Newsweek: Wielka antropolog Margaret Mead uważała, że wojna została wynaleziona na pewnym etapie rozwoju ludzkości. A skoro została wynaleziona, możemy ją "odwynaleźć". To rzeczywiście możliwe?
Richard Overy: – Mead czy Bronisław Malinowski mieli poczucie misji – uważali, że musi istnieć sposób na powstrzymanie wojny. Zorganizowana przemoc była dla nich nowoczesnym wynalazkiem i niejako wyborem stylu życia. Ale problem z wojną polega na tym, że stała się ona integralną częścią tego, w jaki sposób społeczności rozwijały się przez tysiące lat. Ludzie wciąż po nią sięgają, gdy tylko pojawia się kryzys, potrzeba lub strach, co widać dziś w Ukrainie czy Gazie. Pragnienie "odwynalezienia" wojny jest nierealistyczne. "Wojna jest normalna" – napisał jakiś czas temu politolog Kenneth Waltz. Normalna w tym sensie, że nie jest aberracją, ale ważnym elementem długiej historii.
Wiemy, jak to się zaczęło? Kiedy ludzie zaczęli toczyć ze sobą wojny?
– Historycy często twierdzą, że dopiero wraz z rozwojem państwa, ponieważ tylko państwo mogło sobie pozwolić na tworzenie armii, dostarczanie broni, organizowanie walk. Trudno się z tym zgodzić. Formy zbiorowej przemocy, które obejmują zabijanie innych ludzi, sięgają bardzo daleko wstecz. W neolitycznych szczątkach w Europie sprzed 20 tys. lat widzimy groty strzał wbite w ludzkie szczątki, zmiażdżone czaszki, rozczłonkowane szkielety.
Badania około 300 "prostszych ludów" pokazują, że tylko 4 proc. tych społeczeństw nie toczyło wojen. W dolinie Cauca w północnej Kolumbii, gdzie kilkadziesiąt wspólnot walczyło jedna z drugą, mieszkańcy napadniętej wioski byli masakrowani, odcinano im głowy, kończyny, serca wycinano i zjadano na miejscu. W epoce nowożytnej plemię Jívaro z dorzecza górnej Amazonki nadal angażowało się w najazdy na sąsiadów, którzy – jak tłumaczyli – "mówili inaczej". I wciąż całe społeczności były masakrowane.
Wojny są zaprogramowane w naszej biologii? Jesteśmy – jak to ktoś ujął – "zabójczą małpą"?
– Żaden biolog nie twierdzi obecnie, że przemoc jest w naszych genach, ale mamy pewność, że wczesne homininy, zorganizowane w małe grupy łowców-zbieraczy lub rybaków, stosowały przemoc w celu ochrony przed intruzami, zdobycia zasobów i żywności, a czasami działały jako drapieżniki w sąsiednich społecznościach. Gdy już raz uciekłeś się do przemocy jako sposobu rozwiązania problemu, naprawdę trudno było wrócić do sytuacji, w której nie używa się siły. Ten wzorzec ewoluował, w społecznościach plemiennych i państwach został utrwalony na dobre. Istnieje biologiczna i ewolucyjna droga do powstania wojny. Choć jej natura bardzo się zmieniła w czasie.
(...)
U Azteków, Spartan czy wikingów wytworzyła się elita wojowników. To częste zjawisko?
– We wczesnych działaniach wojennych prawdopodobnie wszyscy mężczyźni i kobiety byli zaangażowani w walkę. Potem stopniowo rozwinęła się kultura, w której promowano najlepszych, tworzono kastę wojskową – nową strukturę społeczną. I to wydaje się uniwersalne. Niewiele było przypadków, w których działania wojenne nie odgrywały ważnej roli (zazwyczaj centralnej) w życiu społeczności. A już na pewno nie ma ich w historycznym okresie państw od około 6000 lat temu.
W Sparcie tchórzostwo zamieniało mężczyznę w społecznego pariasa, w kulturze wikingów stanowiło dla żony podstawę do rozwodu z "winowajcą". Słynny afrykański król Shaka Zulu kazał mordować kobiety, które zaszły w ciążę z jego żołnierzami, aby ci mogli się skupić na żołnierce.
W badaniach nad ludobójstwem w XX w. próbujemy pojąć, "jak to możliwe, że ludzie robią tak potworne rzeczy". W przeszłości nikt nie zadawał takich pytań. Zwycięzcy rutynowo mordowali całe społeczności, całe miasta, w tym kobiety i dzieci. Gdy rzymscy żołnierze wymordowali mieszkańców Antipatrei w Macedonii, gdy wojska Czyngis-chana wyrżnęły ludność wielkiej Samarkandy, gdy katolicy mordowali protestantów (i odwrotnie) w czasie wojen religijnych w XVI w., nie było poczucia winy. Wręcz przeciwnie. Było "świętowanie" przemocy, którą uważano za całkowicie uzasadnioną.
(...)
Pana książka zwiera niezliczoną ilość teorii przyczyn wojny. Która z nich wydaje się panu najbardziej sensowna?
– Nie ma jednej i prostej odpowiedzi, co właśnie starałem się pokazać w książce. Jednocześnie uważam, że dążenie do bezpieczeństwa jest prawdopodobnie najważniejsze w dłuższej skali czasowej. Wojna z Ukrainą jest również wojną o bezpieczeństwo: chodzi o niepokój Rosji związany z tym, że NATO i Unia Europejska przesuwają się coraz dalej na Wschód. Wojna w Gruzji, okupacja Krymu etc. też były wywołane rosyjskimi lękami o bezpieczeństwo terytorialne. Jak widać na przykładzie Ukrainy, troska o bezpieczeństwo może prowadzić do większego braku bezpieczeństwa. A w takiej sytuacji nigdy nie można wykluczyć uciekania się do broni absolutnej.
Co pan ma na myśli?
– Powszechnym założeniem wśród polityków, dowódców wojskowych i szerszej opinii publicznej – nawet w świecie z dziewięcioma potęgami nuklearnymi – jest to, że broń ta nie zostanie użyta ze względu na duże prawdopodobieństwo wzajemnego masowego zniszczenia. Założenie to rodzi pytanie, po co Indiom, Pakistanowi, Izraelowi i Korei Północnej broń nuklearna, skoro jest ona zasobem, który nigdy nie może zostać wykorzystany. Moim zdaniem we wszystkich tych czterech przypadkach istnieją regionalne kwestie bezpieczeństwa, w których opcja nuklearna może być użyta. Myślę, że prawie nikt nie będzie aktywnie dążył do III wojny światowej. Ale pamiętajmy też, że niewielu chciało dwóch poprzednich.
onet.pl