Wokół konfliktu azersko-armeńskiego narosło wiele nieporozumień. W szczególności chodzi o postrzeganie go jako wojny proxy między Rosją a Turcją, w której Armenia jest jakoby sojusznikiem tej pierwszej, a Azerbejdżan tej drugiej. Tymczasem 44-dniowa wojna w 2020 r. nie tylko nie była wcale starciem proxy Turcji i Rosji, lecz wręcz została uzgodniona między Rosją i Azerbejdżanem. Żeby to zrozumieć trzeba przyjrzeć się naturze relacji armeńsko-rosyjskich w XIX i XX w. Ani imperialna Rosja ani ZSRR nigdy nie wspierały Armenii. Po zwycięskich wojnach z Iranem i Osmańską Turcją w XIX w. Rosja nie tylko nie stworzyła niepodległej Armenii, ale nawet nie stworzono jednolitej jednostki administracyjnej obejmującej wszystkie tereny Armenii przyłączone do Rosji. W szczególności Arcach oraz Zangezur znalazły się w guberni jelizawietpolskiej, a nie erywańskiej. Carska Rosja podejmowała też działania na rzecz rusyfikacji Ormian.
Z kolei ZSRR od swojego zarania faworyzował Azerów przeciwko Ormianom i ich interesom. W 1920 r. Lenin i Stalin zawarli układ z Ataturkiem oddając Turcji armeński Kars oraz Igdir (który nie należał wcześniej do Imperium Osmańskiego, lecz do Persji). Sowieckie władze dokonały też rozbioru Armenii oddając Azerbejdżanowi Nachiczewan oraz Arcach i planując oddać również Zangezur (do czego nie doszło tylko dzięki zbrojnemu oporowi Ormian). Następnie władze sowieckie sprzyjały azeryzacji Nachiczewanu, Gandżi i innych historycznych ziem Armenii oddanych Azerbejdżanowi. Tuż przed upadkiem ZSRR tj. na początku 1991 r. władze sowieckie z Gorbaczowem i gen. Dmitrijem Jazowem na czele podjęły decyzję o przeprowadzeniu operacji Kalco, która miała być swego rodzaju „ostatecznym rozwiązaniem" kwestii karabaskiej. Chodziło o przymusowe wysiedlenie Ormian z Karabachu do Armenii. Nie udało się to jednak bo Ormianie chwycili za broń, a ZSRR wkrótce potem padł. Rozpoczęty wówczas konflikt trwa jednak do dziś.
W wyniku pierwszej fazy wojny o Arcach, zakończonej rozejmem w maju 1994 r., Ormianie zdołali nie tylko utrzymać niezależność Arcachu w granicach sowieckiego obwodu autonomicznego Gorskiego Karabachu, ale rozszerzyć go o sąsiadujące tereny należące wcześniej do Azerbejdżańskiej SRR. Zwrot tych terenów uzgodniony został jeszcze za czasów prorosyjskiego prezydenta Armenii Roberta Koczariana, rządzącego w latach 1998 – 2008. Nie zostało to jednak zrealizowane z obawy przed reakcją ormiańskiej opinii publicznej. Warto też dodać, że to Ormianie w 1994 r. powstrzymali zapędy Rosji by wprowadzić do Arcachu tzw. „mirotworców".
Gdy w 2018 r. władzę w Armenii przejął Nikol Paszynian Armenia zaczęła coraz bardziej balansować swoją politykę zagraniczną między Rosją a Zachodem. Zaczęto również łagodzić napięcia z sąsiednią Gruzją. Te działania musiały niepokoić Kreml, zwłaszcza że z kolei w Azerbejdżanie swoje wpływy umacniała Turcja. Wojna w 2020 r. miała przerwać ten proces i częściowo tak się stało. Tuż przed jej wybuchem doszło w Moskwie do spotkania przewodniczącej azerbejdżańskiego parlamentu z ministrem spraw zagranicznych Rosji Siergiejem Ławrowem i z komunikatów płynących po tych rozmowach można wnioskować, że uzgodniono wówczas implementację uzgodnień dotyczących zwrotu terenów przylegających do dawnego obwodu autonomicznego Górskiego Karabachu, a także oddania Azerom miasta Szuszi. 44-dniowa wojna miała też zdyscyplinować Paszyniana, pokazać Ormianom, że nie mają geopolitycznej alternatywy dla sojuszu z Rosją oraz zmusić obie strony do zaakceptowania wprowadzenia „mirotworców" na teren Arcachu (czyli de facto oddać Rosji kontrolę nad nim). Warto przy tym dodać, że Azerbejdżan akceptując wprowadzenie „mirotworców" na teren Arcachu de facto godził się na oddanie Rosji kontroli nad terytorium, które wciąż uznawał za swoje.
Rosyjskiej strategii dociskania Armenii sprzyjała wówczas proturecka postawa Donalda Trumpa. Warto w tym kontekście przypomnieć, że brak reakcji Białego Domu na agresję azerbejdżańską był wówczas ostro krytykowany przez Demokratów, w tym w szczególności przez Joe Bidena. To zaś skłania do refleksji nad tym co w istocie wykorzystuje obecnie Azerbejdżan w związku z wojną na Ukrainie: słabą pozycję Rosji czy też raczej to, że USA skoncentrowane są na Ukrainie i otwarcie „drugiego frontu" byłoby dla Zachodu kłopotliwe, gdyż za Azerbejdżanem z całą pewnością stanie Turcja, wykazująca na razie neutralność wobec wojny na Ukrainie.
Po wojnie 44-dniowej wpływy Rosji w Azerbejdżanie uległy zwiększeniu. Było to efektem przejęcia przez Rosję kontroli nad korytarzami transportowymi, w tym połączeniami z Nachiczewanu do Azerbejdżanu i drogi dostępowej do Szuszi. W tym ostatnim przypadku, mimo buńczucznych deklaracji Azerbejdżanu, iż alternatywna droga zostanie szybko wybudowana, nie istnieje ona do dziś. Natomiast już po wybuchu wojny na Ukrainie azerbejdżański dyktator Ilham Alijew przybył do Moskwy, gdzie podpisał deklarację o „podniesieniu relacji rosyjsko-azerbejdżańskich do rangi sojuszu". W tym czasie rosyjskie rakiety spadały już na Kijów. Mimo to Alijew okazywał ogromne zadowolenie ze spotkania z Putinem i na każdym kroku wymieniał z nim serdeczne uściski i uśmiechy. Kontrastowało to z „długim stołem", przy którym Putin rozmawiał z innymi osobami. Warto też podkreślić, że od 24 lutego, gdy zaczęła się wojna, Alijew był jednym z zaledwie dwóch liderów państw (obok Naftali Bennetta), którzy spotkali się z Putinem. Tyle, że Bennett, przynajmniej oficjalnie, przyleciał w sprawie mediacji w związku z wojną na Ukrainie i jego wizyta nie miała oprawy medialnej.
Na efekty nowego sojuszu azerbejdżańsko-rosyjskiego nie trzeba było długo czekać. Azerbejdżan nie przyłączył się do żadnych sankcji przeciwko Rosji i nie uczestniczył w głosowaniu w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ nad potępieniem Rosji za agresję na Ukrainę. Było to stanowisko równoznaczne z wstrzymaniem się do głosu i dość znamienne jest to, że w komentarzach do głosowania było to ignorowane, a cała uwaga koncentrowała się na liście krajów, które wstrzymały się od głosu.
Wśród wstrzymujących się była oczywiście Armenia i jej stanowisko wobec wojny na Ukrainie nie różni się praktycznie niczym od stanowiska Azerbejdżanu, mimo całkowicie odmiennych warunków w przypadku obu tych państw. Po pierwsze chodzi o to, że Ukraina sympatyzowała z Azerbejdżanem w czasie wojny 44-dniowej i wielu Ormian to pamięta. To stanowisko Ukrainy było z kolei spowodowane brakiem potępienia przez Armenią aneksji Krymu i rozpowszechnianą przez lobby protureckie (silne na Ukrainie) narracji zrównującej kwestię Arcachu z Donbasem. Tymczasem obie sytuacje są całkowicie nieporównywalne, a tworzenie analogii między nimi to kompletny absurd. Po drugie, Azerbejdżan, w przeciwieństwie do Armenii, nie ma noża na gardle. Co więcej, to właśnie Azerbejdżan jest tym nożem na gardle Armenii przystawionym przez Rosję. I Rosja tego noża użyła, gdyż jest niezadowolona z postawy Armenii. Oczekiwała bowiem poparcia tego kraju dla swojej wojny.
Kompletnym nieporozumieniem jest też twierdzenie, że atak Azerbejdżanu na Armenię byłby uderzeniem proxy Turcji na Rosję, a także, ze wykluczałby ewentualne zaangażowanie Armenii w wojnę przeciwko Ukrainie, gdyż zmusiłby ją do koncentracji na własnej obronie. Jeżeli chodzi o pierwszy aspekt to warto zwrócić uwagę na to, ze Turcja nie tylko nie przyłączyła się do żadnych sankcji przeciwko Rosji, ale podjęła działania osłabiające ich działanie otwierając się na ucieczkę majątku i kapitału proputinowskich oligarchów. Ponadto gdyby Turcja rzeczywiście chciała wykorzystać osłabienie Rosji do uderzenia na innym teatrze wojny to zrobiłaby to w syryjskim Idlibie, gdzie od dawna odgrywa rolę patrona syryjskich dżihadystów walczących z Assadem. Byłoby to tym bardziej logiczne, że Rosja twierdzi, że Assad zamierza przesłać jej posiłki.
Faktycznie jednak Turcja nie zamierza naruszać swoich układów z Rosją. Natomiast jeśli chodzi o rzekomą sprzeczność między wymuszeniem wsparcia przez Armenię wojny na Ukrainie i koniecznością obrony własnego terytorium przed Azerbejdżanem to znów jest to oparte na nieporozumieniu. Po pierwsze, wbrew antyarmeńskiej propagandzie, Armenia nie poparła rosyjskiej inwazji na Ukrainę, a dla Rosji ciosem było to, że w Zgromadzeniu Ogólnym tylko cztery państwa, uznawane powszechnie za pariasów międzynarodowych, ją poparły. Rosji zależy na tym, by pokazać, że jej działania nie spotykają się z powszechną dezaprobatą i to nawet ze strony państw członkowskich Organizacji Układu Bezpieczeństwa Zbiorowego (ODKB) oraz Wspólnoty Niepodległych Państw (WNP). I dlatego w pierwszej kolejności chce zmusić Armenię do zmiany stanowiska. Byłoby to tym bardziej cenne dla Rosji, gdyż nastawiłoby międzynarodową opinię publiczną wolnego świata przeciwko Armenii i jeszcze bardziej docisnęłoby Armenię jako zakładnika Rosji. Ponadto Rosja ma cały czas instrumenty nacisku na Azerbejdżan (choćby zablokowanie dostępu do Szuszi) i to, że ich nie wykorzystuje nie wynika z tego, że nie jest w stanie tego zrobić, lecz z tego, że po prostu nie chce tego robić, bo azerbejdżańska presja na Armenię jest w interesie Moskwy. Gdyby Armenia wysłała swoje wojsko przeciwko Ukrainie, co oznaczałoby zerwanie więzi łączących Armenię z wolnym światem, to Rosja nie miałaby problemu z powstrzymaniem Azerbejdżanu przed dalszą eskalacją.
defence24.pl