czwartek, 31 marca 2022


Wokół konfliktu azersko-armeńskiego narosło wiele nieporozumień. W szczególności chodzi o postrzeganie go jako wojny proxy między Rosją a Turcją, w której Armenia jest jakoby sojusznikiem tej pierwszej, a Azerbejdżan tej drugiej. Tymczasem 44-dniowa wojna w 2020 r. nie tylko nie była wcale starciem proxy Turcji i Rosji, lecz wręcz została uzgodniona między Rosją i Azerbejdżanem. Żeby to zrozumieć trzeba przyjrzeć się naturze relacji armeńsko-rosyjskich w XIX i XX w. Ani imperialna Rosja ani ZSRR nigdy nie wspierały Armenii. Po zwycięskich wojnach z Iranem i Osmańską Turcją w XIX w. Rosja nie tylko nie stworzyła niepodległej Armenii, ale nawet nie stworzono jednolitej jednostki administracyjnej obejmującej wszystkie tereny Armenii przyłączone do Rosji. W szczególności Arcach oraz Zangezur znalazły się w guberni jelizawietpolskiej, a nie erywańskiej. Carska Rosja podejmowała też działania na rzecz rusyfikacji Ormian.

Z kolei ZSRR od swojego zarania faworyzował Azerów przeciwko Ormianom i ich interesom. W 1920 r. Lenin i Stalin zawarli układ z Ataturkiem oddając Turcji armeński Kars oraz Igdir (który nie należał wcześniej do Imperium Osmańskiego, lecz do Persji). Sowieckie władze dokonały też rozbioru Armenii oddając Azerbejdżanowi Nachiczewan oraz Arcach i planując oddać również Zangezur (do czego nie doszło tylko dzięki zbrojnemu oporowi Ormian). Następnie władze sowieckie sprzyjały azeryzacji Nachiczewanu, Gandżi i innych historycznych ziem Armenii oddanych Azerbejdżanowi. Tuż przed upadkiem ZSRR tj. na początku 1991 r. władze sowieckie z Gorbaczowem i gen. Dmitrijem Jazowem na czele podjęły decyzję o przeprowadzeniu operacji Kalco, która miała być swego rodzaju „ostatecznym rozwiązaniem" kwestii karabaskiej. Chodziło o przymusowe wysiedlenie Ormian z Karabachu do Armenii. Nie udało się to jednak bo Ormianie chwycili za broń, a ZSRR wkrótce potem padł. Rozpoczęty wówczas konflikt trwa jednak do dziś.

W wyniku pierwszej fazy wojny o Arcach, zakończonej rozejmem w maju 1994 r., Ormianie zdołali nie tylko utrzymać niezależność Arcachu w granicach sowieckiego obwodu autonomicznego Gorskiego Karabachu, ale rozszerzyć go o sąsiadujące tereny należące wcześniej do Azerbejdżańskiej SRR. Zwrot tych terenów uzgodniony został jeszcze za czasów prorosyjskiego prezydenta Armenii Roberta Koczariana, rządzącego w latach 1998 – 2008.  Nie zostało to jednak zrealizowane z obawy przed reakcją ormiańskiej opinii publicznej. Warto też dodać, że to Ormianie w 1994 r. powstrzymali zapędy Rosji by wprowadzić do Arcachu tzw. „mirotworców".

Gdy w 2018 r. władzę w Armenii przejął Nikol Paszynian Armenia zaczęła coraz bardziej balansować swoją politykę zagraniczną między Rosją a Zachodem. Zaczęto również łagodzić napięcia z sąsiednią Gruzją. Te działania musiały niepokoić Kreml, zwłaszcza że z kolei w Azerbejdżanie swoje wpływy umacniała Turcja. Wojna w 2020 r. miała przerwać ten proces i częściowo tak się stało. Tuż przed jej wybuchem doszło w Moskwie do spotkania przewodniczącej azerbejdżańskiego parlamentu z ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem i z komunikatów płynących po tych rozmowach można wnioskować, że uzgodniono wówczas implementację uzgodnień dotyczących zwrotu terenów przylegających do dawnego obwodu autonomicznego Górskiego Karabachu, a także oddania Azerom miasta Szuszi. 44-dniowa wojna miała też zdyscyplinować Paszyniana, pokazać Ormianom, że nie mają geopolitycznej alternatywy dla sojuszu z Rosją oraz zmusić obie strony do zaakceptowania wprowadzenia „mirotworców" na teren Arcachu (czyli de facto oddać Rosji kontrolę nad nim). Warto przy tym dodać, że Azerbejdżan akceptując wprowadzenie „mirotworców" na teren Arcachu de facto godził się na oddanie Rosji kontroli nad terytorium, które wciąż uznawał za swoje.

Rosyjskiej strategii dociskania Armenii sprzyjała wówczas proturecka postawa Donalda Trumpa. Warto w tym kontekście przypomnieć, że brak reakcji Białego Domu na agresję azerbejdżańską był wówczas ostro krytykowany przez Demokratów, w tym w szczególności przez Joe Bidena. To zaś skłania do refleksji nad tym co w istocie wykorzystuje obecnie Azerbejdżan w związku z wojną na Ukrainie: słabą pozycję Rosji czy też raczej to, że USA skoncentrowane są na Ukrainie i otwarcie „drugiego frontu" byłoby dla Zachodu kłopotliwe, gdyż za Azerbejdżanem z całą pewnością stanie Turcja, wykazująca na razie neutralność wobec wojny na Ukrainie.

Po wojnie 44-dniowej wpływy Rosji w Azerbejdżanie uległy zwiększeniu. Było to efektem przejęcia przez Rosję kontroli nad korytarzami transportowymi, w tym połączeniami z Nachiczewanu do Azerbejdżanu i drogi dostępowej do Szuszi. W tym ostatnim przypadku, mimo buńczucznych deklaracji Azerbejdżanu, iż alternatywna droga zostanie szybko wybudowana, nie istnieje ona do dziś. Natomiast już po wybuchu wojny na Ukrainie azerbejdżański dyktator Ilham Alijew przybył do Moskwy, gdzie podpisał deklarację o „podniesieniu relacji rosyjsko-azerbejdżańskich do rangi sojuszu". W  tym czasie rosyjskie rakiety spadały już na Kijów. Mimo to Alijew okazywał ogromne zadowolenie ze spotkania z Putinem i na każdym kroku wymieniał z nim serdeczne uściski i uśmiechy. Kontrastowało to z „długim stołem", przy którym Putin rozmawiał z innymi osobami. Warto też podkreślić, że od 24 lutego, gdy zaczęła się wojna, Alijew był jednym z zaledwie dwóch liderów państw (obok Naftali Bennetta), którzy spotkali się z Putinem. Tyle, że Bennett, przynajmniej oficjalnie, przyleciał w sprawie mediacji w związku z wojną na Ukrainie i jego wizyta nie miała oprawy medialnej.

Na efekty nowego sojuszu azerbejdżańsko-rosyjskiego nie trzeba było długo czekać. Azerbejdżan nie przyłączył się do żadnych sankcji przeciwko Rosji i nie uczestniczył w głosowaniu w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad potępieniem Rosji za agresję na Ukrainę. Było to stanowisko równoznaczne z wstrzymaniem się do głosu i dość znamienne jest to, że w komentarzach do głosowania było to ignorowane, a cała uwaga koncentrowała się na liście krajów, które wstrzymały się od głosu.

Wśród wstrzymujących się była oczywiście Armenia i jej stanowisko wobec wojny na Ukrainie nie różni się praktycznie niczym od stanowiska Azerbejdżanu, mimo całkowicie odmiennych warunków w przypadku obu tych państw. Po pierwsze chodzi o to, że Ukraina sympatyzowała z Azerbejdżanem w czasie wojny 44-dniowej i wielu Ormian to pamięta. To stanowisko Ukrainy było z kolei spowodowane brakiem potępienia przez Armenią aneksji Krymu i rozpowszechnianą przez lobby protureckie (silne na Ukrainie) narracji zrównującej kwestię Arcachu z Donbasem. Tymczasem obie sytuacje są całkowicie nieporównywalne, a tworzenie analogii między nimi to kompletny absurd. Po drugie, Azerbejdżan, w przeciwieństwie do Armenii, nie ma noża na gardle. Co więcej, to właśnie Azerbejdżan jest tym nożem na gardle Armenii przystawionym przez Rosję. I Rosja tego noża użyła, gdyż jest niezadowolona z postawy Armenii. Oczekiwała bowiem poparcia tego kraju dla swojej wojny.

Kompletnym nieporozumieniem jest też twierdzenie, że atak Azerbejdżanu na Armenię byłby uderzeniem proxy Turcji na Rosję, a także, ze wykluczałby ewentualne zaangażowanie Armenii w wojnę przeciwko Ukrainie, gdyż zmusiłby ją do koncentracji na własnej obronie. Jeżeli chodzi o pierwszy aspekt to warto zwrócić uwagę na to, ze Turcja nie tylko nie przyłączyła się do żadnych sankcji przeciwko Rosji, ale podjęła działania osłabiające ich działanie otwierając się na ucieczkę majątku i kapitału proputinowskich oligarchów. Ponadto gdyby Turcja rzeczywiście chciała wykorzystać osłabienie Rosji do uderzenia na innym teatrze wojny to zrobiłaby to w syryjskim Idlibie, gdzie od dawna odgrywa rolę patrona syryjskich dżihadystów walczących z Assadem. Byłoby to tym bardziej logiczne, że Rosja twierdzi, że Assad zamierza przesłać jej posiłki.

Faktycznie jednak Turcja nie zamierza naruszać swoich układów z Rosją. Natomiast jeśli chodzi o rzekomą sprzeczność między wymuszeniem wsparcia przez Armenię wojny na Ukrainie i koniecznością obrony własnego terytorium przed Azerbejdżanem to znów jest to oparte na nieporozumieniu. Po pierwsze, wbrew antyarmeńskiej propagandzie, Armenia nie poparła rosyjskiej inwazji na Ukrainę, a dla Rosji ciosem było to, że w Zgromadzeniu Ogólnym tylko cztery państwa, uznawane powszechnie za pariasów międzynarodowych, ją poparły. Rosji zależy na tym, by pokazać, że jej działania nie spotykają się z powszechną dezaprobatą i to nawet ze strony państw członkowskich Organizacji Układu Bezpieczeństwa Zbiorowego (ODKB) oraz Wspólnoty Niepodległych Państw (WNP). I dlatego w pierwszej kolejności chce zmusić Armenię do zmiany stanowiska. Byłoby to tym bardziej cenne dla Rosji, gdyż nastawiłoby międzynarodową opinię publiczną wolnego świata przeciwko Armenii i jeszcze bardziej docisnęłoby Armenię jako zakładnika Rosji. Ponadto Rosja ma cały czas instrumenty nacisku na Azerbejdżan (choćby zablokowanie dostępu do Szuszi) i to, że ich nie wykorzystuje nie wynika z tego, że nie jest w stanie tego zrobić, lecz z tego, że po prostu nie chce tego robić, bo azerbejdżańska presja na Armenię jest w interesie Moskwy. Gdyby Armenia wysłała swoje wojsko przeciwko Ukrainie, co oznaczałoby zerwanie więzi łączących Armenię z wolnym światem, to Rosja nie miałaby problemu z powstrzymaniem Azerbejdżanu przed dalszą eskalacją.

defence24.pl

A jakie stanowisko w rozmowie z Bidenem zaprezentowali Chińczycy?

Tutaj należy cofnąć się nieco do historii. Gdy w 1978 roku Deng Xiaoping dochodził do władzy po latach degrengolady Mao Zedonga, określił paradygmat stosunków międzynarodowych, który sprowadzał się do hasła „pokój i rozwój". Deng mówił, że Chiny muszą otworzyć się na świat i reformować, bowiem sytuacja na świecie jest pokojowa, a nie – jak twierdził Mao – dominuje wojna i rewolucja.

A co mówi teraz Xi do Bidena? Otóż to, że dominujący trend „pokoju i rozwoju" stoi przed poważnymi wyzwaniami, a świat nie jest ani spokojny, ani stabilny. Pytanie, które pozostaje póki co bez odpowiedzi, dotyczy tego, czy Chiny zdecydują się odejść od paradygmatu Denga o „pokoju i rozwoju", czy też pozostają przy nim, zakładając, że sytuacja za jakiś czas wróci do normy. Jeżeli dojdzie do zmiany tego paradygmatu będziemy mieli potwierdzenie, że tworzy się nowy międzynarodowy układ.  

Chińczycy będą musieli jakoś radzić sobie z amerykańską presją gospodarczą, która będzie wpływać na chiński rozwój. W praktyce już wpływa, czego efektem jest decyzja o uruchomieniu gospodarki „podwójnego obiegu". Odpowiedzią na ograniczenia w dostępie do międzynarodowych zasobów finansowych i technologicznych jest centralizacja chińskiej gospodarki a taka, czego dowodzi również przykład Chin, jest mniej konkurencyjna. Bez impulsów z zewnątrz może mieć poważniejsze kłopoty. Myślę, że to jest główny element w polityce chińskiej, a więc ryzyko spowolnienia gospodarczego.

Czy uprawnione jest stwierdzenie, że Pekin wiedział o nieuchronności wojny, bowiem Rosja Chińczyków o tym fakcie poinformowała?

Nie sposób z całą pewnością powiedzieć, czy Pekin wiedział, jak będzie wyglądała „rosyjska operacja na Ukrainie". Wydaje się, że nie zostali dość dokładnie poinformowani przez Rosjan o ich zamierzeniach. Nie można też wykluczyć, że Chińczycy zakładali szybkie rozstrzygnięcie wojny w Ukrainie, chociażby w formie obalenia władz w Kijowie i względnie bezproblemowego przejęcia kontroli nad Ukrainą przez Rosję. Jeśli w ogóle możemy mówić o wariantach, to ten jawił się z perspektywy Pekinu jako optymalny.

Czy wiemy, jak Pekin zareagował na wybuch wojny na Ukrainie, a także jej niekorzystny dla Rosji przebieg?

Na ten temat toczą się spory, a każdy badacz przedstawia własną interpretację. Zacznijmy od tego, że 26 lutego odbyła się telefoniczna rozmowa Putina z Xi. Według oficjalnego komunikatu strony wymieniły poglądy na temat sytuacji na Ukrainie, a prezydent Xi uznał, iż należy zainicjować rozmowy pokojowe. Patrząc na scenę wewnętrzną w Chinach należy zwrócić uwagę, że zaczynano wtedy posiedzenie Biura Politycznego Komitetu Centralnego, poprzedzające sesję parlamentu – Ogólnochińskiego Zgromadzenia Ludowego. W czasie konferencji prasowej premier Li Keqiang mówił, że Chiny będą nadal otwarte, że Chiny nie zamkną „drzwi". Ale pytanie jakie będą miały opcje.

Chcąc zachować te opcje z Chin płyną dwuznaczne komunikaty, co może sugerować, że Pekin był przygotowany na krótki konflikt. Wówczas dyplomacja chińska nie byłaby zmuszona do zdefiniowania własnej pozycji wobec tego kryzysu. Wygrałby Putin i wtedy działania szłyby dalej. Tak się jednak nie stało, a Chiny są powiązane porozumieniem z Rosją z 4 lutego bieżącego roku. To dla nas istotny drogowskaz do analizowania chińskiej polityki wobec wojny na Ukrainie.

Co to za porozumienie?

Podczas wizyty Putina w Pekinie doszło do podpisania wspólnego oświadczenia na temat zacieśnienia chińsko-rosyjskich stosunków w „nowej erze", która de facto rozpoczyna się od wybuchu wojny Rosji w Ukrainie. W dokumencie Chińczycy wprost przyznali, że wspierają pomysł redefinicji architektury bezpieczeństwa w Europie.

Co do samego terminu „nowa era" to stanowi on slogan polityczny, który w swej retoryce wykorzystuje przewodniczący Xi – od niego bowiem, według oficjalnej narracji, ma rozpoczynać się nowa era Chin. Lider próbuje się pozycjonować przez kreowanie pewnej, nowej rzeczywistości.

Jak obecnie Chińczycy odnoszą się do wojny na Ukrainie?

Najostrzejsze są komunikaty rzecznika prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który oskarża Stany Zjednoczone o próby rozszerzenia NATO. W praktyce można mówić o powieleniu narracji rosyjskiej. Z kolei sam minister spraw zagranicznych stara się lawirować, choć jednocześnie mówił, że rosyjskie żądania gwarancji bezpieczeństwa były zasadne. Na tym poziomie oskarża się Stany Zjednoczone, które oddzielają w swej retoryce od Europy. Swoją drogą to bardzo ciekawa różnica w postrzeganiu Zachodu niż w przypadku Rosji, która nie traktuje Europy jako suwerennego podmiotu, lecz jako wykonawcę woli Waszyngtonu. Chińczycy to jednak rozdzielają – paradoksalnie, obraz Europy jest w chińskiej retoryce dużo cieplejszy niż Stanów Zjednoczonych.

Wracając jednak do pytania o chińskie stanowisko wobec wojny. Mamy też przewodniczącego Xi, który posługuje się bardzo stonowanym językiem. Xi mówi, że zasada nienaruszalności granic i suwerenności to podstawa systemu międzynarodowego. To również ma tyczyć się Chin, które uznają Tajwan jako jedną z chińskich prowincji.

Zapewne w samej partii nie ma konsensusu, w jaką stronę teraz należy iść. Czy kontynuować współpracę z Putinem, który jest gospodarczym bankrutem? Ponieważ konflikt na Ukrainie przedłuża się, Chiny starają się mitygować zagrożenia, które się pojawiają. Otwartym pytaniem pozostaje, jak długo Chińczycy będą mogli lawirować. Stawiam jednocześnie tezę, że mnogość komunikatów ze strony Chin to dowód na to, że Pekin jest zaskoczony stanowczością decyzji Europy, jednością Zachodu oraz brakiem skuteczności Putina. Chińczykom, którzy działają w oparciu o determinizm ekonomiczny, mogło wydawać się, że Europa nie zdecyduje się na tak daleko idące sankcje i będzie chciała szybko z Rosją się porozumieć. Dodatkowo wynikało to z innej niż rosyjska percepcji Zachodu. O ile Rosja patrzy na Zachód jako mniej więcej monolit w kwestiach zasad, o tyle Chiny próbowały i próbują rozróżnić i wykorzystywać to do własnej polityki. Ale w obliczu wojny Rosji ten chiński ogląd świata ma coraz mniej wspólnego z rzeczywistością.

(...)

Należy też pamiętać o chińskiej polityce wewnętrznej. Jesienią 2022 roku odbędzie się zjazd Komunistycznej Partii Chin, na którym Xi ma zostać ponownie wybrany sekretarzem generalnym. Xi zainwestował wiele czasu i energii w relacje interpersonalne z Putinem. Obaj politycy często spędzali razem czas, bywali na targach, jedli naleśniki, obserwowali manewry wojskowe. Teraz ten kluczowy partner dosłownie grzęźnie na Ukrainie. Za tę porażkę ktoś musi zapłacić, lub trzeba będzie w jakiś sposób przykryć propagandowo te porażki: tu oskarży się Stany Zjednoczone. Jednak wbrew pozorom, w Chinach jest dyskusja i polityczna presja, z którą przewodniczący musi się liczyć. Oznacza to, że wykonanie kolejnego kroku w stronę Rosji może być dla chińskich przywódców bardzo bolesne.

(...)

W kontekście zjazdu należy poruszyć jeszcze jedną kwestię. To sprawa bezpieczeństwa żywnościowego. Na ile jest to dla Pekinu istotny czynnik?

Ukraina była jednym z ważniejszych dostawców do programów pomocowych ONZ na obszarze Afryki. To z powodu wojny jest niemożliwe. W rezultacie w Afryce rośnie presja na lokalnych przywódców, by coś z tym żywnościowym kryzysem zrobić. W pierwszej kolejności afrykańscy przywódcy informują Chińczyków o konieczności renegocjacji zaciągniętych zobowiązań finansowych – bez tego wzrasta zagrożenie rewolucją, która pozbawi Chińczyków ich inwestycji. Z powodu pandemii Pekin został zmuszony zgodzić się na kredytowe ustępstwa choćby w Kenii, która już musiała podnieść podatki, by móc spłacać chińskie długi. Teraz ta presja staje się jeszcze większa. Chociażby z tej perspektywy Chińczykom zależy, aby ten konflikt jak najszybciej się skończył.

Komunistyczna Partia Chin może bez większych problemów rządzić tak długo, ponieważ daje Chińczykom stały wzrost gospodarczy. Teraz, w obliczu kryzysu – dużo większego niż w wyniku COVID-u – obietnice dobrobytu stają pod znakiem zapytania. Podobnie zresztą jak infrastrukturalna koncepcja „Pasa i Szlaku", która też stanowi jeden z flagowych projektów Xi. W wyniku obecnych napięć zawieszono połączenia kolejowe przez Białoruś. Z perspektywy całości Chin nie jest to tragedia, bowiem transport kolejowy nie jest znaczący. Niemniej jednak to dość spory problem wewnętrzny.

Dlaczego?

W koncepcji „Pasa i Szlaku" chodziło o to, by rozwinąć chińskie prowincje zachodnie, które są dużo gorzej rozwinięte niż wschodnie, czerpiące z dostępu do akwenów morskich. Z punktu widzenia wewnętrznego, a także mając na uwadze wspomniany fakt tegorocznego zjazdu, wobec Xi wyraźnie rośnie presja i oczekiwania co do szybkiego rozwiązania problemu. Dotknięte prowincje liczą, że obietnice Xi rozwoju i dobrobytu zostaną dotrzymane. Niezadowolenie jest tym większe, że źródłem kryzysu jest Rosja, a więc sztandarowy partner Xi.

Ukraina była jednym z elementów chińskiej wizji gospodarczego zdominowania przestrzeni euro-azjatyckiej. Jeszcze w styczniu świętowano trzydziestą rocznicę relacji pomiędzy Ukrainą a Chinami. Przedstawiciele Chin podkreślali, że Ukraina to ważny element „Pasa i Szlaku" i państwo, które jako jedno z pierwszych dołączyło do projektu. Obecna sytuacja utrudnia chociażby przesył kontenerów przez Morze Czarne. To kolejny element składający się na szereg chińskich problemów – koncepcja „Pasa i Szlaku" ma raptem 10 lat, a praktycznie – przynamniej w przestrzeni euro-azjatyckiej – już go nie ma. Konieczność wyjaśnienia tego przedstawicielom Komunistycznej Partii Chin to dla Xi będzie stanowić nie lada wyzwanie. Nie przewiduję, aby Xi – który, tak jak Putin, chciał przejść do historii swojego narodu – miał utracić władzę, ale jego reelekcja może być problematyczna, a on sam przez proces nie przejdzie suchą stopą.

Jakie teraz, po miesiącu walk, nadzieje wobec rozstrzygnięcia wojny na Ukrainie, może mieć Pekin?

Obserwujemy zmiany w systemie stosunków międzynarodowych. Prezydent Biden w Polsce nakreślił wizję Zachodu. W przemówieniu w Jasionce porównał ofiary rosyjskiej agresji do studentów z Tiananmen. Co więcej prezydent Biden w swoim wystąpienia na Zamku Królewskim mówił: „Na litość boską, ten człowiek nie może pozostać u władzy". Mimo, że administracja amerykańskie dementowała, że chodzi o usunięcie Putina to wiadomość jest różnie interpretowana. To bardzo czytelny znak, że stajemy w obliczu „nowej ery" rywalizacji demokracji i autokracji.

Nie wiemy jeszcze, w jaką stronę zmierzamy, ale wyraźnie rysuje się koalicja państw zachodnich - wspólnie z Japonią i być może Koreą Południową, Australią – a z drugiej strony Chiny z Rosją, ale w dalszym ciągu szukające miejsca, i grupa państw, dawniej powiedzielibyśmy „niezaangażowanych". Dla Chin przychodzi moment, kiedy w polityce międzynarodowej trzeba będzie zająć stanowisko.

defence24.pl

Jak wypowiedź Pieskowa ma się do wcześniejszych gróźb Putina?

W wywiadzie dla telewizji PBS Pieskow stwierdził, że jakkolwiek zakończy się rosyjska inwazja przeciwko Ukrainie, nie będzie to powodem użycia przez Rosję broni jądrowej, i że nie jest ono rozważane. Podobnie jak w wypowiedzi na antenie stacji CNN 22 marca, odwołał się do dekretu Putina o podstawach polityki państwa w zakresie odstraszania jądrowego z 2020 r. Stwierdził, że dopuszcza ona użycie broni jądrowej wyłącznie w razie – niesprecyzowanego przez Pieskowa – zagrożenia dla przetrwania państwa, a „operacja specjalna” przeciwko Ukrainie nie ma z nim nic wspólnego.

Kłóci się to jednak ze słowami Putina. W wystąpieniu telewizyjnym w dniu rozpoczęcia inwazji (24 lutego br.) jako „egzystencjalne” zagrożenie dla Rosji określił on rozszerzenie NATO i współpracę wojskową jego członków z Ukrainą. Pieskow przypomniał, że Putin „ostrzegł” inne państwa przed „mieszaniem się” w konflikt, choć rzecznik Kremla zaprzeczał jakoby była to groźba użycia broni jądrowej. Putin jednak odnosił się wyraźnie właśnie do niej, grożąc wtedy państwom trzecim „konsekwencjami jakich nigdy nie doświadczyły” i chwaląc się potencjałem nuklearnym Rosji, a 27 lutego rozkazując postawienie sił jądrowych w stan „specjalnej gotowości bojowej”. Do broni nuklearnej nawiązywała również groźba Putina z 5 marca. Ostrzegł wówczas, że wprowadzenie „strefy zakazu lotów” nad Ukrainą doprowadzi do „katastrofalnych konsekwencji nie tylko dla Europy, ale i całego świata”.

Co o broni jądrowej powiedział Dmitrij Miedwiediew?

W wywiadzie dla agencji RIA Nowosti opublikowanym 26 marca wiceprzewodniczący Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej i były prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew przekonywał, że Rosja nikomu nie grozi i przypomniał o scenariuszach wymienionych w dekrecie o podstawach polityki państwa w zakresie odstraszania jądrowego, w których Rosja rezerwuje sobie prawo do użycia broni jądrowej. Wymienił: atak nuklearny na Rosję za pomocą rakiet (dekret wymienia już samo wystrzelenie przeciwko niej pocisków balistycznych) lub jakiekolwiek użycie broni jądrowej przeciwko Rosji i jej sojusznikom (dokument wymienia też inną broń masowego rażenia), uderzenie paraliżujące rosyjskie siły nuklearne, a także agresję z użyciem broni konwencjonalnej zagrażającą przetrwaniu rosyjskiego państwa.

Miedwiediew ocenił również, że podniesienie poziomu gotowości rosyjskich sił nuklearnych „ostudziło” zapędy Polski i innych amerykańskich sojuszników, gdyż USA nie zgodziły się na wprowadzenie strefy zakazu lotów nad Ukrainą i inne „głupie pomysły”. Argumentował ponadto, że napięcia między Rosją a USA i NATO są jeszcze gorsze niż podczas zimnej wojny. We wpisie w mediach społecznościowych z 23 marca Miedwiediew oskarżył USA o prowadzenie polityki nastawionej na podzielenie i zniszczenie Rosji. Zapewniał, że Rosja nie pozwoli, aby tak się stało, ale przestrzegł, że polityczna i gospodarcza destabilizacja Rosji (a zwłaszcza jej rozpad) zwiększyłaby ryzyko wojny jądrowej.

Skąd może wynikać złagodzenie i niejednoznaczność wypowiedzi Rosji o broni jądrowej?

Fakt, że Rosja nie posuwa się do bardziej bezpośrednich gróźb jądrowych niż te z początku inwazji, a nawet łagodzi retorykę, może wynikać z uznania przez nią ich głównego celu – odstraszenia NATO od interwencji zbrojnej po stronie Ukrainy – za zrealizowany. Rosyjskie groźby mogły mieć ograniczony wpływ na pozostałe formy wsparcia Zachodu dla Ukrainy. Nie powstrzymały nałożenia na Rosję dotkliwych sankcji ani zwiększenia dostaw uzbrojenia dla Ukrainy, choć mogły wpłynąć na ograniczenie rodzajów przekazywanych systemów. Rosja może kalkulować, że lepszym sposobem na skłonienie Zachodu do niepodejmowania dodatkowych działań jest obecnie stworzenie wrażenia deeskalacji. Złagodzenie retoryki nuklearnej zbiega się w czasie z deklarowanym przez Rosję ograniczeniem zakresu działań wojskowych na terytorium Ukrainy i żądań podczas rozmów pokojowych.

Wypowiedzi przedstawicieli Rosji i treść jej dokumentów strategicznych pozostawiają na tyle szerokie pole do interpretacji, że mogą służyć zarówno próbom zachowania przed światową opinią publiczną pozorów defensywnego postępowania, jak i kreowaniu niepewności co do faktycznego progu użycia broni jądrowej. W razie potrzeby pozwolą na uzasadnienie eskalacji gróźb. Dotyczy to zwłaszcza pojęcia „egzystencjalnego zagrożenia” w odniesieniu do Ukrainy i jej współpracy wojskowej z Zachodem. Znamienne jest też to, że Rosja oskarża Ukrainę o posiadanie broni chemicznej i biologicznej, których użycie według oficjalnej polityki FR może uzasadniać odpowiedź nuklearną.

Co może skłonić Rosję do nasilenia gróźb nuklearnych?

Eskalacja gróźb nuklearnych może przyjąć formę bezpośrednich wypowiedzi pod adresem państw NATO i (lub) Ukrainy oraz większych niż dotąd zmian w funkcjonowaniu rosyjskich sił jądrowych (np. w miejscach ich rozmieszczenia). Możliwe jest nasilenie takich gróźb w razie zapowiedzi lub rozpoczęcia dostaw dodatkowych i zaawansowanych rodzajów uzbrojenia dla Ukrainy. 29 marca br. ministerstwo obrony FR ostrzegło ogólnikowo, że zareaguje „odpowiednio” na dostawy myśliwców lub systemów obrony powietrznej. Do wzmożonej sygnalizacji nuklearnej FR może też dojść w razie zaostrzenia sankcji (były one przywoływane przez Putina, gdy ogłaszał podwyższenie gotowości sił nuklearnych). Wykonanie takich gróźb nie jest realne w obu przypadkach. Użycie siły , a tym bardziej broni nuklearnej, przeciwko państwom NATO byłoby sprzeczne z nadrzędnym celem rosyjskich gróźb jądrowych, jakim jest powstrzymanie Sojuszu od włączenia się w konflikt. Groziłoby też pogłębieniem gospodarczej izolacji Rosji.

Niewykluczone, że Putin sięgnie po groźbę ograniczonego użycia broni jądrowej w celu przymuszenia Ukrainy do szybkiego zakończenia konfliktu, choć taki atak jest mało prawdopodobny. Groziłby dotkliwymi skutkami ubocznymi dla wojsk i terytorium Rosji, a także zaostrzeniem międzynarodowej odpowiedzi na rosyjską agresję, w tym dodatkowymi sankcjami. Oznaczałby też całkowitą kompromitację rosyjskich sił konwencjonalnych. Mobilizacja dodatkowych wojsk i sygnały o ograniczeniu zakresu działań Rosji na Ukrainie wskazują na preferencję dla utrzymania nienuklearnego charakteru konfliktu.

Co to oznacza dla polityki odstraszania nuklearnego NATO?

Szkodliwe dla NATO byłoby dojście przez Rosję do wniosku, że jej nuklearne groźby mogą sparaliżować reakcję Sojuszu w razie ataku na jego członka. Decyzja o niepodejmowaniu przez NATO interwencji po stronie Ukrainy została podjęta jeszcze przed rosyjską inwazją i wynikała przede wszystkim z faktu, że Ukraina nie należy do Sojuszu, choć rolę odgrywały również obawy przed eskalacją konfliktu z Rosją do wojny nuklearnej. Sojusznicy mają znacznie większy interes w obronie członków NATO. Atakując ich, Rosja podejmowałaby nieporównywalnie większe ryzyko niż w przypadku agresji przeciwko nieobjętej gwarancjami art. 5 Ukrainie. Przypomnienie o tym Rosji może wymagać silniejszej niż dotąd komunikacji w sprawach nuklearnych ze strony NATO i jego członków, np. w przygotowywanej obecnie nowej koncepcji strategicznej Sojuszu. Adresatem takiej komunikacji powinna być nie tylko Rosja, ale i społeczeństwa państw Sojuszu, gdyż obok rządów są one adresatem rosyjskich gróźb.

Państwa NATO nie powinny jednocześnie obawiać się jądrowej odpowiedzi Rosji na zwiększanie skali i zakresu dostaw broni dla Ukrainy oraz zaostrzanie sankcji. O ile Rosja może grozić odwetem za takie działania, o tyle jego realizacja kłóciłaby się z jej dążeniem do niewciągania NATO w trwający konflikt. W przypadku państw wschodniej flanki, w tym Polski, ważnym instrumentem przypominania Rosji o ryzyku związanym z jej ewentualnymi agresywnymi działaniami jest zwiększona obecność wojsk USA i innych sojuszników.

pism.pl

I tu dotykamy kluczowej kwestii. Sytuacja rosyjskiego społeczeństwa pogarsza się z dnia na dzień. Z kolei Putin jest znany z obsesyjnego strachu przed wypadnięciem z łask Rosjan. Czy to oznacza, że w pewnym momencie będzie musiał posłuchać się swojego społeczeństwa?

To już miało miejsce. Kilka lat temu, kiedy Putin chciał podnieść wiek emerytalny. Emeryci potwornie się wściekli, wyszli na ulice rosyjskich miast i zatrzymali ruch uliczny. Putin do tego nie przyznał, ale to była jego wina i koniec końców musiał ustąpić. A to tylko jeden z przykładów jego wrażliwości na nastroje opinii publicznej.

W tym momencie Rosjanie cierpią z powodu początku kolejnego wielkiego kryzysu gospodarczego. Pamiętają to dobrze z lat 90. ubiegłego wieku. Później Putin doszedł do władzy i został okrzyknięty czarodziejem, bo nagle wypłacił emerytury i pensje pracownikom budżetówki. Ale nie był żadnym czarodziejem, był wielkim szczęściarzem, który wykorzystał wzrost cen ropy. Teraz ten szczęściarz sam wywołał drugi największy kryzys gospodarczy w Rosji od czasu upadku Związku Radzieckiego.

Musimy mieć nadzieję, że poniesie konsekwencje swojej skrajnej nieodpowiedzialności i nieudolności. Jest tyle dowodów na to, jak fatalnym przywódcą jest Putin. Podam panu kolejny przykład. Sam z siebie wybrał, żeby drażnić amerykańskiego kolosa. Konsekwentnie obrażał kolejnych amerykańskich prezydentów, samemu odbierając sobie w ten sposób możliwość rozgrywania przeciwko sobie Stanów Zjednoczonych i Chin. Zamiast tego niedawno musiał ściskać i całować prezydenta Xi Jinpinga w Pekinie. A prezydent Xi może dzisiaj postawić sprawę jasno: jeśli chcesz naszego poparcia, będzie cię ono kosztować i to znacznie więcej, niż wtedy, gdybyś rozegrał właściwie swoją geopolityczną partię. Pisałem o tym w mojej książce "Na Kremlu wiecznie zima. Rosja za drugich rządów Putina" - jako geopolityczny strateg Putin jest nic niewart.

Rozmawialiśmy o tym, że rosyjskie społeczeństwo płaci coraz wyższą cenę za politykę Putina. Ale czy jest jakaś cena, której sam Putin nie jest gotowy zapłacić, żeby doprowadzić do końca to, co zaczął w Ukrainie?

Myślę, że stał się ofiarą doktrynalnego absolutyzmu. On faktycznie wierzy w to, co mówi, że myśli. Ma silną żyłkę mesjanistyczną. Uważa, że uosabia to, co w Rosji najlepsze. Postrzega siebie jako zbawcę narodu. Co gorsza, w jego otoczeniu nie ma już ludzi, którzy byli mu w stanie powiedzieć, że popełnia koszmarny błąd w tej czy innej sprawie. Już we wczesnych latach dwutysięcznych pozbył się tych doradców, którzy mu się sprzeciwiali.

Żyje w bańce?

Po dwudziestu latach u władzy przyzwyczaił się do życia w reżimie, w którym nikt nie ma odwagi mu się postawić. Nie wiem, na ile on sam jest dzisiaj zdolny kwestionować swoje wybory i decyzje. Znamienne, że kilka dni temu stracił jednego z nielicznych quasi liberałów w swojej administracji - Anatolija Czubajsa. Dlatego bardzo ciężko dostrzec dzisiaj kogoś, kto byłby w stanie wyciągnąć Putina z tego wszystkiego. On sam nie jest w stanie dostrzec problemu. A problem jest dzisiaj następujący: jak wycofać się z tej wojny bez koszmarnej w skutkach utraty twarzy.

gazeta.pl