sobota, 2 stycznia 2021


Ujgurzy z położonego na wschodzie regionu Sinciang tańczą, malują obrazy, grają w koszykówkę i śpiewają piosenki. Gdy dziennikarze brytyjskiego BBC pytają, czy cieszą się z pobytu w placówkach edukacyjnych, mówią, że oczywiście: poznają język i prawo, wyuczają się zawodu, pozbywają skłonności do religijnego ekstremizmu. Sielankę burzy widok drutów kolczastych na murach, krat w oknach i oficjeli przysłuchujących się każdemu słowu.

Wszystko to jednak dla wyższego dobra: do „placówek reedukacyjnych” trafiają muzułmańscy Ujgurzy, terroryści, a nawet jeśli nie terroryści, to przynajmniej potencjalni groźni separatyści – a wychodzą przykładni obywatele Chińskiej Republiki Ludowej.

Takich placówek jest już w Sinciangu co najmniej 380. Jednak w rzeczywistości nie są to żadne placówki reedukacyjne, ale obozy koncentracyjne, choć nie takie, jakie znamy z europejskiej historii, z dymiącymi kominami krematoriów. Ludobójstwo odbywa się tu na pograniczu prawnej definicji tego terminu; z tego, co wiemy, Chińczycy nie głodzą więźniów, nie dokonują masowych egzekucji i systemowo nie mordują ujgurskich elit. Nie łudźmy się jednak: gdy cały proces dobiegnie końca, w Sinciangu nie będzie już Ujgurów.

(...)

Ci, którzy wyszli z obozów i udali się na emigrację, opowiadają o nieustającej indoktrynacji. „Placówki reedukacyjne” zmuszają osadzonych do śpiewania chińskich pieśni i wysłuchiwania przemów politycznych liderów, zakazują natomiast używania ojczystego języka oraz modlitw. 

(...)

Warunki życia także diametralnie różnią się od tego, co władze chcą przedstawiać zagranicznym dziennikarzom. Zdjęcia satelitarne pokazują, że placówki, do których wpuszczano BBC, były poddawane poważnym modyfikacjom tuż przed przyjazdem dziennikarzy: demontowano wieże strażnicze, stawiano boiska do koszykówki i piłki nożnej. Można się tylko domyślać, jakich zmian dokonano wewnątrz.

A to przecież jedynie te obozy, które rzeczywiście zaprezentowano światu.

Według tych, którzy przetrwali swój „kurs reedukacyjny”, w zdecydowanej większości obozów warunki wyglądają zdecydowanie gorzej. Tłok w niewielkich pomieszczeniach, pobicia, wreszcie przymusowa praca są tam na porządku dziennym.

(...)

W regionie metodycznie burzy się meczety, muzułmańskie cmentarze czy kaplice. 

(...)

Proces sinizacji w szczególny sposób dotyka kobiety. Choć Pekin oficjalnie temu zaprzecza, doniesienia z Sinciangu mówią o zmuszaniu Ujgurek do korzystania ze środków antykoncepcyjnych, wymuszonej sterylizacji czy nawet przymusowej aborcji. W rozmowie z Radio Free Asia jeden z doktorów pracujących w regionie wyznał, że w szpitalach niekiedy zabijano noworodki.

krytykapolityczna.pl

Aborcyjny wyrok TK jest ważny w tym wszystkim?

Kompletnie ludzi to dobiło. Rozpowszechnienie złości jest bardzo głębokie, dawno nie widziałem czegoś takiego w badaniach. Najpierw była frustracja związana z wirusem, zamknięciem w domach, potem przyszła złość, że jest druga fala, a przecież miało jej nie być, wreszcie na to wszystko nałożyło się uderzenie w sferę, która wydawała się dotąd Polakom w miarę bezpieczna - czyli w sferę obyczajową. Ona jakoś tam była poukładana, trochę posklejana na plaster, ale to działało. Ta koślawa konstrukcja nazywała się "kompromis aborcyjny" i cokolwiek byśmy o tym nie sądzili - a wiem, że środowiska progresywne dostają piany, jak się używa określenia "kompromis" - to dość dobrze oddaje emocje Polaków. Jakoś było to ułożone, nagle ktoś przyszedł i rozwalił. I to w takim momencie, kiedy ludzie potrzebują odrobinę stabilizacji. To nie jest tylko sprawa aborcji, bo zostały też naruszone takie tematy jak mój stosunek do kościoła, mój stosunek do kwestii reprodukcyjnych. Nie musieliśmy o tym myśleć, stawiać sobie tych wszystkich pytań, nagle przychodzi ktoś i kopniakiem niszczy całą konstrukcję. Mamy wielopoziomowy kryzys polityczny.

I on zatopi PiS?

Nie tak prosto. Kiedy emocje wybuchły na ulicach, od razu słyszałem komentarze: "No, wreszcie mamy ten antypisowski zryw, mamy to!". Ci, którzy tak mówią, nie rozumieją, co tam się tak naprawdę stało, kto wyszedł na ulice, po co wyszedł, co krzyczał i do kogo krzyczał. Wiem, że to niepopularny pogląd, bo oficjalna wersja po liberalnej stronie jest taka, że po pięciu latach Polacy wreszcie zrozumieli, dlaczego PiS jest straszny. Co protestujący krzyczeli? "Jebać PiS". A ja myślę, że oni tak naprawdę krzyczeli: "Jebać klasę polityczną".

Platformę też? I lewicę też?

Wszystkich. Jeśli spojrzymy na notowania różnych polityków - a prowadzimy regularnie takie badania - to jeszcze przed wyrokiem TK wszystkim zjechało. Była już druga fala pandemii i ludzie stracili serce do polityków z różnych opcji. Jedynym, który się jakoś bronił był Szymon Hołownia.

Na to wszystko nakłada się jeszcze jeden element wzmacniający bunt: frustracja kobiet. Wieloletnia.

Frustracja wieloletnia? Czyli?

Przed wybuchem protestów aborcyjnych badaliśmy kobiety w całej Polsce – przy okazji zupełnie innego projektu, to się zbiegło przypadkowo. To były badania jakościowe, rozmowy z precyzyjnie dobranymi grupami, które odzwierciedlają przekrój społeczny. Czego kobiety by chciały? Jak się czują? Jak sytuacja kobiet w Polsce wygląda? Jakie są ich aspiracje, marzenia? Jak im się żyje? Dlaczego dobrze, dlaczego źle? Kobiety ze wsi, z małych miast, z dużych miast. I jest coś, co powraca w tych badaniach jak refren: one są strasznie rozczarowane równouprawnieniem. Szczególnie te z małych miejscowości mówią mniej więcej tak: chciałam wyrównania ról kobiecych i męskich, a skończyło się tak, że oprócz ogarniania życia domowego dostałam jeszcze obowiązki facetów. "Kiedyś kobieta pracowała na jednym etacie w domu, a teraz mam dom, pracę i w zasadzie zasuwam na dwóch etatach". Całe to badanie było dla mnie niesamowitym doświadczeniem, rozmowy prowadziły moderatorki, dziewczyny, a ja miałem wrażenie, jakbym przez szparę w deskach patrzył na kobiece spotkanie jako nieproszony gość, taki męski podglądacz. Bo w świecie tych kobiet faceci prawie nie istnieją. Trzeba faceta mieć, ale nie warto mu stawiać przesadnych wymagań. Sytuacja jak w "Misiu" Barei. "Gdzie ojciec? A, pijany śpi, to dobrze!". Wystarczy, że on się nie szlaja, ale nie ma co liczyć, że przejmie obowiązki domowe, zresztą niech już siedzi na kanapie, bo tylko zepsuje. One mówią o równouprawnieniu tak: "Zamówiłam paczkę w Zalando, ale to nie jest to, co zamawiałam, chyba bym chciała to odesłać".

Odesłać równouprawnienie?

Nie odeślą tej paczki. W życiu. Bo zdecydowanej większości na równouprawnieniu cholernie zależy. Tak samo na własnej pracy zawodowej. "To coś mojego, to mnie buduje" - mówią. Jednocześnie mają poczucie, że ich doba musiała się wydłużyć. Trochę jak w korporacji. Dostajesz awans, niby większe pieniądze, a jednocześnie niewspółmiernie więcej roboty. I one dostały taki korporacyjny awans. Nie do końca są z tego zadowolone, wyobrażały to sobie inaczej: "To nie jest ten model butów, który zamówiłam, cisną te kozaki, ale trzeba je nosić, trzeba wytrzymać".

Dlaczego "trzeba wytrzymać"?

Czują niesamowitą presję. I bardzo dużo o tym mówią. Presję środowiska, które wymusza przyjęcie wszystkich obowiązków: i tych starych, i tych nowych. To wygląda tak: "Kochana, a kiedy za mąż wyjdziesz?". No to ona wyszła za mąż. "Ale dzieci, kochana, przecież dzieci nie macie!?". No, pięknie, więc pojawia się Karina, Brajan, Julia albo Ksawery - w zależności, jaką grupę społeczną badamy. Dzieciak pięknie się chowa. "Ale bez braciszka, bez siostrzyczki? No jakże to tak?". Nieustanne podnoszenie poprzeczki. One się czują ciągle popychane: znajdź chłopa, wydaj na świat dziecko, potem następne dziecko, musisz mieć w domu czysto, musisz mieć ugotowane. "Wiesz, kochana, pracę też musisz mieć, bo jakże to tak siedzieć tylko w domu, ale jak idziesz do pracy, to w domu tym bardziej musisz mieć ogarnięte". To jest opresja, którą one bardzo odczuwają. I same uważają - ze względu na to, jak je wychowano - że muszą to udźwignąć.

I to ma coś wspólnego z ostatnimi protestami?

Ma. Mówiliśmy o presji środowiskowej: "Lata lecą, a gdzie dzieci?". Otóż te kobiety postrzegają inne kobiety ze swojego kręgu towarzysko-rodzinnego niekoniecznie jako źródło wsparcia. To raczej rywalizacja. I to taka na maksa. Kto ma lepszą pracę, nowocześniejszy dom, lepszy samochód, czyje dzieci lepiej się uczą. One żyją w nieustannej licytacji, a przynajmniej tak o tym mówią. I mówią jednocześnie, że bardzo by chciały poczuć taką wspólnotę bab, że "wszystkie baby razem". Sorry za ten język, "wspólnota bab" w ustach faceta może brzmieć protekcjonalnie, ale to są ich określenia, które tu cytuję. Tylko jak one mogą poczuć wspólnotę, jeśli dzieciak tamtej jest zdolniejszy? Albo mój dzieciak jest zdolniejszy, więc tamta za plecami na pewno mnie obgaduje? Nie potrafią sobie poradzić z tymi rywalizacyjnymi schematami. Przychodzi strajk kobiet, wybucha rewolucja i te kobiety dostają ogromny prezent emocjonalny: mogą stworzyć wielki sojusz kobiecy. One w to weszły jak w masło.

Czyli bardziej chodzi o sojusz kobiet, a nie o kwestię aborcji?

O jedno i drugie. Bo wejdź w ich skórę: mają poukładany świat, w którym dom zajmuje jakieś miejsce, mężczyzna - tak samo, mają aspiracje, mają pracę zawodową, nie do końca są szczęśliwe, ale to życie jest jakoś poukładane. Aborcja też jest częścią tego porządku. W Polsce mamy miliony kobiet, które przerwały ciążę. Z badań wynika, że to około 25 procent. Co czwarta! To znaczy, że aborcja jest częścią ich życia. Jak spojrzysz na stratyfikację tych aborcji, to w większym stopniu są to ośrodki wiejskie i małe miasta. Najzamożniejsze kobiety oczywiście też usuwają ciąże, ale statystycznie trochę rzadziej. "Kompromis aborcyjny" - powtórzę - był częścią tego poukładanego, niesatysfakcjonującego, ale jednak w miarę bezpiecznego świata. Przychodzi ktoś i to rozwala. Dlatego zobaczyliśmy tak mocne protesty w małych miejscowościach. Te kobiety się nie zgadzają, żeby burzyć ich świat, a tak to odebrały. I nie ma znaczenia, czy one by z legalnej aborcji kiedykolwiek skorzystały, pewnie z legalnej nie, bo przecież 1200 aborcji rocznie w polskich szpitalach na NFZ to ułamek wszystkich. Chodzi o pewien symbol, a nie o konkretne rozwiązania.

I czego teraz chcą?

Żeby ktoś te klocki pozbierał i powkładał na dawne miejsce. Więc jak słyszą od Dudy: wiecie, rozumiecie, zrobimy taką nową ustawę, może nie wszystko zostanie po staremu, ale będzie dobrze - to dostają piany. Akceptacja dla takiego pomysłu jest niska, ponad 80 procent badanych to odrzuca. Bo na pytanie: "No ale co byście teraz chcieli? Co ma się teraz stać z tą aborcją?", ludzie odpowiadają mniej więcej tak: "My nie wiemy, co się ma stać, ale chcemy, żeby było tak jak było". Czyli chcą wrócić do bezpiecznego poukładanego świata, nawet jeśli nie był do końca satysfakcjonujący. Chałupa jest jaka jest, może ze ścian farba trochę odłazi, trochę uwiera sprężyna w łóżku, ale jak się bardziej pod kątem ułożę, to nie uwiera. To jest ten model. Świat jakoś oswojony, aborcja trochę zakazana, trochę nie, ale w razie czego wiedziałam, jak sobie poradzić. Ktoś tę chałupę rozwalił. Dlatego protesty wybuchły z ogromną siłą.

gazeta.pl

W Cambridge Analytice stery firmy przejął Bannon – ambitny i zaskakująco wyrafinowany wojownik kulturowy. Według Bannona polityka tożsamościowa amerykańskich Demokratów, skupiająca się na tożsamości etnicznej i rasowej wyborców, była mniej efektywna od polityki tożsamościowej Republikanów, którzy podkreślali, że amerykańska tożsamość wykracza poza kolor skóry, poglądy religijne czy płeć. Biały mężczyzna z osiedla baraków mieszkalnych nie uważa się za członka uprzywilejowanej grupy społecznej, chociaż inni mogą go tak postrzegać z uwagi na kolor jego skóry. Ludzki umysł to kalejdoskop rozmaitych przekonań i poglądów. Misją Bannona stało się znalezienie sposobu na dotarcie do niego z odpowiednio dobranym przekazem.

Podzieliłem się z Bannonem najciekawszym wnioskiem z badań przeprowadzonych przez CA w Stanach Zjednoczonych: wynikało z nich, że wielu Amerykanów ma poczucie, że muszą ukrywać się ze swoją tożsamością – i nie dotyczyło to wyłącznie homoseksualistów. Pierwsze tego rodzaju głosy odnotowaliśmy w wywiadach z uczestnikami grup fokusowych; wyniki tych badań znalazły następnie potwierdzenie w rezultatach badań ilościowych, przeprowadzonych w formie internetowych paneli badawczych. Uczestniczący w nich heteroseksualni biali mężczyźni, zwłaszcza ci nieco starsi, wychowywali się w czasach, w których ogólnie przyjęty system wartości zapewniał im pewne społeczne przywileje. Mogli na przykład pozwalać sobie na niewybredne komentarze pod adresem kobiet lub osób o innym kolorze skóry, ponieważ rasizm czy mizoginia mieściły się w społecznej normie. Jednak w miarę jak normy obowiązujące w amerykańskim społeczeństwie ewoluowały, zakres przywilejów białych heteroseksualnych mężczyzn stopniowo się kurczył, a wiele zachowań, do których przywykli, zaczęło przysparzać im problemów. „Niewinne flirtowanie” z sekretarką mogło skończyć się dla nich utratą pracy; publiczne wygłaszanie uwag na temat zamieszkujących czarne dzielnice „zbirów” mogło narazić ich na ostracyzm ze strony kolegów i znajomych. Wszystko to sprawiało, że czuli się nieswojo i odnosili wrażenie, że zagrożona jest ich tożsamość „normalnych facetów”.

Mężczyźni nieprzyzwyczajeni do powściągania swoich impulsów, języka czy mowy ciała zaczęli się oburzać, że muszą ponosić – niesprawiedliwie w ich mniemaniu – wysiłek mentalny i emocjonalny w celu zmiany swojego publicznego wizerunku i dopasowania go do obowiązujących norm. Szczególnie interesujące wydało mi się podobieństwo pomiędzy dyskursem, jaki wyłonił się w środowisku oburzonych heteroseksualnych mężczyzn, a dyskursem obecnym w środowiskach homoseksualnych, wzywającym do społecznego wyzwolenia gejów. Białym heteroseksualnym mężczyznom zaczęło ciążyć ukrywanie swojej prawdziwej tożsamości; nie podobało im się, że muszą zmieniać to, kim są, żeby uzyskać społeczną akceptację. Chociaż powody ukrywania własnej tożsamości przez homoseksualistów były diametralnie różne od przyczyn ukrywania tożsamości przez rasistów i mizoginów, heteroseksualni biali mężczyźni uważali się za ofiary opresji i dyskryminacji. I byli gotowi wyjść z ukrycia i wrócić do czasów, gdy Ameryka była wspaniała – rzecz jasna wspaniała z ich punktu widzenia. Zwróć uwagę, przekonywałem Bannona, że przesłanie wiecu sympatyków Tea Party jest w gruncie rzeczy takie samo jak przesłanie gejowskiej parady równości: „Nie depcz mnie! Pozwól mi być tym, kim jestem!”. Rozgoryczeni konserwatyści uważali, że nie mogą już być „prawdziwymi mężczyznami”, ponieważ kobiety nie chcą umawiać się z kimś, kto zachowuje się zgodnie z odwiecznymi wzorcami męskich zachowań. Byli wściekli i sfrustrowani koniecznością ukrywania prawdziwego ja w celu spełniania społecznych oczekiwań. Ich zdaniem feminizm wpędził „prawdziwych mężczyzn” do szafy. Czuli się z tego powodu upokorzeni, a Bannon wiedział, że nie ma na świecie potężniejszej siły niż upokorzony mężczyzna. Zamierzał zbadać nastroje panujące wśród białych heteroseksualnych mężczyzn (i wykorzystać je do własnych celów).

Obiektem jego zainteresowania stało się środowisko inceli, o którym zrobiło się głośno mniej więcej w tym samym czasie, w którym powstała Cambridge Analytica. Incele (czyli – jak już wcześniej pisałem – mężczyźni żyjący w mimowolnym celibacie, nazwa pochodzi od angielskiego określenia involuntary celibate) czuli się ignorowani i dyskryminowani przez społeczeństwo – a zwłaszcza przez jego żeńską część – które przestało cenić przeciętnego mężczyznę. Do powstania społeczności inceli, będącej odgałęzieniem nieformalnego ruchu na rzecz praw mężczyzn, przyczynił się wzrost nierówności ekonomicznych, który pozbawił młodych mężczyzn z pokolenia millenialsów szans na dobrze płatne posady, na jakie mogli liczyć ich ojcowie. Oprócz poczucia deprywacji dochodowej istotną rolę w powstaniu środowiska inceli odegrał także fakt, że wizerunek męskiego ciała przedstawiany w mediach, zarówno tych tradycyjnych, jak i społecznościowych, coraz bardziej zbliżał się do nieosiągalnego dla przeciętnego mężczyzny ideału (jednocześnie w mediach oraz w dyskursie publicznym prawie zupełnie nieobecna była kwestia męskich problemów z ciałem – poświęcano im znacznie mniej uwagi niż analogicznym problemom dotyczącym kobiet). Nie bez znaczenia było również przykładanie coraz większej wagi do wyglądu zewnętrznego przez uczestników rynku matrymonialnego, którym do odrzucenia potencjalnego partnera wystarczył coraz częściej rzut oka na jego zdjęcie. Do tego dochodziła rosnąca niezależność finansowa kobiet, mogących sobie pozwolić na większą selektywność w doborze partnerów. Wszystko to sprawiało, że wielu „przeciętnych mężczyzn”, nieposiadających atrakcyjnej aparycji ani wysokich dochodów, spotykało się z odrzuceniem przy kolejnych próbach nawiązania romantycznych relacji z kobietami.

Niektórzy z tych mężczyzn zaczęli gromadzić się na forach internetowych takich jak 4chan, które stały się kopalnią memów, miejscem spotkań wielbicieli dziwacznej fantastyki i niszowej pornografii, a także przestrzenią, w której młodzi ludzie za pomocą kontrkulturowych środków wyrazu dawali upust swojej frustracji, wywołanej egzystencją w coraz bardziej zatomizowanym społeczeństwie. Na początku drugiej dekady XXI wieku na forach zaczęła wzbierać fala nihilistycznego dyskursu; jego uczestnikami byli głównie samotni młodzi mężczyźni, którzy porzucili nadzieję na zmianę swojej sytuacji życiowej. Do opisywania tej sytuacji wypracowali własny język, obejmujący terminy takie jak „samce beta” (czyli mężczyźni o niskim statusie), „samce alfa” (mężczyźni o wysokim statusie), „vocele” (mężczyźni żyjący w dobrowolnym celibacie), „MGTOW” (men going their own way, mężczyźni wybierający własną drogę, czyli stroniący od kobiet), „incele” (mężczyźni żyjący w mimowolnym celibacie) czy „roboty” (incele cierpiący na zespół Aspergera).

Incelom skupiającym się wokół internetowych forów dyskusyjnych brakowało tożsamości, celu i poczucia własnej wartości; chwytali się wszystkiego, co mogło dać im poczucie przynależności i wspólnoty. Wielu inceli zaliczających samych siebie do grupy „samców beta” przekonywało o potrzebie przełknięcia „czarnej pigułki” – uświadomienia sobie i zaakceptowania pewnych obiektywnych ich zdaniem prawd dotyczących pociągu seksualnego i romantycznego. Na ich forach i w grupach dyskusyjnych pojawiały się treści określane mianem suicide fuel (pożywki dla myśli samobójczych), czyli między innymi wzięte z życia przykłady odrzucenia i ostracyzmu ze strony kobiet, które wzmagały w odbiorcach poczucie beznadziei i przekonanie o własnej brzydocie. Gniewna desperacja inceli nierzadko przeradzała się w skraje formy mizoginii.

Wizja relacji damsko-męskich wyłaniająca się z ideologii „czarnej pigułki” była bezwzględna i ponura – kobiety pociągała w mężczyznach wyłącznie ich powierzchowność, a jedną z cech wpływających na pozycję mężczyzny w hierarchii atrakcyjności seksualnej była jego przynależność rasowa. Incele zamieszczali wykresy i wyniki własnych obserwacji, z których wynikało, że biali mężczyźni są w naturalny sposób uprzywilejowani, ponieważ kobiety wszystkich ras gotowe są związać się z białym partnerem; w najgorszym położeniu byli mężczyźni pochodzenia azjatyckiego. W Ameryce mężczyzna otyły, biedny, stary, niepełnosprawny bądź mający inny niż biały kolor skóry trafiał na listę najmniej pożądanych partnerów. Incele nienależący do rasy białej często posługiwali się akronimem JBW – just be white, czyli „wystarczy być białym” – który wyrażał przekonanie o kolorze skóry jako czynniku osłabiającym ich pozycję społeczną. Zaskakująca jednomyślność inceli w uznawaniu uprzywilejowanej pozycji białych mężczyzn była wyrazem bardziej ogólnego i równie powszechnego w tym środowisku przekonania o przyrodzonej wyższości rasy białej, przynajmniej w kontekście strategii doboru seksualnego.

W społeczności inceli krążą liczne memy i żarty, których motywem przewodnim jest bunt przeciw społeczeństwu skazującemu ich na dożywotnią samotność, a także „powstanie samców beta”, którego celem miałoby być wywalczenie powszechnej redystrybucji seksualnej. Za tymi kuriozalnymi żartami kryje się jednak autentyczny gniew wywołany odrzuceniem i wykluczeniem. W przepełnionej poczuciem krzywdy narracji inceli dopatrzyłem się podobieństwa do narracji stosowanej w materiałach propagandowych islamistów – w obu przewijała się naiwno-romantyczna wizja mężczyzn, którzy zrzucają kajdany społecznej opresji i przemieniają się w dzielnych buntowników. Incele czują też perwersyjny podziw dla „zwycięzców” społecznej rywalizacji, takich jak Donald Trump czy Milo Yiannopoulos; pomimo że są oni uosobieniem samca alfa – nastawionego na współzawodnictwo, tłamszącego „samców beta” i obwinianego przez nich za ich niepowodzenia – incele upatrują w Trumpie, Yiannopoulosie i innych „zwycięzcach” liderów, którzy poprowadzą ich do walki o poprawę statusu. Wielu z tych młodych gniewnych chętnie obróciłoby istniejący porządek społeczny w perzynę. Bannon starał się kanalizować ich gniew, wykorzystując do tego portal Breitbart, ale jego ambicje sięgały dalej. Postrzegał środowisko inceli jako bazę potencjalnych rekrutów, którzy mogliby zasilić szeregi jego armii kulturowych wojowników.

Christopher Wylie - Mindfuck