, jak opór, była powszechna i trudno tutaj wskazać wyraźną linię, bo różne były formy zarówno jednego, jak i drugiego. Państwo Vichy bowiem w latach 1940–1942 było neutralnym państwem satelickim Trzeciej Rzeszy, posiadającym, jak wskazano wcześniej, wiele atrybutów suwerenności, a jego status w tych relacjach z Niemcami był zbliżony do Węgier czy Rumunii. Większość Francuzów uznawała służbę czy pracę na rzecz Państwa Francuskiego, będącego prawnym sukcesorem III Republiki, za coś oczywistego. Uznawanie bowiem legalności Państwa Francuskiego i bycie lojalnym jego urzędnikiem nie przeszkadzało być jednocześnie wrogim wobec Niemiec, a po zajęciu Vichy przez hitlerowców w 1942 r. aktywnie już zwalczać okupanta.

Ten paradoks dotknął praktycznie wszystkich grup społecznych, a zwłaszcza takich elit, jak urzędnicy, wojskowi, prywatny biznes czy intelektualiści – zarówno prawicowi, jak i lewicowi. Do anegdoty przeszło, jak prześladowani przez Josepha Darnanda, szefa policji Vichy, działacze Komunistycznej Partii Francji, zwrócili się do okupacyjnych władz niemieckich o wznowienie wydawania dziennika „L'Humanite" w Paryżu, czemu Niemcy, przez wzgląd na sojusz ze Związkiem Sowieckim, byli przychylni. Tylko zdecydowana interwencja premiera Vichy Lavala utrąciła tę inicjatywę.

Niewolni od tych dylematów byli również prawnicy, przede wszystkim sędziowie, którzy na dodatek wydawali orzeczenia w imieniu Państwa Francuskiego i na podstawie obowiązujących przed wojną przepisów. Nie wahali się przy tym zarówno przed skazywaniem członków Resistance, jak i wydawaniem zarządzeń umożliwiających policji Vichy udział w obławach na Żydów latem 1942 r.

(...)

Wobec powszechnej niemal akceptacji dla rządów Vichy w społeczeństwie francuskim, zwłaszcza w latach 1940–1942, a jednocześnie minimalnym, choć stale rosnącym poparciu dla Wolnej Francji de Gaulle'a, oczywiste się stało, że wolność Francji przyniosą Anglosasi. Francuzi bowiem byli pogodzeni z istniejącym stanem i pielęgnowali, nawet w obliczu okupanta, przedwojenne podziały polityczne. Dlatego z wyjątkiem kilku spektakularnych procesów czołówki politycznej Vichy, Petaine'a, Lavala czy Darnanda oraz kilkuset pomniejszych, a także samosądów, ofiarą których padło ok. 1000 osób, państwa Vichy nie rozliczono.

Stworzono za to już w czasie wojny i przy aktywnym współudziale gen. de Gaulle'a koncepcję tzw. uzupełniających się wzajemnie ról: Komitetu Wolnej Francji pod jego kierownictwem na emigracji i rządów marszałka Petaine'a w kraju. Obaj działali bowiem w tym samym celu, a więc utrzymania ciągłości państwa francuskiego i przetrwania substancji narodowej. Lecz w tym założeniu wyłącznie de Gaulle reprezentował Francję suwerenną, nawiązującą do dzieła Wielkiej Rewolucji Francuskiej, do republikanizmu rozumianego jako synteza myśli Rousseau, idei niepodzielności i laickości.

Taka ryzykowna parabola pozwoliła Francuzom nie tylko bardzo szybko zapomnieć o wstydliwych latach kolaboracji, ale przede wszystkim umożliwiła bezbolesne przejście całego aparatu administracyjnego i wymiaru sprawiedliwości Vichy na służbę IV Republiki.

rp.pl

„Gdzie jest policja?” – pytał dziennikarz z Nowego Jorku John Mullaly w wydanej w 1853 r. książce „The Milk Trade in New York and Vicinity” („Handel mlekiem w Nowym Jorku i okolicach”). Mullaly cytował w niej raporty lekarzy, z których wynikało, że tysiące dzieci umierało rocznie tylko w Nowym Jorku z powodu pełnego bakterii i celowo zanieczyszczanego mleka. Kto je zanieczyszczał?

Ci, którzy je produkowali! Jak opisuje autorka w publikacji, której polski tytuł to „Drużyna od trucizn”, popularną praktyką było dodanie pół litra letniej wody do litra mleka, oczywiście już po tym jak z mleka ściągnięto śmietankę. Następnie do takiego płynu dodawano gips albo kredę, aby wyglądem bardziej przypominało prawdziwe mleko. Często na wierzch dokładano także puree z mózgów cieląt, gdyż podobne ono było do warstwy śmietanki, która znajdowała się na powierzchni prawdziwego mleka.

Producenci oczywiście robili to, by więcej zarobić. Nie musieli się obawiać kary, ponieważ fałszowanie i zanieczyszczanie jedzenia nie było wówczas w USA przestępstwem i nie było za nie żadnej kary. Dlatego wraz z odkrywaniem nowych substancji chemicznych w XIX w. producenci żywności od razu testowali, czy są w stanie dzięki ich dodaniu do swoich produktów zarobić więcej.

Problem psującego się mleka rozwiązali, dodając do niego formaldehyd, substancję wykorzystywaną do balsamowania zwłok (formaldehyd dodawano także do mięs). Sprawa nie dotyczyła tylko USA, ale wszystkich krajów rozwiniętych. Już w 1830 r. renomowany brytyjski magazyn medyczny „Lancet” ostrzegał, że miliony dzieci w kraju są regularnie podtruwane tym, co jedzą.

Niewiele to dało, bo jeszcze w 1857 r. w Bradford, w hrabstwie Yorkshire 21 osób zmarło po zjedzeniu cukierków z arszenikiem. Co prawda, cukiernik dodał truciznę przez przypadek, bo miał zamiar dodać gips. Ale istotne jest to, że widząc, iż jego pracownicy zaczynają się pokładać, co sugerowało, iż mieli do czynienia z trucizną, cukiernik i tak zdecydował się wystawić cukierki na sprzedaż.

I nie poniósł za to żadnej kary, ponieważ wówczas w Wielkiej Brytanii, podobnie jak w USA, sprzedawanie niebezpiecznego dla zdrowia jedzenia nie było przestępstwem. Co prawda, furia opinii publicznej po tym incydencie doprowadziła do tego, że w 1860 r. w Wielkiej Brytanii uchwalono „Prawo o zapobieganiu zanieczyszczaniu jedzenia i picia” (ang. Act for Preventing Adulteration in Food and Drink), ale w wyniku lobbingu producentów żywności największą karą jaka mogła spotkać biznesmenów-trucicieli była grzywna w wysokości… 5 funtów, wartych tyle co 446 funtów obecnie, czyli ok. 2100 zł. Jaki był skutek takiego podejścia do sprawy?

W 1887 r., a więc prawie trzy dekady później, amerykański chemik Jesse Park Battershall wydał w USA książkę o amerykańskim rynku żywności. Podał w niej na przykład, że przetestował 198 próbek sprzedawanych cukierków i 115 z nich były skażone niebezpiecznymi truciznami, głównie arszenikiem i chromianem ołowiu (substancje te były w barwnikach). Produkty nie tylko zawierały trujące składniki, ale prawie w ogóle nie miały tych składników, które podane były przez producenta.

W 1882 r. rządowi chemicy wykazali, iż goździki w sprzedaży w ogóle nie zawierały goździków. Zamiast tego klienci kupowali spalone i pokruszone muszle. Z kolei sprzedawany w sklepach pieprz to były głównie drobinki węgla i trociny. Im bardziej popularny produkt, tym częściej był zanieczyszczany. W 1892 r. w USA ustalono, iż 87 proc. sprzedawanej kawy składa się nie tylko z kawy, a w jednej z próbek nie znaleziono w ogóle kawy. Producenci nauczyli się formować mieszankę, składającą się z mąki, melasy, drobnych śmieci i trocin, w grudki przypominające kawę.

obserwatorfinansowy.pl

Czy w tej kampanii pojawiała się postać George’a Sorosa?

Jest on mało obecny, poza tym, że Jair, syn Netanjahu, udostępnił obrzydliwy, antysemicki mem, na którym występuje Soros. Ojciec i syn nienawidzą go, bo w ich oczach jest wcieleniem zła, upiornej, lewicowej ideologii liberalnej. Soros w Izraelu finansuje rozmaite organizacje pozarządowe badające zbrodnie wojenne, dyskryminację Palestyńczyków i izraelskich Arabów. Dla Netanjahu jest wrogiem absolutnym i kiedy na Węgrzech Viktor Orbán uruchomił kampanię pod hasłem „nie pozwólmy, by Soros śmiał się ostatni”, ambasador Izraela w Budapeszcie potępił antysemickie motywy, ale został przywołany do porządku przez Tel Awiw. Izraelski MSZ oświadczył, że owszem, antysemityzm jest niestosowny, ale krytykować Sorosa można i jak najbardziej jest za co. Filantrop zarówno Orbánowi, jak i Netanjahu naraził się tym samym – krytykowaniem nacjonalistyczno-populistyczno-autorytarnych rządów. Wspieraniem uniwersytetów, w których młodzież uczy się kwestionować działania rządu, zamiast być silna, zwarta i gotowa. Dodatkowo Orbán nie cierpi go za to, że jest Żydem i wydaje mi się, że z tego samego powodu nie znosi go Netanjahu.

Słucham?!

Bo przecież Żyd nie powinien się tak zachowywać. Ma być solidarny z rządem Izraela, a oprócz tego: morda w kubeł. Soros na pewno nie jest syjonistą, a to wystarczy, żeby w oczach Netanjahu był zdrajcą.

Jakie są źródła tej nagonki?

Pierwszym, który rozpętał antysorosową kampanię, był Slobodan Milošević. Soros wspierał organizacje broniące praw człowieka, potępiał zbrodnie bośniackich Serbów, ale miarka się przebrała, kiedy Chorwacja odbiła Krainę i prawie 200 tysięcy Serbów uciekło stamtąd do Serbii. I nikt na nich nie czekał, Milošević, zostawił ich samych. Wtedy Soros przeznaczył 15 milionów dolarów na pilną pomoc dla tych uchodźców i Miloševicia szlag trafił.

Dlaczego?

Bo przedstawiciel obrzydliwych zachodnich elit, nagle stał się zbawcą Serbów. To był klasyczny przykład filantropii aktywnej – pomaga się tam, gdzie trzeba.

To w latach 90. pojawiły się również oskarżenia wobec Sorosa o rzekomą kolaborację z nazistami. Jakie jest ich źródło?

Soros był gońcem zatrudnionym przez Judenrat w Budapeszcie. Kiedyś przyszedł list do jego ojca z wezwaniem stawienia się. Już wtedy zaczynało być jasne, że deportacja na wschód nie jest tylko przesiedleniem, a wyjazdem na śmierć i ojciec kazał synowi ostrzegać osoby, do których będzie roznosił tę korespondencję. Drugim aktem kolaboracji, który mu się zarzuca, jest to, że udało mu się dostać pod opiekę węgierskiego urzędnika, który zajmował się wyceną majątków pozostałych po Żydach. Ten urzędnik miał nadzieję, że jak będzie wykonywał polecenia, to ochroni swoją żonę, która była Żydówką. I Soros przynajmniej w jednym wypadku towarzyszył mu w czynnościach wyceny. Rzecz w tym, że miał wtedy 13 lat.

To gdzie ta kolaboracja?

Nie mam pojęcia, zwłaszcza, że Soros sam mówił o tych wydarzeniach. Natomiast, rzecz jasna, marzeniem antysemitów jest pokazanie, że to sami Żydzi mordują swoich. Tak jak powiedział Leszek Kołakowski: „6 milionów Żydów wymordowało się nawzajem, chrześcijanom na złość”. Ta kampania jest ohydna, ale umieszczenie w niej Zagłady to przekroczenie pewnej granicy.

Czy Bibi dołączył się do tych oskarżeń?

Wprost – nie, ale dopuścił takie insynuacje. Co jest obrzydliwe do kwadratu. To klasyczny przykład, na którym widzimy, że ten bardzo bogaty Żyd doskonale spełnia polityczne zamówienie i koncentruje na sobie społeczną niechęć.

To dalej jest dobrym paliwem politycznym? W Polsce już chyba nie…

Niech pan zobaczy, co się pisze o Fundacji Batorego. „Soros wydał rozkaz i Fundacja Batorego atakuje polskie sądownictwo”. Fundacja rzeczywiście została założona za pieniądze Sorosa, ale następnie się całkowicie usamodzielniła; Orban zresztą też studiował w Oksfordzie za pieniądze Sorosa – i co? Sorosowi zarzuca się jakieś cuda wianki, spiski dziejowe, bo jest spekulantem finansowym.

A nie jest?

Tak. To zawód jak każdy inny.

I nie dokonał ataku na brytyjskiego funta?

Jak najbardziej. Postawił wszystko na jedną kartę i jakby przegrał, to dzisiaj spałby pod mostem. Wygrał przeciwko Brytyjczykom i stał się jednym z najbogatszych ludzi świata. Można i należy krytykować moralność systemu, który dopuszcza takie rzeczy, ale nie są one sprzeczne z prawem, Soros nie jest jedynym spekulantem finansowym, a tylko jemu się dostaje.

Bo wydaje pieniądze w taki, a nie inny sposób?

Gdyby wydawał na szampan i kobiety, nie byłoby problemu. A ten robi podwójne przebicie, nie dość, że bogaty, to jeszcze szlachetny. Tego już Żydowi nie można darować. Soros jest plamą rorschachowską, na którą każdy może projektować to, czego najbardziej nienawidzi. I zyskiwać aplauz.

kulturaliberalna.pl

Jakub Bodziony: Kto wygra wybory w Izraelu i dlaczego Benjamin Netanjahu?

Konstanty Gebert: Dlatego, że 12 lat jego rządów to okres rosnącej prosperity, za którą wystawiono jednak słony rachunek. Izrael stał się społeczeństwem ogromnych nierówności ekonomicznych, a w kraju są grupy, które żyją w biedzie, a nawet nędzy. Być młodym w izraelskich wielkich miastach to dramat, bo ludzi nie stać nie tylko na wynajęcie mieszkania, ale nawet na kawę w sieciówce.

To gdzie ta prosperity?

Bo kraj jako całość fenomenalnie poszedł na przód. Jest bezpiecznie, zamachy terrorystyczne zdarzają się naprawdę rzadko. I Netanjahu nie jest politykiem, który lubi wojenki.

Naprawdę? Myślę, że wielu Polaków ma inne zdanie.

Bo w Polsce Netanjahu to wszystko co niedobre. On bardzo rozsądnie uważa, że na wojnach giną wyborcy, a ich rodziny tego nie lubią. Dlatego należy ich unikać.

To ostatnia eskalacja napięć pomiędzy Tel Awiwem i Palestyną nie służy premierowi? Po raz kolejny w stronę Izraela zostały odpalone rakiety.

Hamas rozkosznie tłumaczył, że to była pomyłka. Potem stwierdzili, że stało się z to powodu niepogody, a ostatnia wersja zakładała, że rakiety odpaliły się automatycznie. Proszę pamiętać, że to Hamas wyniósł Netanjahu do władzy w wyborach w 1996 roku, po zamordowaniu premiera Icchaka Rabina.

Pokonał wtedy Szymona Peresa.

Peres przegrał o włos ze względu na straszliwą kampanię terroru ze strony Hamasu. Bomby wybuchały w autobusach, barach, restauracjach. Izraelczycy uwierzyli, że pokój z Palestyńczykami oznacza zagrożenie terrorystyczne. To było zresztą łatwe do empirycznego zweryfikowania – więcej Izraelczyków zginęło w zamachach terrorystycznych po podpisaniu pokoju niż przed. Netanjahu od początku mówił, że żadnego pokoju za jego życia nie będzie.

I to służy również Hamasowi?

Tak, bo jeżeli po izraelskiej stronie jest partner, który nie chce rozmawiać, to znaczy, że Hamas ma rację, że jedyną drogą jest walka zbrojna.

Hamas porozumiał się z Netanjahu?

W żadnym wypadku, ale obie strony mają interes w tym, żeby się nie pogodzić. Spadające rakiety wzmacniają narrację jednych i drugich. Izraelski premier nie chce wojny, ale oskarża swojego głównego wyborczego rywala generała Benny’ego Gantza o to, że byłby zbyt miękki wobec Arabów. Za każdym razem, kiedy rośnie zagrożenie ze strony arabskiej, takie argumenty padają na podatny grunt.

To może Bibi ma rację?

Przeciwko premierowi startują trzej generałowie, wszyscy byli szefami sztabu generalnego, a jeden był ministrem obrony. Dwóch z nich służyło pod Netanjahu, a on twierdzi, że są niewiarygodni w swoim stanowisku wobec Arabów. To groteskowy argument.

Czy zagrożenie jest realne?

Rakiety Hamasu są niesterowalne i na ogół, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, spadają na puste pola albo do morza. Pech chciał, że jedna z nich trafiła w dom w wiosce Miszmeret, na północ od Tel Awiwu. Mieszkała tam wieloosobowa rodzina; siedmioro rannych w tym dwójka dzieci. Ślepa przemoc ze strony Arabów, to ukonkretnienie największego lęku Izraelczyków. Hamas wysłał bardzo wyraźny sygnał do izraelskiego elektoratu: będzie wam lepiej pod Bibim. To po cholerę ryzykować z Gantzem i jego koalicją biało-niebieskich?

kulturaliberalna.pl

Wojna spadła na Słowiańsk, podobnie jak na inne miasta Donbasu, niczym grom z jasnego nieba. Choć już wcześniej w regionie było niespokojnie. Pod koniec lutego 2014 roku demonstranci na Majdanie doprowadzili do tego, że ówczesny prezydent Wiktor Janukowycz uciekł z kraju. W tym czasie rozpoczęły się już protesty na Krymie, a w niedługim czasie Rosjanie anektowali półwysep. Prorosyjskie protesty wybuchały też w innych częściach kraju, w szczególności w Donbasie. Demonstranci w Doniecku i Ługańsku szturmowali budynki administracji regionalnej. 13 marca w Doniecku doszło do starć, w rezultacie których został zabity proukraiński aktywista.

(...)

12 kwietnia to w Słowiańsku zaczęło się dziać i szybko te wydarzenia przyćmiły zamieszki w Doniecku i Ługańsku. Tego dnia dwudziestu zamaskowanych i uzbrojonych ludzi zajęło budynek Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, z którego uczynili swoją siedzibę. Następnie ruszyli na komisariat policji i opróżnili jego zbrojownię – dwadzieścia karabinów, czterysta pistoletów i amunicję. Część rozdali demonstrantom zebranym na placu Rewolucji Październikowej, jak wówczas nazywał się plac Jedności. Wokół miasta pojawiły się posterunki, a zamaskowani ludzie przejęli od ukraińskiej armii bojowe wozy. Jak się okazało w ciągu następnych dni, to był oddział pod dowództwem Rosjanina Igora Girkina o pseudonimie „Striełkow”. Słowiańsk stał się startowym punktem, od którego rozkręciła się wojna we wschodniej Ukrainie.

(...)

Już następnego dnia po pojawieniu się uzbrojonych ludzi w Słowiańsku, doszło do kolejnych wydarzeń. Merem miasta ogłosił się wówczas 49-letni Wiaczesław Ponomariow, który do wojny handlował mydłem. Chodził w jeansach, czarnej bluzie z kapturem i czapce bejsbolówce tego samego koloru.

Nowe władza szukała wrogów wśród mieszkańców, którzy niechętnie na nią patrzyli. Zaczęły się zniknięcia, areszty i zabójstwa.

holistic.news

Jest 28 marca 1996 roku, czwartek. Następnego dnia ma się rozpocząć dwudniowe posiedzenie Rady Europejskiej, na której negocjowana będzie reforma traktatu z Maastricht, mająca na celu poszerzenie kompetencji UE w zakresie polityki bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. W tym samym czasie Komisja Europejska, bazując na rekomendacji służb weterynaryjnych analizujących rozprzestrzenianie się BSE (znanej szerzej jako „choroba szalonych krów”), wprowadza zakaz importu praktycznie wszystkich produktów pochodzenia wołowego z Wielkiej Brytanii.

Mocno poobijany i dołujący w sondażach rząd Johna Majora stawia wszystko na jedną kartę i idzie na kurs kolizyjny z Europą. Wielka Brytania postanawia zmusić KE do zmiany decyzji i zdjęcia embarga na mięso, sabotując wszystko, co tylko wymyśli Komisja Europejska, na każdym posiedzeniu międzyrządowym – nawet jeśli dana polityka jest po myśli rządu Jej Królewskiej Mości.

Czołowym zwolennikiem ówczesnej taktyki jest znany ze swojej wrogości wobec UE wiceminister ds. europejskich w brytyjskim MSZ David Davis. Ten sam David Davis 20 lat później zostaje pierwszym brytyjskim ministrem ds. wyjścia z UE w rządzie Theresy May. Jego taktyka negocjacyjna? Powtarzać w kółko te same komunały o nieugiętej Brytanii, głównie przed brytyjskimi dziennikarzami, dopóki UE się nie zgodzi na wszystkie brytyjskie żądania.

Obie historie z perspektywy mają podobny przebieg – najpierw Wielka Brytania robi coś bezsensownego (unika działań ws. BSE albo głosuje za wyjściem z Unii), UE nie zgadza się wziąć na siebie konsekwencji nonszalancji brytyjskiej klasy politycznej, po czym Brytyjczycy walczą z Brukselą, prężąc w mediach muskuły i obrażając kogo tylko się da. Z jakim skutkiem? Brytyjski sabotaż na niewiele się zdał, a negocjacje rozpoczęte w marcu 1996 zakończyły się pomyślnie podpisaniem traktatu amsterdamskiego w październiku 1997 przez centrolewicowy rząd Tony’ego Blaira. Konserwatyści katastrofalnie przegrali wybory w maju 1997 (BSE była oczywiście tylko jednym z elementów kampanii wyborczej), a zakaz eksportu wołowiny utrzymał się przez następne 10 lat. Nawet bardzo proeuropejski jak na brytyjskie standardy rząd Blaira nie był jednak w stanie przywrócić w Europie zaufania zniszczonego przez duet Major–Davis.

krytykapolityczna.pl

Sławomir ma czterdzieści dziewięć lat, a od dwudziestu nie ma domu. Dach nad głową stracił, gdy jego siostra wyszła za mąż. Urodziła dziecko, potem drugie. W małym mieszkaniu komunalnym, a był to tylko pokój z kuchnią, żyła jeszcze ich matka. – Zrobiło się ciasno. Nie chciałem być ciężarem. Siedzieć im na głowie – opowiada.

Pewnego razu, gdy wrócił do rodzinnego domu, drzwi otworzył ktoś obcy. Siostra wyprowadziła się bez jego wiedzy. Po śmierci matki przeniosła się do innego mieszkania. Tam nie było już dla niego miejsca. – Po tym, co się stało, jest między nami konflikt. Nie utrzymujemy kontaktów – mówi.

Ze wsi Jaworowo w kujawsko-pomorskim wyjechał do pracy w sadach pod Warką. Wspomina, że miał wtedy wybór: Warka albo ulica. – W noclegowni można spać tylko siedem nocy, a potem jest karencja tygodnia na ulicy. Śpi się wtedy na dworcu, na klatkach schodowych w blokach, ale krótko. Ochroniarze pilnują i wyganiają, bo bezdomny śmierdzi. Ludziom to przeszkadza i ląduje się na mrozie – mówi Sławomir, który po kilku takich miesiącach zdecydował, że wróci do Warki. – Traktują tam gorzej jak psa, ale jest dach nad głową.

(...)

Roman mówi, że gdy pierwszy raz – a było to w 2001 roku – wysiadł na dworcu w Warce, przeżył szok. Zobaczył tłum ludzi, spośród których sadownicy wybierali pracowników. – To był istny spęd niewolników. Panowie gospodarze chodzili z założonymi z tyłu rękami i patrzyli, kto jak wygląda, czy ma silne ręce. Jednemu kazali nawet zębami świecić. Pokazują od początku, kto tu rządzi. Oni nawet nie traktują nas jak ludzi. Mówią o nas bezdomniaki albo bandosy, którzy przemieszczają się za owocem – stwierdza. Dodaje, że gospodarze w pierwszej kolejności wybierają takich, którzy są pod ścianą. – Najbardziej zrozpaczonych. Głodnych i bez grosza. Dlatego najpierw stają na parkingu i przez szybę samochodu obserwują, kto jak się zachowuje. Pali papierosy? To źle, bo to znaczy, że jeszcze ma pieniądze. Oni wolą przegrańców, bo zrobią wszystko, co im się każe. Chcą niewolników, a nie pracowników.

(...)

Dzień roboczy w sadzie zaczyna się zwykle o siódmej rano i kończy o siódmej wieczorem. W południe godzinna przerwa na obiad. Roman wyjaśnia, że jeśli o zarobkach rozmawia z nim gospodarz, to stawka godzinowa jest zwykle o dwa złote niższa, czyli zamiast ośmiu wynosi sześć złotych na rękę. – To złodziejstwo, bo zwykle to tylko zupa z wkładką. Drugie danie jest może dwa razy w tygodniu. Najczęściej to ziemniaki, surówka i kotlecik, czyli ten hamburger z Biedronki. W paczce jest ich kilkanaście za pięć złotych. Podobnie ze śniadaniem i kolacją: dwie kromki chleba i czarny salceson albo pasztetowa, bo najtańsze. W zakładzie karnym lepiej karmią, bo dwudaniowy obiad jest codziennie. Wiem, co mówię, przecież siedziałem – podkreśla Roman.

(...)

Jesienią 2018 roku stawka godzinowa w sadach w okolicach Grójca i Warki wynosiła około ośmiu złotych za godzinę na rękę, czyli kilka złotych mniej niż ustawowe 13,70 brutto. O minimalną stawkę godzinową nikt tu nawet nie pyta. – Wszyscy pracują na czarno. Bez umowy, a więc i bez prawa do legalnej pensji – mówi Zdzisław.

Sławomir dodaje, że można być dobrym pracownikiem, ale wystarczy zapytać o umowę, ubezpieczenie czy wyższą pensję, a gospodarz już każe się wynosić. – Byłem świadkiem sytuacji, że ktoś o to pytał i dostawał w pysk. Bito nawet kobiety – podkreśla.

Roman opowiada, że sam nieraz upominał się o ubezpieczenie. – Od razu dostawałem kopa w dupę i trzydzieści minut na spakowanie się. Gospodarz nie negocjuje, tylko jedzie na dworzec po nowego bandosa – mówi i dodaje, że osoby bezdomne godzą się na te warunki, bo nie mają wyboru. – Nikt się nie buntuje. Nie myśli o strajku, bo nie ma siły. Nawet po robocie mało kto ze sobą gada. Umyć gębę i spać, bo rano trzeba wstać. Nie ma wspólnoty, przyjaźni. Mało kto sobie ufa, bo często wśród pracowników jest kapo, który donosi gospodarzowi. To osoby, które są w stanie sprzedać człowieka za złotówkę więcej. Czują się lepsi, bo za donosy pan daje im nową kurtkę czy kawałek ciasta w niedzielę. Strajk w takim miejscu nigdy się nie uda, bo nawet jak umówimy się, że rano nie wyjdziemy w pole, to gospodarz zaraz o wszystkim się dowie i rano weźmie nowych parobków z dworca.

Wspomina też, że pewnego razu starł się z jednym z zaufanych ludzi gospodarza. – Złapałem go za szmaty i mówię: „Chłopie, kim ty tutaj jesteś? Popatrz na tego psa. On codziennie miskę dostaje za darmo. Tylko za to, że jest. A ty, żeby to dostać, musisz zapierdalać kilkanaście godzin i ludzi sprzedawać” – opowiada. – Klient dostał ode mnie w łeb, a ja musiałem się pakować.

(...)

Praca w sadach w okolicy Warki ma według osób w kryzysie bezdomności jedną zasadniczą zaletę: dach nad głową. Sławomir mówi, że pracował u sadowników, aby się ratować i nie spać na ulicy. – To szantaż, bo człowiek nie ma wyboru. Godzi się na to wszystko, nawet najgorsze warunki, żeby coś ze sobą zrobić – mówi.

Twierdzi, że w ciągu lat pracy w sadach tylko raz trafił do miejsca, gdzie warunki mieszkaniowe były przyzwoite. – I tam nie miałem umowy, ale budynek był z prysznicem, piętrowe łóżka, pościel zmieniana co tydzień, nawet telewizor – wymienia i mówi, że zwykle wygląda to dużo gorzej. – Nocleg jest na przykład w starej stodole albo oborze, za ścianą często są jeszcze zwierzęta: świnie, krowy. Śpi się na odwróconych skrzynkach po jabłkach. Bez materaca. Na samych deskach albo na starych ciuchach. Po takim spaniu człowiek budzi się zmęczony, a trzeba wstać do roboty. To wygląda jak jakiś obóz pracy, niewolnictwo.

magazynpismo.pl

W książce dowodzisz, że Watykan to być może największa gejowska społeczność, większa niż ta zamieszkująca słynną dzielnicę Castro w San Francisco. Jak to możliwe?

Wyobraź sobie, że jesteś młodym chłopcem z włoskiej, francuskiej albo polskiej wsi, albo z małego miasteczka. Albo pochodzisz z rodziny burżuazyjnej. Wszystko jedno. Są lata 40. albo 50. Być może nie zdajesz sobie sprawy ze swojej homoseksualnej orientacji. Wiesz, że coś jest z tobą nie tak. Nie pociągają cię kobiety. Jesteś wrażliwy, w twoich ruchach i gestach jest jakaś miękkość, delikatność, którą otoczenie rozpoznaje i czyni cię obiektem drwin. Dorastasz i musisz się określić. Celibat i kościelne śluby czystości są wybawieniem ze świata, w którym nie chciałeś uczestniczyć. To furtka, bo bycie gejem w latach 40., ale też wcześniej i później, naprawdę jest koszmarem.

Odkąd wkładasz sutannę, twoje życie się zmienia. Drwiny przeradzają się w szacunek. Twoja matka, która wszystkiego od dawna się domyśla i wiecznie się o ciebie zamartwia, nagle promienieje. Twoim światem są teraz inni mężczyźni. Dla wielu z nich, podobnie jak dla ciebie, Kościół oznacza bezpieczne schronienie.

Ale Kościół był i jest instytucją z gruntu homofobiczną.

Kościół jest homofobiczny właśnie dlatego, że w znacznej części jest gejowski. Z mojego śledztwa wynika, że im większą homofobię przejawia duchowny, tym bardziej prawdopodobne, że jest gejem. Bo homofobia jest strategią ukrywania własnej homoseksualności. Księża przychylni gejom, albo ci, którzy przynajmniej nie sieją nienawiści wobec nich, są prawie na pewno heteroseksualni. I stanowią mniejszość.

Kościół katolicki w jakiejś mierze jest społecznością gejowską, chociaż dla większości ludzi ten fakt wydaje się nie do pojęcia. Należą do niej duchowni homofilni - ci przejawiają skłonność, ale nie są aktywni seksualnie. Są homoseksualiści żyjący w długoletnich związkach. Takich poznałem wielu. Jeden kardynał niezmiennie przedstawia swojego partnera jako "brata zmarłej siostry", choć wszyscy znają prawdę. Niektórzy duchowni z powodu swojej seksualności mają wyrzuty sumienia i poddają się terapiom naprawczym. Inni zmieniają kochanków jak rękawiczki, a naprawdę wielu korzysta z usług męskich prostytutek, do których też dotarłem. Z mojego śledztwa wynika, że wśród korzystających z płatnego seksu są kardynałowie blisko współpracujący z Janem Pawłem II podczas jego pontyfikatu.

Mongolfiera i Platinette - to pseudonimy, pod którymi skrywasz ich w swojej książce. Są stałymi klientami ekskluzywnych męskich prostytutek. Płacą im nie ze swoich pieniędzy, ale z kasy watykańskiej! Część zorganizowanych przez nich orgii odbywa się w Castel Gandolfo, słynnej papieskiej rezydencji. Jak wpadasz na ich trop i dlaczego nie zdecydowałeś się ujawnić nazwisk?

Platinette i Mongolfiera to kardynałowie nadal bardzo znani i rzeczywiście byli ważnymi figurami podczas pontyfikatu Jana Pawła II. Na historie o ich niesamowitych seksualnych perypetiach trafiłem w archiwach policyjnych. Sprawy, w które byli zamieszani, są doskonale udokumentowane. Oczywiście nie są to dokumenty publiczne, ale ja do nich dotarłem i je przeczytałem. Znam ich nazwiska, ale zdecydowałem się na użycie pseudonimów, bo moim celem nie jest demaskowanie jednostek. Nie uważam, bym miał prawo ujawniać orientację tego czy innego hierarchy. Jeśli w książce pojawiają się nazwiska, to znaczy, że sprawy tych duchownych ktoś wcześniej opisał. Natomiast moim celem była rekonstrukcja ukrytych kodów systemu zorganizowanej hipokryzji. Zrozum mnie dobrze: nie piszę przeciwko Kościołowi jako wspólnocie wierzących. W pierwszej kolejności krytykuję hipokryzję gejów licznie ukrytych w kościelnej hierarchii. Wierzę, że moja praca w dłuższej perspektywie może pomóc Kościołowi.

gazeta.pl

Analiza objęła 306 „pasków” dotyczących 13 wydarzeń politycznych uznanych za najważniejsze (badacze wyjaśnili, że omówienie wszystkich ok. 8-9 tys. pokazanych przez dwa lata w „Wiadomościach” przekracza ich możliwości). Liczące ponad 150 stron opracowanie przygotowali dr hab. Katarzyna Kłosińska z Uniwersytetu Warszawskiego, dr hab. Rafał Zimny z Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy i dr hab. Przemysław Żukiewicz z Uniwersytetu Wrocławskiego, a streszczenie napisał prof. dr hab. Andrzej Markowski, przewodniczący Rady Języka Polskiego.

Ponadto w ramach analizy wykazano, że tylko 25 proc. „pasków” nie zawiera jakichkolwiek lingwistycznie wyodrębnialnych eksponentów wartościowania, a więc są informacjami w sensie ścisłym, celowo pozbawionymi elementów oceniających. - Wskaźnik ten należy uznać za bardzo niski, a zatem należy stwierdzić, że „Wiadomości” TVP nie przekazują obywatelom obiektywnej informacji, lecz własną wizję omawianych wydarzeń - uważa prof. Markowski.

Pozostałe trzy czwarte komunikatów pełnią trzy główne funkcje: perswazyjną (czyli wpływania na odbiorcę), magiczną (kreacja rzeczywistości) i ekspresywną (wyrażanie emocji i ocen). - Powstały więc one z myślą o stworzeniu autorskich wizji wydarzeń i o wpłynięciu na przekonania (w tym: oceny) odbiorcy. Wizja świata prezentowanego przez „Wiadomości” jest skrajnie jednostronna, a jej osią aksjologiczną jest opozycja: „obecna władza” - „ci, którzy jej nie popierają” - działania rządu i partii rządzącej są przedstawiane w sposób bezwzględnie pozytywny, podczas gdy działania partii opozycyjnych, ruchów obywatelskich czy instytucji Unii Europejskiej są oceniane wyłącznie negatywnie, niekiedy osoby i instytucje te są obiektem ogólnie pojętej deprecjacji (ironii, kpiny, ośmieszenia itd.) - skomentował prof. Markowski.

- Oceny dokonywane są apriorycznie - formuły językowe zawierające pierwiastek oceny pojawiają się na pasku poprzedzającym właściwy materiał reporterski, co sprawia, że widz ma mieć ukształtowaną wizję wydarzenia, zanim pozna jego szczegóły - dodał szef Rady Języka Polskiego.

W sprawozdaniu szczegółowo omówiono szereg najczęstszych zabiegów językowych stosowanych w „paskach” „Wiadomości”. Stwierdzono, że działania władzy i jej system wartości opisywane są określeniami nacechowanymi pozytywnie (np. reforma, suwerenny, silny, bohater, święto, demokracja, patriotyzm/patrioci, pomoc), a o środowiskach krytycznych wobec władzy - wyłącznie negatywnym językiem (np. szokujący, skandaliczny, prowokacja, pucz, połajanki, szantażować, naciski, żenujący, agresja, zmanipulowany, destabilizacja (państwa), rozróba, zdziczenie (obyczajów), wpadka, kłótnia, kapitulacja, pycha, kłamstwo, szkalować, profanacja, tłumaczyć się, dzika (reprywatyzacja) bezczelność, buta, złodziejski, podłość, kradzież / skradziony / ukradziony, eskalować).

Zwrócono też uwagę na kilka sformułowań regularnie służących do opisywania środowisk opozycyjnych: totalna opozycja, radykalna opozycja, sędziowska kasta / nadzwyczajna kasta. - Funkcją pragmatyczną każdego z nich jest wprowadzanie do komunikacji z widzem maksymalnie uogólnionej i negatywnie nacechowanej treści - skomentował prof. Andrzej Markowski.

Za bardzo wyraźny przejaw emocji uznano przymiotnik w stwierdzeniu „Żenująca prowokacja”. - Nadawca zajmuje tu postawę paternalistyczną wobec bohaterów relacjonowanego wydarzenia: poprzez wyprofilowanie takiego obrazu sytuacji ukazuje swą wyższość nad osobami zaangażowanymi w wy-darzenie, które to osoby pragnie zawstydzić, a tym samym upokorzyć - ocenił prof. Markowski.

Z kolei słowo „prowokacja”, tak samo jak „tajny”, „tajemnica”, „grozić”, „straszyć”, „totalny”, „radykalny” czy „ultimatum”, według autorów raportu ma na celu „maksymalizowanie wrogości wobec pewnych podmiotów i ich działań oraz wytwarzanie w związku z tym poczucia zagrożenia u odbiorcy”.

Zauważono, że na „paskach” parokrotnie pojawił się przymiotnik „kolejny”, najczęściej w krytycznym kontekście („Kolejna skandaliczna decyzja sędziów”, „Opozycja zapowiada kolejne bitwy”, „Kolejna próba destabilizacji państwa”, „Kolejny świadek obciąża prezydent Warszawy”). - Wszystkie te presuponowane sądy wyrażają negatywną ocenę działań środo-wisk lub osób uznawanych przez władzę polityczną za przeciwników lub wrogów - skomentował przewodniczący Rady Języka Polskiego.

(...)

Parę „pasków” ma formę pytań: „Kto nie chce suwerennej i silnej Polski?”, „Nieudolność czy sabotaż śledztwa?”, „Komu przeszkadza patriotyzm Polaków?”, „Sąd Najwyższy złamał prawo?”, „Kolejna próba destabilizacji państwa?”, „Czy Platforma szykuje na jutro awanturę?”, „Blokada opóźni dezubekizację?”. - Tak formułując treść paska, nadawca zakłada, iż na każde z tych pytań odbiorca winien odpowiedzieć twierdząco, akceptując tym samym wyrażoną w treści orzekanej tezę - skomentowano w sprawozdaniu.

wirtualnemedia.pl