wtorek, 19 listopada 2024



Sasza ma nieco ponad 30 lat i dwie córki w podstawówce. Całe życie ciężko pracował na utrzymanie rodziny, ale gdy 24 lutego 2022 roku Rosja napadła Ukrainę, natychmiast poszedł do wojenkomatu (punktu mobilizacyjnego) zgłosić się na ochotnika, choć o wojowaniu nie miał zielonego pojęcia (znacznie lepiej znał się na budowlance). To jeden z większych „walczaków” jakich znam. „Zerówki” na jakich pracował były jednymi z najcięższych, jakie można sobie wyobrazić. Nigdy nie miał z tym problemu, chodził „na robotę” bez marudzenia, wykręcania się od niej czy nawet narzekania na rzadkie przepustki. Wszystko zmieniło się kilka miesięcy temu. Najpierw, gdy ukraińska władza przy okazji nowej ustawy o mobilizacji zlikwidowała przepisy o możliwości demobilizacji po trzech latach służby, potem, gdy trafił na terytorium wroga podczas operacji kurskiej.

– Nigdy się nie skarżyłem. Nigdy. Kasa zawsze się zgadzała, mogliśmy w końcu wyremontować mieszkanie. Oczywiście, że tęskniłem za rodziną, ale wiedziałem, że muszę robić swoje, że to mój obowiązek nie tylko względem kraju, ale przede wszystkim względem moich bliskich – mówi Sasza. – Tyle tylko, że gdy szedłem do armii, znałem potencjalne warunki wyjścia z niej, jeśli oczywiście przeżyję, a więc możliwość demobilizacji po trzech latach. Teraz tę możliwość wyjścia nam odebrano i jesteśmy jak w więzieniu, a nawet gorzej, bo z niego po odsiedzeniu wyroku jednak wyjdziesz. A z armii wyjdziesz albo jako 200 (zabity – red.), albo ciężki 300 (ciężko ranny – red.), niezdolny do walki – tłumaczy. U niego jednak czarę goryczy przelała walka na terytorium wroga.

– Kazali się nam zebrać i powiedzieli, że jedziemy na inne pozycje. Dopiero po dobie okazało się, że wchodzimy do obwodu kurskiego, w kierunku Sudży. To było wszystko na wariackich papierach – opowiada Sasza. Po tygodniu ich jednostka, która doznała znaczących strat, została zawrócona do bazy. Ale gdy zarządzono kolejny wyjazd i już jasno powiedziano, że znowu do obwodu kurskiego, w Saszy coś pękło. – Popatrzyłem na zdjęcia córek i coś wewnątrz mi mówiło, że ich więcej nie zobaczę, że stamtąd nie wrócę, bo to zupełnie inna walka niż po naszej stronie – mówi mi Sasza.

(...)

Jego kolega Iwan* w „sezecze” poszedł jeszcze wcześniej, na początku 2024 roku. Nie wytrzymał, gdy koło niego, na jego oczach, na pozycjach zginął bliski przyjaciel. Iwan mówi, że miał przeczucie, że będzie tylko gorzej i twierdzi, że się nie pomylił. Decyzji nie żałuje. – Wiesz, na początku to trochę wstyd przed pobratymcami. No, bo jesteście razem od początku, na dobre i na złe, nawet bardziej, niż w małżeństwie, naprawdę. A ty nagle stajesz się czarną owcą, bo uciekasz, zostawiasz ich – opowiada. – Miałem trochę takie poczucie, momentami nawet myślałem, by wrócić, ale bliscy i rodzina przekonali mnie, że nie. Czy to rodzaj piętna? I tak, i nie, bo patrząc na to, co się teraz dzieje , chyba coraz mniej ludzi dziwi się chłopakom – dodaje.

Faktycznie, we wcześniejszych latach pełnoskalowej wojny „sezecze” było takim wydarzeniem, że w jednostce rozmawiało się o tym przez tydzień, dowódcy dzwonili do delikwenta przez wiele dni namawiając na powrót bez konsekwencji, tymczasem dziś to zjawisko stadne, a dowódcy nawet nie starają się przekonywać żołnierzy, by tego nie robili, bo po prostu nie mają żadnych argumentów.

Ukraińska prokuratura przedstawiła zresztą dane, które pokazują, jak zmasowanym zjawiskiem w 2024 roku stało się samowolne oddalenie z jednostki. I tak: podczas, gdy w 2022 r. odnotowano 6641 takich przypadków, to w 2023 roku było ich 17658, a w 2024 roku, który przecież jeszcze się nie skończył, to już 35307 sytuacji (dane obejmują okres styczeń – wrzesień).

Nie wszystkie „sezecze” traktowane są jako dezercja, ponieważ część żołnierzy, nawet po dłuższym czasie, wraca do wojska, bo czasem motywacją ich decyzji jest nie, jak u moich rozmówców, brak demobilizacji czy walka na terytorium wroga, ale zbyt rzadkie przepustki i koszmarne zmęczenie. A po odpoczynku część sprawę przemyśli i wraca, dlatego dane dotyczące twardej dezercji różnią się od liczb „sezecze” i odpowiednio było to 3442, 7883 i 18196 przypadków.

(...)

To historia żołnierza 56. Brygady Zmechanizowanej z Mariupola. Serhij Hnezdiłow poszedł w „sezecze” 21 września i opowiedział publicznie swoją historię, a o podjęciu decyzji po pięciu latach służby od razu poinformował na swoim profilu na Facebooku. W ten sposób Hnezdiłow chciał zwrócić uwagę na niesprawiedliwość w jego kraju – nieudolna mobilizacja, uchylanci, korupcja, fikcyjne małżeństwa z inwalidkami – to tylko niektóre argumenty, jakie podnosi buntując się jednocześnie przeciwko brakowi demobilizacji.

– Moje stanowisko pozostaje niezmienione: spośród wszystkich Ukraińców należy utworzyć kolejkę mobilizacyjną, a wtedy demobilizacja stanie się rzeczywistością. Uzbrojonego i wyszkolonego narodu nie da się pokonać – podkreślił Hnezdiłow. 11 kwietnia 2024. Rada Najwyższa nowelizując ustawę o mobilizacji zlikwidowała przepisy dotyczące możliwości demobilizacji po trzech latach służby. Podniosła jednocześnie wypłaty żołnierzom znajdującym się w strefie działań bojowych w myśl zasady, że za pieniądze da się kupić wszystko. Ale tu deputowani, jak widać, mocno się pomylili.

Obecnie ukraińska władza, dostrzegając chyba powoli swoją porażkę i bezradność mobilizacyjną, próbuje ratować sytuację. Rada Najwyższa zapowiedziała nowe przepisy dotyczące demobilizacji. Najpierw na połowę jesieni (według Ukraińskiego liczenia roku, gdy jesień zaczyna się 1 września, termin minął), teraz na koniec roku, ale z informacji, które docierają na razie nieoficjalnie do opinii publicznej wynika, że wojsko nie zgadza się na wpisanie żadnych konkretnych terminów, „bo nie będzie komu walczyć” oraz tak naprawdę nie.

Dodatkowo zmieniono niedawno przepisy dotyczące „sezecze” – ten, kto dopuszcza się tego czynu po raz pierwszy, dostaje „drugą szansę” i unika postępowania karnego składając wniosek o powtórne przyjęcie do służby albo w jednostce macierzystej, albo w innej. To ma przekonać część żołnierzy do powrotu do wojska – efekty poznamy zapewne niebawem.

(...)

W tym miejscu warto przypomnieć sytuację z początku października dotyczącą 123. Brygady TRO, która miała osłaniać wyjście 72. Brygady z Wuhłedaru. 186. Batalion 123. Brygady praktycznie w całości odmówił wykonania rozkazu – część żołnierzy wróciła do macierzy, czyli obwodu mikołajowskiego, z którego jest ta jednostka, część została na Donbasie, ale odmówiła wyjazdu na wskazane pozycje uzasadniając, że nie jest mięsem armatnim. Po tym, co się tam wydarzyło, dowódca batalionu (tzw. kombat) Ihor Hryb popełnił samobójstwo.

postpravda.info



"Przeciwnik od samego początku pełnoskalowej inwazji do dnia dzisiejszego świetnie wykorzystuje swoje atuty. Na pewno atutem sił zbrojnych FR nie jest taktyka, nie jest ona błyskotliwa pod względem sztuki wojennej (z takimi zasobami ludzkimi i sprzętem wojskowym można walczyć znacznie skuteczniej). Przewaga rus ma wyłącznie charakter organizacyjny, a mianowicie objawia się w koncepcji formowania, zaopatrywania, szkolenia i zarządzania jednostkami poziomu operacyjno-taktycznego i operacyjno-strategicznego. 

Pozwala ona dowództwu wrogich dywizji i armii na skuteczniejsze i pewniejsze przygotowanie, a następnie zarządzanie swoimi jednostkami w walce niż nasi dowódcy grup operacyjno-taktycznych, grup taktycznych i brygad, ponieważ dziś trudno jest znaleźć brygadę na froncie, która nie walczy z dołączonymi oddziałami w postaci kompanii i batalionów innych jw. Często prowadzi to do błędnych praktyk i niewłaściwego ich wykorzystania, co skutkuje utratą kontroli, nieuzasadnionymi stratami wśród personelu, którym można było zapobiec oraz niewykonaniem misji bojowych”

 "Przy linii frontu o długości ponad 1000 km, mikrozarządzanie sprowadzające się do ręcznego sterowania kompaniami i batalionami jest dosyć bezcelowe i nieefektywne. Z drugiej strony wróg organizuje dowodzenie i kontrolę na poziomie dywizji, korpusów i armii, co ułatwia mu planowanie i wykorzystanie wojsk, dzięki znajomości swojego potencjału i rzeczywistych możliwości." 

facebook.com/people/Denys-Prokopenko


Jak Olga opowiedziała IStories, półtora roku po zaginięciu męża przyszli do niej „ludzie ze statusem”. Sądząc po opisie tych mężczyzn podanym przez Olgę, mogli to być przedstawiciele kontrwywiadu, wyjaśnił prawnik wojskowy IStories. Nie możemy jednak zweryfikować tej historii. 

„Jak mi powiedziano, pokłócił się ze swoimi dowódcami, z którymi dowódcami, tak naprawdę, nie wiem. I został porwany i zabity przez własnych towarzyszy. Powiedziałam: „Dlaczego nie możecie połączyć tego ze sprawą?” Powiedzieli, że nie mogą znaleźć żadnych świadków. Nikt się na to nie decyduje, ponieważ świadkowie są natychmiast usuwani. Wszyscy się boją” – mówi Olga. 

O pozasądowych zabójstwach rosyjskich żołnierzy, którzy odmówili walki, mówi się od początku inwazji. Na przykład w lipcu 2022 r. zaginęło pięciu rosyjskich oficerów . Za niechęć do walki zostali najpierw przetrzymywani w tzw. „obozie odmawiających” (właściwie więzieniu) w Briance w obwodzie ługańskim, gdzie wojsko zostało pobite i grożono mu egzekucją za odmowę powrotu na linię frontu. Następnie oficerów wywieziono w nieznane miejsce, po czym nigdy więcej ich nie widziano. Jeden z oficerów został zgłoszony rodzicom jako zabity „bezpośrednim trafieniem pociskiem 152 mm na otwartym terenie”. 

Później na terenie obwodu donieckiego wojsko rosyjskie utworzyło prawdziwy obóz koncentracyjny dla odmawiających. Na terenie opuszczonej kopalni Petrovskaya na zachodzie Doniecka wojsko było brutalnie torturowane, zmuszając nawet ciężko rannych do powrotu na linię frontu: niektórzy z nich po tym zdarzeniu przestali kontaktować się z rodzinami, a ciało jednego z żołnierzy zwrócono rodzinie „w strasznym stanie”.

(...)

IStories badało wyroki sądów w sprawach „soczników” 20. Dywizji, aby zrozumieć, dlaczego opuszczają oni front. Często żołnierze mówią w sądach, że opuścili jednostkę, aby opiekować się chorymi krewnymi lub starszymi rodzicami, „aby pomóc w obowiązkach domowych” i planowali powrót. Nie wiadomo, czy to prawda. Ale przy takich zeznaniach trudniej jest śledztwu udowodnić bezpośredni zamiar opuszczenia służby, aby zmienić klasyfikację artykułu AWOL na poważniejszy — dezercję. 

Wyroki pokazują, że większość „soczników”, których sprawy trafiają do sądu, nie próbuje się ukrywać i wraca do miejsca zamieszkania, do swoich rodzin. „Wielu uważa, że ​​mają ku temu ważne powody, na przykład rodzina potrzebuje pomocy lub żona jest chora. Myślą, że mogą wrócić i nic się nie stanie” – mówi obrońca praw człowieka i szef Ruchu Pacyfistów z Powodu Sumienia Artiom Kłyga. 

Zwykle takie dezercje kończą się tym, że żołnierze sami zgłaszają się do biura poborowego lub wracają do jednostki, ewentualnie przyjeżdża po nich policja. 

Ale czasami krewni mogą nie wiedzieć, że ich ukochana osoba opuściła jednostkę, mówi prawnik ds. wojskowych, który rozmawiał z nami pod warunkiem zachowania anonimowości. Podczas służby w wojsku rozmówca IStories zajmował się poszukiwaniem dezerterów i „sochników”. Według jego doświadczenia, w tym czasie zbiegli żołnierze często nie wracali do domu: „Ukrywali się u kobiety lub miejscowego rolnika — pili i pracowali”. 

Jedna z historii o powrocie żołnierza marnotrawnego do swojej jednostki była szeroko omawiana w 20. Dywizji. Podczas wojny zastępcy dowódcy technicznego dywizji nie można było znaleźć przez półtora miesiąca, powiedział Michaił IStories. Kiedy w końcu się pojawił, okazało się, że on i jego asystenci kradli samochody miejscowym mieszkańcom i zabierali je na Krym, aby je sprzedać. „Dowódca dywizji po prostu go zrugał i to wszystko” – mówi Michaił. 

Zdarzają się przypadki, gdy żołnierze masowo uciekają z oddziału. Znaleźliśmy 5 wyroków sądowych, gdy żołnierze 20. Dywizji uciekli z poligonu Prudboy w obwodzie wołgogradzkim po świętach noworocznych w 2023 r. Trzech wróciło do oddziału na własną rękę, a dwóch zostało złapanych przez policję i przedstawicieli komendanta wojskowego. Wszyscy otrzymali od 3 do 5 lat więzienia, jeden wyrok w zawieszeniu. 

Według orzeczeń sądowych żołnierze często uciekają ze szpitali lub podczas badań lekarskich po odniesieniu obrażeń. Tak więc to właśnie obrażenia pomogły Michaiłowi podjąć decyzję o ucieczce z wojska. Wcześniej myślał o samodzielnym zranieniu się, ale nie odważył się, ponieważ takie przypadki, jak twierdzi, były dokładnie badane. „Dowódca dywizji próbował zabronić mi ewakuacji [z powodu obrażeń], abym został na miejscu. Ale ostatecznie i tak zostałem ewakuowany” – opowiada Michaił. — „W szpitalu dowódca zadzwonił do mnie, pytając, kiedy wrócę. A ja nie mogłem chodzić. A potem lekarze powiedzieli mi, że jest nieoficjalny rozkaz, aby odsyłać oficerów, nawet nie wyleczonych, z powrotem [na front]. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nie mam już wyboru i nadszedł czas [ucieczki]”. 

Najłatwiej jest zdezerterować ze szpitala w Rosji, potwierdza Artyom Kłyga z Ruchu Pacyfistów: „Poziom bezpieczeństwa jest tam taki jak w zwykłej klinice. I ogólnie nie ma prawdziwej presji. Ale w strefie walk jesteś dosłownie na polu — z ostrzałem po jednej stronie i swoimi dowódcami po drugiej. Jeśli jednak jesteś z tyłu, jest duże prawdopodobieństwo, że wpadniesz na żandarmerię wojskową”.

Żołnierz, który dezerteruje będąc na urlopie cywilnym, ma zazwyczaj dwa do trzech tygodni na opuszczenie kraju, wyjaśnia obrońca praw człowieka: „Po prostu dlatego, że policja nie reaguje tak szybko. Nie wiadomo, jak sytuacja się zmieni, gdy elektroniczny rejestr poborowy będzie w pełni operacyjny i będzie można go używać do blokowania wyjść, ale na razie nie jest on wdrożony”.

Ivan Chuvilyaev z Get Lost potwierdza również, że to właśnie ze szpitali żołnierze najczęściej dezerterują lub uciekają. Im bardziej intensywne walki i im więcej rannych, tym aktywniej wojsko zwraca się do Get Lost, prosząc o pomoc w dezercji, mówi. Od wiosny tego roku otrzymują szczególnie dużą liczbę próśb.

Liczba osób, które zwróciły się do Get Lost o pomoc w dezercji, zbliża się do 2500 osób w całym roku 2024. Dokładna liczba faktycznych dezerterów nie jest znana — nie wszyscy zgłaszają się po konsultacji. A tylko kilkaset z nich opuściło kraj, zauważa Czuwiłajew (ktoś nie odważył się uciec, ktoś został zatrzymany). Dezerterzy uciekają głównie do Kazachstanu lub Armenii, ponieważ mają tylko paszporty wewnętrzne.

Główny motyw dezerterów, według doświadczenia Czuwiłajewa, nie zmienił się w trakcie wojny — „nie chcą zabijać i nie chcą być zabijani”. „Ale gdy już są bezpieczni, wielu z nich nadal pozostaje w koszmarnym stanie psychicznym” — mówi Czuwiłajew. — „Są w zawieszeniu na emigracji, nie mogą oczekiwać wiz humanitarnych, nie rozumieją, czego się spodziewać i ile. PTSD [zespół stresu pourazowego] atakuje ich z pełną siłą. Niektórzy osiągają taką rozpacz, że udają się do ambasady rosyjskiej lub do rosyjskiej jednostki wojskowej w Giumri [Armenia], aby się poddać”. 

(...)

Niektórzy wracają z AWOL po popełnieniu przestępstw w cywilu. Jeden żołnierz 20. Dywizji opuścił oddział, aby „zemścić się na żonie za kłótnię między nimi o jej podróż do Armenii i ignorowanie przez nią jego telefonów”, jak głosi wyrok sądowy. Mężczyzna dotarł do domu żony, oblał jej samochód benzyną i podpalił, po czym oddał się w ręce policji. Żołnierz otrzymał 3 lata w zawieszeniu za AWOL i chuligaństwo. 

(...)

Jak wynika z orzeczeń sądowych, dobrowolny powrót do jednostki nie jest rzadkością. Jak wyjaśnia obrońca praw człowieka Artiom Kłyga, ludzie zdają sobie sprawę z możliwych konsekwencji po opuszczeniu jednostki. „Człowiekowi wydaje się, że tu i teraz istnieje możliwość popełnienia przestępstwa i więzienia, a abstrakcyjna śmierć [na wojnie] jest odległa. Może jeszcze nie będzie śmierci ani obrażeń. I myśli: „Wrócę i wszystko będzie dobrze”.

(...)

Anton opowiada, że ​​wielu jego towarzyszy opuściło oddział bez zezwolenia, ale większość ostatecznie wróciła i negocjowała ze swoimi dowódcami, aby uniknąć kary: „Nie mogli znaleźć swojego miejsca w cywilu. Tutaj jest cały zgiełk, ale tam jest bardziej znajomo. Czekali długo, zastanawiając się, czy chcą wrócić, czy trafić do więzienia. W końcu zdecydowali się wrócić. Jestem w kontakcie z większością z nich i wszyscy żyją, nikt tego nie żałuje. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś trafił do sądu”.

storage.googleapis.com/istories/en/stories/2024/11/19/a-runaway-regiment/index.html


- Popyt w rosyjskiej gospodarce jest zniekształcony na rzecz bezproduktywnych wydatków. Płace rosną, bo pracodawcy muszą konkurować o siłę roboczą - w CNN wyjaśnia Alexandra Prokopenko z Carnegie Russia Eurasia Center w Berlinie. Część ekonomistów określa to wzrostem bez rozwoju. Dochód narodowy idzie w górę, ale nie notuje się poprawy w zakresie zdrowia, edukacji, technologii i infrastruktury. 

By okiełznać inflację, w październiku bank centralny Rosji podniósł stopy procentowe do rekordowego poziomu 21 proc. To jednak nie pomogło, a presja inflacyjna zgodnie z prognozami ma się nawet nasilać. Oba te czynniki - czyli wysokie koszty pracy i stopy procentowe (które według prognoz pójdą jeszcze w górę do 23 proc.) - osłabiają firmy.

(...)

Mimo to - zdaniem części analityków - na razie w Rosji mamy do czynienia z powoli narastającym kryzysem niż katastrofą ekonomiczną. Kraj ratuje się m.in. stałymi dochodami z eksportu surowców do Chin i Indii, a budżet zasilają podwyższone podatki, m.in. od sprzedaży. Międzynarodowy Fundusz Walutowy oczekuje, że rosyjski PKB wzrośnie o 3,6 proc. w porównaniu z prognozą dla Stanów Zjednoczonych, która wynosi 2,8 proc. Wynika z tego, że sankcje nie zdają egzaminu (import UE z Rosji wyniósł w zeszłym roku około 50 mld dolarów), a Kreml sprawnie je obchodzi, importując zachodnie technologie poprzez pośredników z Azji Środkowej i Turcję. 

Czy widać więc kryzys? Niekoniecznie. Dla milionów Rosjan pracujących w IT, budownictwie czy produkcji to są dobre czasy - opisuje CNN News. Zarabiają nieźle i wydają. Podobnie jak oligarchowie, którzy zamiast w zagranicznych kurortach swoje ruble zostawiają w kraju, co dodatkowo pobudza gospodarkę.

Rodziny żołnierzy korzystają z ich wyższych wynagrodzeń i premii (wojskowi kontraktowi zarabiają 3 razy więcej niż średnia pensja plus premię za "wpisowe" od 4 do 22 tys. dolarów). W przypadku śmierci na froncie rodzina może liczyć na wypłatę odszkodowania w wysokości około 100 tys. dolarów. Gorzej mają pracownicy sektora publicznego, tj. nauczyciele, lekarze, emeryci. Mimo to niemal dwukrotnie wzrosły wydatki na turystykę i wypoczynek. W związku z tym uknuto nowy termin dla obecnej rosyjskiej gospodarki - "deathonomia".

bankier.pl


Znany rosyjski szef kuchni i krytyk Kremla Aleksiej Zimin został odnaleziony martwy w mieszkaniu w stolicy Serbii, Belgradzie - poinformowała w środę 13 listopada serbska redakcja BBC, powołując się na oświadczenie serbskiego MSW.

Ciało "mężczyzny urodzonego w 1971 r. znaleziono we wtorek około godz. 22 w mieszkaniu w centrum Belgradu" - poinformowało w rozmowie z BBC ministerstwo spraw wewnętrznych Serbii. Dodano, że zwłoki Zimina przewieziono do Instytutu Medycyny Sądowej w celu zbadania okoliczności jego śmierci.

Właściciel mieszkania, które Zimin wynajmował, dostrzegł go leżącego na podłodze i wezwał policję. Funkcjonariusze weszli do mieszkania i stwierdzili zgon - podała serbska prokuratura, zaznaczając, że mieszkanie było zamknięte od wewnątrz i "nie stwierdzono podejrzanych okoliczności" śmierci mężczyzny.

Jekatierina Tiesnowska, współwłaścicielka belgradzkiego lokalu, w którym Zimin przygotowywał potrawy w ostatni czwartek, przyznała w rozmowie z BBC, że "gdy go (ostatnio) widziała, był wesoły i uśmiechnięty". Kucharz mieszkał i pracował na co dzień w Londynie, a wcześniej prowadził program kulinarny na rosyjskim kanale telewizyjnym NTV. Emisję tej audycji przerwano, gdy szef kuchni opublikował w swoich mediach społecznościowych treści antywojenne po rozpoczęciu przez Rosję inwazji na Ukrainę w lutym 2022 r.

Zimin powiedział w rozmowie z BBC w maju 2022 r., że jego restauracja stała się celem ataków i gróźb ze względu na poglądy szefa kuchni na temat rosyjskiej inwazji. "Moi partnerzy i współpracownicy zastanawiali się nad zmianą nazwy lokalu" - przyznał wówczas Rosjanin.

onet.pl/Die Welt


To, że reżim Putina stał się tym, czym się stał z powodu zysków z ropy naftowej, jest tylko prawdopodobną hipotezą. Nie można tego udowodnić eksperymentalnie. Prawdą jest jednak, że w ostatnim roku przed wojną (2021) wpływy ze sprzedaży tzw. paliw i towarów energetycznych (ropa, gaz, węgiel itp.) wyniosły łącznie 267 mld dol. (ok. 1,1 mld zł), tj. 54 proc. wszystkich rosyjskich przychodów z eksportu (494 mld dol., czyli ok. 2 bln zł). Podsumowując, w ciągu ćwierćwiecza rządów Putina ropa naftowa i powiązane z nią produkty wygenerowały dla Rosji, a raczej jej reżimu, co najmniej 4 bln dol. (ok. 16,4 bln zł).

Przychody te zostały podzielone na trzy części. Dla uproszczenia przyjmijmy, że były one w przybliżeniu równe. Jedna trzecia pozostała za granicą i była następnie zarządzana przez przywódcę i jego bojarów, kolejna jedna trzecia trafiła do rosyjskiej gospodarki, a zwłaszcza jej sektora wojskowego, czyli innych bojarów Putina, a ostatnia jedna trzecia została rozdana zwykłym ludziom. Każdy coś dostał, ale tylko nieliczni cieszyli się luksusem.

Nie można powiedzieć, że Rosja żyje tylko z tych pieniędzy. W minionym 2023 r. dochody całego systemu budżetowego Federacji Rosyjskiej (budżet federalny, budżety lokalne i fundusze, z których wypłacane są emerytury i świadczenia) wyniosły 59,1 bln rubli (ok. 2,43 bln zł). W tym dochody z ropy i gazu — 8,8 bln rubli (ok. 362 mld zł), czyli 15 proc. wszystkich dochodów systemu budżetowego i 30 proc. dochodów budżetu federalnego. A ponieważ saldo systemu budżetowego przy okazji wojny również było deficytowe, tzw. saldo poza ropą i gazem okazało się ujemne i wyniosło -12,7 bln rubli (ok. 0,52 bln zł), czyli 7,4 proc. PKB.

Tegoroczne przychody z ropy i gazu mają być wyższe niż w ubiegłym roku — aż 11,3 bln rubli (ok. 0,46 bln zł), podczas gdy scenariusz bazowy na 2025 r. przewiduje niewielki spadek — 10,9 bln (niecałe 0,45 bln zł). Czy liczby te oznaczają, że reżim prowadzi wojnę na petrodolary (lub "petrojuany") i bez nich złoży broń?

Niekoniecznie. Wydatki na "obronę narodową" w budżecie federalnym na 2025 r. wynoszą 13,5 bln (ok. 0,55 bln zł). Co więcej — po pierwsze, podobnie jak w poprzednich trzech latach, w rzeczywistości będą jeszcze wyższe, a po drugie, dodatkowe kilka bilionów zostanie wydanych na cele wojskowe i pokrewne w ramach pozycji "niewojskowych" oraz z budżetów innych szczebli.

Prowadzenie wojny przeciwko Ukrainie i ogólne utrzymanie rosyjskiej potęgi militarnej z pewnością nie są pokrywane z zysków z ropy i gazu. Ale może spadek tych zysków tak zmniejszy siłę armii Putina, że władca będzie szukał pokojowego wyjścia?

Nie powinniśmy poważnie liczyć na to, że tania ropa wyleczy system Putina z jego złudzeń. Jeden ze scenariuszy gospodarczych opracowanych przez rosyjskie władze na najbliższe trzy lata przewiduje załamanie cen ropy. Można powiedzieć, że lojaliści Putina przygotowują się na to.

Z drugiej strony ten scenariusz nie jest nawet tym głównym — nazywa się go "ryzykownym". Zakłada on, że cena baryłki ropy Brent spadnie z 80 dol. w 2024 r. do 45 dol. w 2026 r. (odpowiednio ok. 328 i 184 zł według obecnego kursu). Rosyjska ropa Urals zawsze była tańsza niż Brent, a sankcje sprawiły, że jej cena jest jeszcze niższa.

Scenariusz ten zakłada, że rosyjskie PKB skurczy się o 6 proc. w ciągu najbliższych dwóch lat, a eksport spadnie z tegorocznych 422 do 240 mld dol. (odpowiednio ok. 1,7 bln i 985 mld zł według obecnego kursu), a import — z 289 mld dol. w br. do 211 mld dol. w 2026 r. (odpowiednio ok. 1,2 bln i 865 mld zł według obecnego kursu). Jednak w "ryzykownym" wariancie nie ma nadzwyczajnej redukcji wydatków wojskowych. Są one takie same jak w korzystnym scenariuszu "bazowym".

Straty z powodu taniejącej ropy, zgodnie z prognozami reżimu, poniesie społeczeństwo. W ciągu dwóch lat czeka je 25-procentowa inflacja i 6-procentowy spadek konsumpcji gospodarstw domowych. To jak w popularnym dowcipie — "nie ja będę mniej pił, ale ty będziesz mniej jadł".

Ale może władze przeceniają swoje możliwości i w rzeczywistości nie wycisną z kraju pieniędzy na wojnę? Niestety, nie przeceniają i wycisną. Bo mają doświadczenie, o którym ludzie zapomnieli. Przecież już raz, w latach 2013-2016, średnia roczna cena baryłki rosyjskiej ropy Ural spadła w najbardziej miażdżący sposób — z 107,9 do 41,9 dol.

PKB w ciągu tych samych trzech lat spadł o ok. 3-5 proc. (Rosstat kilkakrotnie powtarzał swoje obliczenia), eksport spadł z 523 mld dol. w 2013 r. do 285 mld dol. w 2016 r., inflacja w ciągu trzech lat przekroczyła 30 proc., wartość rubla spadła o połowę (z 31,9 do 67,2 za 1 dol.), a realne dochody gospodarstw domowych spadły o 10 proc. (i nie wróciły do poziomu z 2013 r.).

Zwykli ludzie musieli zostać dokładnie oskubani, a gigantyczny program zbrojeniowy, który właśnie przechodził przez szczyt wydatków, wcale nie został ograniczony. Władze uważają, że mogą to zrobić ponownie i mają ku temu powody.

Dziś putinowska gospodarka jest jeszcze lepiej przygotowana na załamanie dochodów z ropy niż dziesięć lat temu. Zadłużenie zagraniczne Rosji w 2013 r. wynosiło ok. 730 mld dol., a obecnie jest niższe niż 320 mld dol. (ok. 1,3 bln dol.). Przed 2014 r. udział pieniędzy z ropy i gazu w dochodach budżetu federalnego oscylował wokół 50 proc., a obecnie jest bliski 30 proc.

onet.pl/The Moscow Times