Jak napisał Deaton, wszystko rozbija się o nacisk, jaki w ostatnich dziesięcioleciach ekonomiści położyli na wydajność. Oznacza to odejście od norm stworzonych przez Adama Smitha, które uwzględniały etykę i ostateczny dobrobyt zaangażowanych ludzi. Noblista przypisuje to spadkowi zainteresowania "ekonomią dobrobytu", która zwraca uwagę na to, jak pieniądze przekładają się na dobrobyt.
Deaton stwierdził, że ekonomiści bazują na przestarzałych ideach związanych z ekonomią dobrobytu lub, co gorsza, w ogóle się jej nie uczą. Jednocześnie, jak mówi, w Stanach Zjednoczonych pojawiają się problemy społeczne, takie jak rosnące wskaźniki samobójstw i alkoholizmu oraz kryzys opioidowy. — Myślę, że pomimo powszechnego przekonania o tym, jak dobrze radzimy sobie gospodarczo, kraj jest w złym stanie. Dlatego jako ekonomista zastanawiam się teraz, jak powinienem nieco naprostować swoją praktykę ekonomiczną — powiedział Deaton. — Kilka rzeczy wiedziałem od samego początku. Jedną z nich było to, że dobrobyt to znacznie więcej niż tylko pieniądze — dodał.
(...)
Deaton w swoim artykule pisze, że "przez długi czas uważał związki zawodowe za utrapienie, które zakłócało ekonomiczną (i często osobistą) wydajność oraz że z zadowoleniem przyjął ich powolny upadek". Obecnie już tak nie uważa. (...)
Jego zdaniem panował wówczas konsensus, że działalność związków zawodowych nie była tak naprawdę potrzebna i że niezbędna ochrona pracowników już została wypracowana. Deaton zauważył jednak, że w ciągu ostatnich kilku dekad w Stanach Zjednoczonych osłabła pozycja związków zawodowych w prywatnych firmach, zwłaszcza wraz ze wzrostem liczby szkodliwych dla nich przepisów. Pracownicy zostali bez wsparcia wobec potęgi lobbingu korporacji i bogaczy.
Noblista widzi również dysproporcje między przedstawicielami rządu a pracownikami, w których imieniu mają przemawiać. Wskazuje, że chociaż większość Amerykanów nie ma wyższego wykształcenia, nie znajduje to odzwierciedlenia w salach Kongresu.
— W ekonomii nie ma zbyt wiele miejsca na władzę — powiedział Deaton. — W zasadzie nie rozmawiamy o tym zbyt często, ale historycy ciągle poruszają ten temat. Myślę, że powinniśmy więcej o tym myśleć. Uważam, że jednym z problemów bycia osobą z klasy robotniczej w dzisiejszej Ameryce jest to, że nie ma ona zbyt dużej władzy politycznej — ocenił.
Angus Deaton podkreśla, że w przeszłości związki zawodowe odgrywały ważną rolę społeczną. Wraz ze spadkiem odsetka pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych utrata poczucia przynależności przyczyniła się do obecnego kryzysu samotności w USA, zwłaszcza wśród mężczyzn. Noblista dostrzegł również zdolność związków zawodowych do zapewnienia podwyżek płac nie tylko pracownikom zrzeszonym w związkach zawodowych, ale także innym osobom wykonującym ten sam rodzaj pracy. Tu wskazuje na ostatni strajk United Auto Workers. Ekonomiści mogliby powiedzieć, że logicznym posunięciem w obliczu żądań wyższych płac dla pracowników byłoby produkowanie samochodów w Chinach, gdzie jest to tańsze. Tak się jednak nie stało.
— Okazuje się, że producenci mieli całkiem sporą marżę zysku, a strajk zmusił ich do podzielenia się nią z pracownikami. W ekonomii to stara zasada, obecnie mało praktykowana, że w rzeczywistości istnieje rezerwa, którą można przeznaczyć albo na zyski, albo na płace. Toczy się więc swoista walka klasowa o to, kto ją otrzyma — powiedział Deaton.
(...)
Deaton powiedział mi, że duży wpływ wywarł na niego ekonomista Dani Rodrik, który napisał książkę "Has Globalization Gone Too Far?" o tym, jak globalizacja może pogłębiać nierówności i podziały społeczne.
Deaton przywołuje tu tak zwany chiński szok, kiedy to Chiny po raz pierwszy stały się globalnym centrum handlu i industrializacji w latach 80. ubiegłego wieku. Wówczas argumentowano, że napływ tanich produktów był korzystny dla Ameryki, mimo że wiele osób straciło pracę w krajowych zakładach produkcyjnych.
— Chodzi o to, że ludzie, którzy stracili pracę, tracą pieniądze z powodu szoku chińskiego, ale reszta z nas otrzymuje tanie towary. Twierdzenie mówi, że wartość tego, co my zyskujemy, jest większa niż wartość tego, co oni tracą. Problem w tym, że to różni ludzie — powiedział.
Tańsze telewizory nie są w stanie zrekompensować utraty środków na utrzymanie rodziny. Z kolei dyrektorzy firm mogą czerpać korzyści zarówno z wyższych zysków, jak i tańszych towarów. Rodrik podkreślił, że ekonomiści mają rację: ci, którzy mają coś do zyskania w handlu, zyskują więcej, niż tracą przegrani.
Zysk ten odbywa się jednak kosztem redystrybucji, co niekoniecznie musi być zgodne z naszymi oczekiwaniami. — Obecnie standardowa recepta brzmi: "OK, możesz opodatkować tych, którzy zyskali i oddać to przegranym", na co ja odpowiadam: "Och, tak, a kiedy ostatnio to zrobiliście?" — powiedział Deaton.
(...)
W swoim artykule Deaton bez ogródek wypowiada się na temat imigracji: "Kiedyś zgadzałem się z opinią ekonomistów, że imigracja do USA to dobra rzecz, przynosząca ogromne korzyści migrantom i niewielkie lub żadne koszty dla krajowych pracowników o niskich kwalifikacjach. Teraz już tak nie uważam". Wyjaśnił mi, że nie ma na myśli obecnego kryzysu na granicy USA, który jest "swego rodzaju bałaganem", ale raczej chodzi mu o długoterminowy wpływ na nierówności.
— Wzrost nierówności wiąże się z imigracją — powiedział.
W swoim artykule pisze, że "nierówności były wysokie, gdy Ameryka była otwarta, były znacznie niższe, gdy granice były zamknięte i ponownie wzrosły po ustawie o imigracji i obywatelstwie z 1965 r., gdy odsetek osób urodzonych za granicą wzrósł z powrotem do poziomu z końca XIX w." Według Deatona choć pracodawcy "uwielbiają" imigrację ze względu na tanią siłę roboczą, to w przeszłości sprzeciwiali się jej pracownicy i związki zawodowe.
Angus Deaton twierdzi, że Wielka Migracja, kiedy to fala czarnoskórych Amerykanów przeniosła się z południowych stanów do północnych, hipotetycznie nie miałaby miejsca, gdyby istniała wówczas otwarta polityka imigracyjna. Jak zauważa noblista, fabryki w Chicago i innych miejscach chętnie zatrudniałyby imigrantów z Europy, ale nie było to już możliwe, więc pozwoliło to na zatrudnianie czarnoskórych Amerykanów.
— To zmieniło świat, a mogło do tego nie dojść, gdybyśmy mieli bardziej liberalną politykę imigracyjną — powiedział Deaton. Dodał, że irytuje go jeden ze współczesnych argumentów za imigracją. Wielu pracodawców obwinia brak imigracji za braki kadrowe, twierdząc, że nie mogą zatrudnić wystarczającej liczby pracowników bez napływu nowej siły roboczej. Deaton stwierdził, że "nie należy słuchać ludzi, którzy tak mówią, chyba że wspominają coś o wynagrodzeniach".
— Mówią, że żaden Amerykanin nie chce tego robić, więc potrzebujemy imigrantów — wyjaśnia. — Chodzi im o to, że żaden Amerykanin nie zrobi tego za wynagrodzenie, które płacimy imigrantom — dodał.
businessinsider.com.pl