wtorek, 25 marca 2025



Rosjanie przeprowadzili kolejne zmasowane uderzenia w infrastrukturę kolejową na zapleczu frontu. Zgłoszono zniszczenia obiektów w obwodach dniepropetrowskim (19 i 20 marca) i kirowohradzkim (20 marca). W ataku dokonanym nocą z 18 na 19 marca uszkodzone zostały obiekty energetyczne kolei ukraińskich, co przeczyło wcześniejszej o kilka godzin zapowiedzi Władimira Putina (po rozmowie z prezydentem Donaldem Trumpem) wstrzymania ataków na tego typu infrastrukturę.

Wskutek uderzenia rakietowego na Sumy 24 marca rannych zostało 101 osób oraz uszkodzone zostały budynki mieszkalne i infrastruktura cywilna w centrum miasta. Dwa dni wcześniej celem zmasowanego ataku dronów był Kijów. Zniszczenia odnotowano w sześciu rejonach miasta, zginęły trzy osoby, a raniono 10. Ukraińska stolica atakowana była również 21 marca. Rosyjskie bezzałogowce uderzyły też w Dniepr i Kropywnycki (19 marca), Odessę (20 marca) oraz Zaporoże (21 i 24 marca). Stałym celem wrogich dronów pozostaje obwód kijowski (zniszczenia obiektów mieszkalnych i/lub przemysłowych zgłaszano 19, 21, 23, 24 i 25 marca).

Liczba wykorzystanych przez Rosjan w ciągu tygodnia dronów uderzeniowych i ich imitatorów ponownie przekroczyła tysiąc. Zgodnie z komunikatami ukraińskiego Dowództwa Sił Powietrznych (DSP) od wieczora 18 marca do rana 25 marca najeźdźcy użyli łącznie 1094 bezzałogowców, z których 593 miały zostać strącone, a 358 lokacyjnie utracono. Statystyki te potwierdzają dalszy spadek skuteczności ukraińskiej obrony powietrznej. Z danych DSP wynika, że w cele mogły trafić 143 drony – najwięcej w skali tygodnia od rozpoczęcia przez agresora ataków za pomocą bezzałogowców uderzeniowych i po raz pierwszy powyżej 100. Na stosunkowo niskim poziomie utrzymuje się natomiast zużycie przez Rosjan rakiet, których – według danych ukraińskich – wykorzystali oni w omawianym okresie 12 (żadnej nie zestrzelono).

20 marca ukraińskie drony zaatakowały bazę rosyjskiego lotnictwa strategicznego Engels w obwodzie saratowskim. Zdjęcia satelitarne potwierdziły trafienia w obiekty magazynowe, a według ukraińskiego Sztabu Generalnego doszło do detonacji znajdującej się tam amunicji. Zgodnie z niektórymi doniesieniami atak miał objąć także lokalną bazę paliwową oraz rafinerię w Saratowie. Ogółem tego dnia Ukraińcy mieli wykorzystać do uderzeń na terytorium FR co najmniej 225 bezzałogowców (według danych rosyjskich), co czyni ten atak drugim największym po przeprowadzonym 11 marca (użyto w nim co najmniej 337 dronów).

19 marca bezzałogowce uderzyły w przepompownię ropy naftowej w Kropotkinie w Kraju Krasnodarskim, wywołując trwający kilka dni pożar. Bez większego powodzenia atakowane były m.in. lotnisko Marinowka w obwodzie wołgogradzkim (21 marca), Czapajewsk w obwodzie samarskim i Rostów nad Donem (22 marca) oraz ponownie Kropotkin (24 marca).

Niemcy wyasygnują dodatkowe 3 mld euro na wsparcie wojskowe Ukrainy w 2025 r. oraz 8,25 mld euro w latach 2026–2029. Poinformował o tym 19 marca minister finansów RFN Jörg Kukies. Wcześniej Berlin przeznaczył na pomoc wojskową w bieżącym roku 4 mld euro. Wydzielenie dodatkowych środków stało się możliwe dzięki przegłosowaniu przez Bundestag zmian w konstytucji wyłączających wydatki obronne z limitów zadłużenia.

(...)

20 marca Społeczna Rada Antykorupcyjna – organ doradczy przy Ministerstwie Obrony Ukrainy – poinformowała, że resort nadal jest zainteresowany zakupem granatów moździerzowych kalibru 120 mm u państwowego producenta, który wielokrotnie nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań. Rada zdecydowała się na nagłośnienie sprawy ze względu na ciągłe zakłócenia w dostawach amunicji na front zawinione przez monopolistę broniącego swojej pozycji na rynku. W związku z tym zaapelowano, aby prezydent (jako głównodowodzący sił zbrojnych) rozpatrzył propozycję dotyczącą obowiązku stosowania przez nabywców dywersyfikacji źródeł zakupów amunicji. Pozwoli to unikać sytuacji, w której nieuczciwy producent czy dostawca mogą całkowicie zakłócić dostarczanie tego lub innego rodzaju amunicji na front. Prezydent ma się zwrócić do organów ścigania i Ministerstwa Obrony o ujawnienie wyników śledztwa w sprawie dostaw niskiej jakości pocisków 120 mm oraz zobowiązać osoby odpowiedzialne do publicznego ogłoszenia ilości wadliwej amunicji, którą zwrócono producentowi. 25 marca deputowany Jarosław Żełezniak ujawnił, że resort obrony wciąż kupuje pociski 120 mm od polskiego pośrednika, firmy Lechmar, bez udziału Agencji Zamówień Obronnych, upoważniając do realizacji kontraktu Państwową Służbę Graniczną (w lutym br. przekazano jej kwotę 78 mld hrywien – ponad 1,8 mld dolarów).

21 marca ukraiński rzecznik praw człowieka Dmytro Łubiniec podał, że od początku roku wzrosła liczba skarg na bezprawne działania komisji wojskowych podczas poboru do wojska. Jak dotąd wpłynęło 40 powiadomień wskazujących na doprowadzanie poborowych do komisji przy zastosowaniu przymusu fizycznego, często powodującego obrażenia ciała (np. w obwodzie charkowskim dwaj rowerzyści zostali potrąceni przez należący do wojska samochód, a po obezwładnieniu dowiezieni do punktu prowadzącego pobór).

21 marca Służba Bezpieczeństwa Ukrainy przedstawiła pięć podstawowych sposobów nielegalnego uniknięcia mobilizacji. Są nimi: organizacja nielegalnego przekroczenia granicy, wydawanie fałszywych zaświadczeń o konieczności potwierdzenia kwalifikacji zawodowych (np. pilotów samolotów) za granicą, wystawianie dokumentów poświadczających opiekę nad niepełnosprawnymi dziećmi, potwierdzenie rzekomego utrzymywania rodziny wielodzietnej oraz wydawanie zaświadczeń o niepełnosprawności. Cena „usług” waha się od 5 tys. do 13 tys. dolarów.

osw.waw.pl


— Trump jest mistrzem w filmowaniu konfliktów. Jego osobowość w dużym stopniu została zbudowana na "The Apprentice" — mówi w rozmowie z POLITICO Timothy J. Lynch, profesor polityki amerykańskiej na Uniwersytecie w Melbourne, odnosząc się do programu reality show, które Trump prowadził przez 14 sezonów.

Trump "wziął sobie do serca siłę oddziaływania kameralnego formatu: jeden pokój i dwóch antagonistów" — zauważył Lynch, dodając, że prezydent lubi wykorzystywać spotkania w Gabinecie Owalnym do wywierania presji zarówno na przyjaciół, jak i przeciwników — podobnie jak podczas konfrontacji w "The Apprentice". — Spotkanie te są testem siły charakteru wszystkich przebywających tam liderów — stwierdził.

(...)

Biorąc pod uwagę ryzyko kłótni mogącej zrujnować wzajemne relacje, wydaje się, że najbezpieczniej byłoby po prostu zgodzić się z tym, co mówi Trump. Zbyt ostry sprzeciw może doprowadzić do słownego starcia z prezydentem, który zagroził aneksją Grenlandii i zrujnowaniem kanadyjskiej gospodarki.

Zbyt łatwe poddanie się może jednak sprawić, że wyborcy i koledzy z kraju uznają cię za pozbawionego kręgosłupa pochlebcę. Macron okazał się biegły w tej delikatnej przepychance, kiedy poprawił Trumpa, korygując jego twierdzenie, że "Europejczycy dostaną z powrotem pieniądze, które pożyczyli Ukrainie".

— Nie, właściwie, szczerze mówiąc, zapłaciliśmy — płynnie wtrącił Macron, kładąc uspokajająco dłoń na ramieniu swojego odpowiednika, wyjaśniając, że Unia Europejska w rzeczywistości nie otrzymała zwrotu pieniędzy od Kijowa.

Łagodna reprymenda, wygłoszona z odrobiną chłopięcej niefrasobliwości Macrona, wywołała zmieszany uśmiech i rzadkie ustępstwo (w pewnym sensie) ze strony Trumpa. — Jeśli w to wierzysz, to nie mam nic przeciwko temu — powiedział, dodając w innym momencie spotkania, że Macron jest "bardzo wyjątkowym człowiekiem". Macron z kolei czule odnosił się do Trumpa jako "drogiego Donalda".

Niewielu przywódców radzi sobie z Trumpem tak dobrze jak Macron. Francuski prezydent pokazał to podczas spotkania w cztery oczy, nawiązując dobrą relację z prezydentem USA i nie sprzedając przy tym UE i Ukrainy.

Ocena: 5

Starmer obsypał prezydenta pochwałami, umiejętnie wykorzystując jego dobrze znany podziw dla brytyjskiej monarchii, teatralnie przedstawiając list od króla Karola III z zaproszeniem na herbatę do Pałacu Buckingham.

— To zaproszenie na drugą wizytę państwową. To jest naprawdę wyjątkowe. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. To jest bezprecedensowe — przekonywał Starmer z takim entuzjazmem, z jakim gospodarz kanału zakupowego sprzedaje w ostatniej chwili zestaw noży kuchennych.

Czy wazeliniarstwo nie poszło tu za daleko? Być może. Ale Trump nie jest subtelnym człowiekiem. Gest ten przyniósł brytyjskiemu premierowi uznanie w kraju, a prasa okrzyknęła go mianem "Czarodzieja Starmera" (z ang. "Charmer Starmer")

W jednym z bardziej nerwowych momentów z udziałem wiceprezydenta J.D. Vance'a Starmer bronił jednak osiągnięć swojego kraju w zakresie wolności słowa, po tym, jak Vance twierdził, że "naruszenia" w Wielkiej Brytanii wpływają negatywnie także na amerykańskich obywateli.

— Nie chcielibyśmy oddziaływać na amerykańskich obywateli i tego nie robimy, w tej sprawie absolutnie się zgadzamy. Ale jeśli chodzi o wolność słowa w Wielkiej Brytanii, to jestem bardzo dumny z naszej historii w tym zakresie — odparł Starmer, pochylając się do przodu na swoim fotelu.

(...)

Ocena: 4

onet.pl


— Trudno jest bronić tego, co prezydent zrobił w sprawie Kanady. Wiele innych jego inicjatyw w zakresie polityki wewnętrznej i zagranicznej można uzasadnić, ale to jest dość trudne — mówi Colin Dueck, starszy pracownik American Enterprise Institute i profesor na Uniwersytecie George'a Masona. — To frustrujące. I oczywiście przyniosło to odwrotny skutek w tym sensie, że nieumyślnie [Trump] stał się największym czynnikiem w powrocie lewicowej partii centrowej w Kanadzie.

Chociaż Poilievre był w przeszłości porównywany do Trumpa, jego ideologiczna marka jest bardziej zbliżona do tradycyjnego konserwatywnego establishmentu, który amerykański prezydent porzucił. Z tego powodu pozorny upadek Konserwatywnej Partii Kanady nie wywołuje powszechnego poruszenia na zdominowanej przez Trumpa prawicy w USA.

Curt Mills, dyrektor wykonawczy The American Conservative i czołowa postać wschodzącej "nowej prawicy", porównuje Poilievre do gubernatora Florydy Rona DeSantisa. — Są poprawnymi, brutalnymi, technokratycznymi młodymi postaciami, które wydają się mieć wyjątkowego pecha — mówi.

I zauważa, że w jego kręgach nie ma zbytniego zaniepokojenia trudną sytuacją kanadyjskiego konserwatysty. — Nie sądzę, by kogokolwiek to obchodziło — dodaje Mills. — Myślę, że ludzie, którzy są bardzo entuzjastycznie nastawieni do Trumpa w USA, nie są tak skorelowani z tymi, którzy są tak entuzjastycznie nastawieni do Poilievre'a. Istnieje poczucie, że Poilievre pochodzi ze starszego typu północnoamerykańskich konserwatystów.

Nawet jeśli Poilievre nie jest ulubieńcem nowej prawicy, amerykańscy konserwatyści niemal jednolicie nienawidzą Justina Trudeau i jego Liberalnej Partii Kanady. Sam Trump rozkoszował się irytowaniem Trudeau na początku swojej drugiej kadencji, nazywając byłego premiera "gubernatorem", aby celowo go upokorzyć i nawiązać do własnych aspiracji do uczynienia Kanady 51. stanem. W miarę jak zmiany na szczycie Liberalnej Partii Kanady nabierają rozpędu w wyniku prowokacji Trumpa, prezydent USA upiera się, że mu to nie przeszkadza.

"Myślę, że łatwiej jest poradzić sobie z liberałem, i być może wygrają, ale tak naprawdę mnie to nie obchodzi" — powiedział Trump Laurze Ingraham z Fox News w zeszłym tygodniu.

Jeśli Trump zdaje sobie sprawę, że stał się przeszkodą dla Poilievre'a, i rzeczywiście zależy mu na wyniku, dobrze byłoby, gdyby powiedział, że woli mieć do czynienia z liberalnym premierem. Mills i Dueck zgadzają się, że bardziej prawdopodobnym scenariuszem jest to, że Trump mówi prawdę — że po ponad dekadzie nękania Trudeau w większości porzucił walkę z partią Kanadyjczyka.

Eksperci zgadzają się również, że upadek poparcia Poilievre'a oznacza kłopoty dla wszelkiego rodzaju międzynarodowego, powiązanego ruchu konserwatywnego.

— To pokazuje granice tego, co czasami nazywano nacjonalistyczną międzynarodówką. (...) — mówi Mills.

Dueck przyjmuje jeszcze ostrzejszą linię. — Jeśli mówisz, że cenisz nacjonalizm wśród wolnych narodów, to musisz mieć też szacunek dla nacjonalizmu innych krajów — mówi. — Jeśli mówisz Kanadyjczykom: "przejmiemy was", to jest to tak bezpośrednia obraza kanadyjskiej suwerenności, jak tylko można sobie wyobrazić.

onet.pl/Politico


Konfederacja dobija w sondażach do 20 procent, nawet ciut wyżej, te liczby mogą falować wte i wewte zależnie od pracowni, ale ważny jest trend: szybki wzrost notowań zarówno Mentzena, jak i całej Konfy, nieważne, kto bada. Zwyżkę Konfederacja zawdzięcza postępującej degrengoladzie dwóch polskich partii mainstreamowych, które w trakcie geopolitycznej burzy zajmują się ustalaniem, kto bardziej zabił panią Basię, a także kto jest większą Targowicą. Nawet wierni wyborcy POPiS-u zaczynają się orientować, że zachowanie ich ulubieńców jest nieco zbyt ekstrawaganckie i beztroskie w tak pięknych okolicznościach przyrody. Zamiast rządzić, co powinien robić rząd, oraz pilnować jakości rządzenia, co powinna robić opozycja, politycy POPiS-u toczą wsobną nawalankę, a kraj w tym czasie dryfuje sobie po burzliwych wodach światowych wydarzeń. W tej sytuacji Mentzen z Bosakiem wchodzą cali na biało, oni i już tylko oni, bo Tusk zjadł przystawki. Jeśli się nie lubi PO oraz nie lubi się PiS-u, a sytuacja ta dotyczy połowy Polaków, z poważnych ofert zostaje Konfederacja, bo Lewica i Polska 2050 ofertami poważnymi być przestały z poparciem na poziomie trzech-czterech procent. Liczni trelopodobni posłowie tych partii pielgrzymują właśnie do kierownika po miejsca na listach, zegar bije, w zasadzie można przyjąć, że wszyscy oni są już Platformą. Tak obecnie wygląda stan gry.

Konfederacja korzysta z okoliczności, które jeszcze nigdy aż tak się nie skumulowały na jej korzyść. Pierwszym jej szczęściem i klejnotem jest Karol Nawrocki. Powiedzieć, że to zły kandydat, to nic nie powiedzieć. Nawrocki jest wzorcem z Sevres politycznych wydmuszek, nie ma zdania niemal na żaden temat, napisali mu jakiś program mentzenopodobny w stylu "niskie podatki", o którym kandydat ma mgliste pojęcie, i zresztą średnio go to interesuje. Robienie z Nawrockim wywiadów nie ma sensu, ponieważ cały wyraźny wysiłek skoncentrowany jest na tym, żeby nie powiedzieć czegokolwiek, co mogłoby zasmucić sztab albo zbiesić "target". To było wiadomo już 30 października 2024 roku, kiedy wzorcową praprarozmowę z Nawrockim na antenie RMF przeprowadził Robert Mazurek. Było w niej absolutnie wszystko, co powinniśmy o kandydacie wiedzieć, albowiem kandydat nie odpowiedział na żadne pytanie. I ten stan trwa. "Która godzina?". "Panie redaktorze, przyjdzie czas na odpowiedzi, teraz musimy pracować dla Polski, a poza tym chciałbym wszystkich pozdrowić".

Przeświadczenie macherów od wizerunku, że wyborcy są większymi idiotami niż w rzeczywistości, to główny błąd wszelkich takich sztabów. Niby prosta rzecz: "Panie kandydacie, czy podatki powinny być progresywne, czy liniowe?". Ale i na to kandydat PiS nam nie odpowie, uporczywie zmienia temat, żeby nie zdenerwować ani wyborców Konfederacji, którzy wierzą w "zausz firmę", ani wyborców PiS-u, którzy bogatych chcieliby mocniej opodatkować, za to przynudza, kluczy, w efekcie wkurza jednych i drugich. Błąd założycielski tej kampanii PiS-u to wykoncypowana obłość Nawrockiego, otoczakowatość skończona i doskonała, już nawet Nawrocki-alfons z gawędek "Wyborczej" bardziej nadaje się do polubienia, bo jest przynajmniej jakiś, niż Nawrocki wyprany ze wszystkiego przez znakomity proszek marki "Szafernaker".

Konfederacja - to jej drugi po Nawrockim dopalacz - niesamowicie korzysta na kompromitacji polskich partii mainstreamowych. PO i PiS są niemal wyłącznie zajęte sobą i zagryzaniem się ("To wy zabiliście panią Basię" vs "Nie, to wy zabiliście panią Basię", "Jesteście ruscy agenci" vs "Nie, to wy jesteście ruscy agenci", "A o czym rozmawiał Kaczyński w 1990 roku z Wasinem?" vs "A o czym rozmawiał w 2009 roku Tusk na molo z Putinem?"). Na tym tle Konfederacja wydaje się coraz większej grupie wyborców siłą rozsądną, umiarkowaną i propaństwową. W pakiecie co prawda dostają darwinistyczny program Mentzena (obniżanie podatków kosztem niszczenia usług publicznych, na czym najbardziej ucierpiałaby prowincja i klasa ludowa), dostają też w pakiecie rozmaite dary losu w postaci posła Berkowicza ("Ograniczenie prędkości to kretynizm"), ale na tle dwóch zajętych szarpaniną polskich partii mainstreamowych nawet ktoś, kto chce zlikwidować znaki drogowe, nie wydaje się dziś aż takim oszołomem. Jesteśmy świadkami słabnięcia PiS-u i kompromitacji PO, której rządy są nie tyle nieudane, ile skrajnie niedbałe i źle oceniane przez większość Polaków. Platformie co prawda trochę w sondażach urosło, czym się radośnie chwali, ale te wzrosty osiąga wyłącznie kosztem przystawek - Lewicy i Polski 2050 - które w sondażach wypadają z Sejmu. Gdyby wybory odbyły się dziś, wygrałaby je PO na tej samej zasadzie, na jakiej PiS wygrał w 2023 roku: jesteśmy pierwsi, ale tracimy władzę.

(...)

Trzeci czynnik napędzający Konfie punktów znów jest czysto ludzki. Mentzen nieprawdopodobnie zasuwa w tej kampanii (typowy jego dzień to kolejne wiece w pięciu-sześciu miastach), a Bosak jest w tej kampanii nieprawdopodobnie uważnie słuchany. Prawica nie mogła dostać lepszego prezentu. Bosak dla wielu ludzi jest obecnie jedynym politykiem, którego da się słuchać i traktować poważnie, bo w programach publicystycznych ma coś do powiedzenia, zamiast przerzucać się przekazami dnia i kłócić, kto jest większą Targowicą. Kiedy politycy PO i PiS toczą tradycyjną wsobną nawalankę, Bosak potrafi zrelacjonować aktualny stan gry Putin-Trump i mieć na ten temat własne zdanie. Zacytuję zdeklarowanego wyborcę lewicy: "Z Bosakiem się totalnie nie zgadzam, a jednocześnie nie czuję się przez niego traktowany jak idiota, któremu można wciskać partyjne pierdololo". "A polityków lewicy już nie cenisz?". "Cenię niektórych, ale co z tego, jeśli oni mają po dwa czy cztery procent i stali się idealnie nieistotni". Tyle wyborca lewicy.

Konfederacja przy takich wynikach rządziłaby po 2027 roku z Kaczyńskim, ale występowałaby nie w roli przystawki, tylko drugiego dania głównego. PiS miałby 151 posłów, a Konfederacja 116 (sondaż dla RMF), co daje ogromną większość, ale przede wszystkim widać w tym układzie równowagę koalicyjnych partnerów. Co by to oznaczało? Koniec takiego PiS-u, jaki znamy, gdyż Kaczyński nigdy nie musiał się tak naprawdę z nikim dogadywać jak równy z równym, zawsze rządził, mając tylko przystawki i podnóżki: Leppera, Giertycha, Ziobrę. Wasali mógł kopać, poszczuć służbami, przekupić, w nowym układzie byłoby to trudne albo niemożliwe. Jeśli połowę służb musisz oddać koalicjantowi, to nie wyślesz CBA na ludzi Mentzena, skoro Mentzen następnego dnia wyśle na ciebie ABW, które w koalicyjnym podziale fifty-fifty akurat jemu przypadło. PiS, który musi ustępować, układać się z kimś na serio, kogoś poważać, a nie traktować z buta, to nie może być PiS Kaczyńskiego. Raczej musiałby to być PiS Morawieckiego albo Czarnka, partia bardziej cwana, cyniczna i umiejąca dealować, a nie PiS żoliborsko-inteligencki, rozhisteryzowany, zajęty bitwami statusowymi, bo ktoś komuś kiedyś ręki nie podał.

gazeta.pl


Podczas zimnej wojny Stany Zjednoczone i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich były przynajmniej w stanie zgodzić się co do jednej rzeczy: rozprzestrzenianie broni jądrowej było złe dla wszystkich.

Prezydent USA John F. Kennedy — "nawiedzony" myślą o "spiralnym wyścigu zbrojeń nuklearnych" na całym świecie — zainicjował w latach 60. rozmowy na temat tego, co miało stać się układem o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT), umową między supermocarstwami, która do dziś utrzymuje liczbę państw posiadających broń jądrową na poziomie jednocyfrowym.

Ograniczanie rozprzestrzeniania broni jądrowej opierało się na rozszerzeniu przez USA parasola nuklearnego na rzecz przekonania sojuszników, że nie muszą sami szukać broni.

Denis Healey, nieżyjący już brytyjski minister, zażartował, że amerykańska polityka nuklearna wymaga jedynie "5 proc. wiarygodności, by odstraszyć Rosjan, ale 95 proc., by uspokoić Europejczyków".

(...)

Powrót Trumpa do władzy wstrząsnął debatą w całym zachodnim sojuszu. Analitycy obawiają się, że jeśli NPT miałby się rozpaść, częściowo z powodu wycofania amerykańskich gwarancji, świat może zbliżyć się do liczby 15-25 państw posiadających broń nuklearną, które przewidział Kennedy — z większym ryzykiem kataklizmu wojny atomowej.

Lawrence Freedman, jeden z czołowych badaczy strategii nuklearnej, zauważa, że dylemat sojuszników jest stary.

Francuski program zbrojeniowy wyrósł z oceny Charlesa de Gaulle'a, że Waszyngton jest niewiarygodny. Chiny, po rozłamie z ZSRR w latach 60., dokonały podobnej kalkulacji co do Moskwy.

Ale kiedy sojusznicy USA zwątpili w Waszyngton w przeszłości, przyjrzeli się, co pociąga za sobą rozwój alternatyw i zdali sobie sprawę, że jest to "trudne, kosztowne i zwraca na siebie uwagę".

— Ostatecznie z tym żyli — mówi Freedman. — Tak było w przeszłości. Problem polega więc na tym, że tym razem kryzys jest tak poważny, że nie są pewni, czy mogą.

(...)

Wolfgang Ischinger, były ambasador Niemiec w Waszyngtonie, mówi, że jakakolwiek realna sugestia, by Niemcy stały się potęgą nuklearną, wywołałaby "burzę o nieznanych proporcjach ze strony Moskwy, partii Prawo i Sprawiedliwość w Polsce, ze strony innych sąsiadów".

Tam Niemcy przechowują amerykańską broń jądrową? "Nie potwierdziłbym tego ani nie zaprzeczył"
— Ryzykowalibyśmy utratę większości zaufania, które udało nam się zbudować w ciągu ostatnich pięciu lub sześciu dekad po katastrofie II wojny światowej — dodaje.

Thorsten Benner, szef berlińskiego Instytutu Globalnej Polityki Publicznej, jest jednym z kilku ekspertów, którzy wysunęli pomysł, że kraj powinien przynajmniej "zainwestować w utrzymanie opóźnienia nuklearnego" — co oznaczałoby stworzenie infrastruktury umożliwiającej stworzenie broni jądrowej w razie potrzeby bez jej natychmiastowego budowania.

(...)

Nieubłagany postęp północnokoreańskiego programu zbrojeń nuklearnych, rozkwitające relacje Pjongjangu z Moskwą i powrót Trumpa do władzy podsyciły w Korei Południowej głęboki niepokój o bezpieczeństwo.

— Poparcie dla pozyskania przez Koreę Południową własnej broni nuklearnej jest coraz szersze i coraz twardsze — mówi Sangsin Lee, pracownik naukowy w powiązanym z think-tankiem Korea Institute for National Unification.

Autorytaryzm, demokracja, przyszłość. Korea Południowa redefiniuje swoją polityczną tożsamość
Podczas gdy żadna z partii głównego nurtu nie popierała takiego ruchu, przywódcy po obu stronach opowiadali się za dążeniem do "opóźnienia nuklearnego", aby Seul mógł zbudować lub zdobyć broń jądrową w krótkim czasie.

(...)

Korea Południowa ma już największą liczbę cywilnych reaktorów jądrowych na świecie. — Posiada podstawową technologię do produkcji broni jądrowej i ma już doświadczenie w produkcji bardzo małej ilości plutonu i uranu — mówi Suh Kyun-ryul, emerytowany profesor inżynierii jądrowej na Seoul National University. — Dysponuje technologią umożliwiającą wyprodukowanie surowych bomb jądrowych — podobnych do tych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki — w ciągu trzech miesięcy.

Lee Chun-geun, badacz z Korea Institute of Science & Technology Evaluation and Planning, mówi, że oprócz zdobycia wystarczającej ilości materiału jądrowego Korea Południowa "musiałaby również wyprodukować detonator i głowice nuklearne, a także przeprowadzić testy nuklearne".

— Jeśli Korea Południowa ogłosi stan wyjątkowy i zmobilizuje wszystkie krajowe zasoby, będzie w stanie wyprodukować broń jądrową w ciągu ok. dwóch lat — dodaje Lee.

Podczas gdy Korea Południowa posiada zapasy materiałów nuklearnych na okres od dwóch do trzech lat, ich dostawy prawdopodobnie zostałyby odcięte w wyniku wycofania się z układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej. Gospodarka eksportowa kraju miałaby również trudności z wytrzymaniem wszelkich sankcji gospodarczych.

Suh z Seoul National University mówi jednak, że prezydentura Trumpa dała Korei Południowej "rzadką okazję do negocjacji z USA w sprawie rozwoju broni jądrowej".

— Koreańczycy z Południa będą musieli ostatecznie wybrać między przejęciem przez Koreę Północną a wytrzymaniem międzynarodowych sankcji poprzez wyprodukowanie własnych bomb jądrowych, ponieważ denuklearyzacja Korei Północnej wydaje się niemożliwa — dodaje ekspert.

Wyjątkowy status Japonii jako jedynego kraju, który padł ofiarą wojny atomowej, sprawił, że kwestia pozyskania broni jądrowej w powojennej historii była prawdopodobnie największym politycznym tabu.

Jednocześnie w niektórych kręgach od dawna istnieje cicha wersja debaty, która ewoluowała, gdy Korea Północna zaczęła być potęgą nuklearną, Chiny stały się bardziej asertywne militarnie, a Trump zakwestionował wiarygodność amerykańskiego parasola nuklearnego.

Jeden z wysokich rangą japońskich urzędników mówi, że dyskusja na ten temat zawsze toczyła się wśród niewielkiej grupy najbardziej jastrzębich polityków. — Krąg uczestników może się teraz poszerzyć — dodaje.

Japonia była wczesnym sygnatariuszem układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, ale jej pokojowe wykorzystanie energii jądrowej i otwarcie zakładu wzbogacania uranu na początku lat 90. dało jej również znaczne zapasy materiałów, które mogłyby zostać wykorzystane do budowy własnej broni.

Według amerykańskich ekspertów wojskowych ogromna i wyrafinowana baza przemysłowa Japonii oraz jej przodująca pozycja w wielu dziedzinach specjalistycznej inżynierii oznaczają, że fizyczna budowa broni byłaby w zasięgu możliwości kraju, być może w ciągu zaledwie kilku miesięcy od otrzymania politycznego zielonego światła.

Najnowszy raport wykazał, że pod koniec 2023 r. Japonia posiadała ok. 8,6 t plutonu — ilość teoretycznie wystarczającą do wyprodukowania kilku tysięcy bomb. Fakt ten nie umknął uwadze Chin, które w przeszłości wykorzystywały państwowe media do kwestionowania posiadania przez Japonię tak dużej ilości materiału.

(...)

— Na razie cała strategia opiera się na zapewnieniu USA, że Japonia nadal znajduje się pod ich parasolem nuklearnym — mówi Stephen Nagy, profesor polityki i studiów międzynarodowych na Międzynarodowym Chrześcijańskim Uniwersytecie w Tokio. — Plan A to przytulić się do USA. Plan B to mocniejsze przytulenie USA i tak dalej. Plan Z, w tym momencie, to uzyskanie broni nuklearnej.

Nagy dodaje, że jakikolwiek znaczący ruch w debacie nuklearnej ujawniłby również skrajny brak strategicznych myślicieli w Japonii. Długotrwałe poleganie na Stanach Zjednoczonych w efekcie sprawiło, że w kraju jest tylko nieliczna grupa ekspertów zdolnych do kierowania japońską polityką w zakresie użycia broni jądrowej.

Ma to kluczowe znaczenie — mówi Nagy. Powodem są wyraźne różnice między sposobem, w jaki kontynentalne Stany Zjednoczone zbudowały strategię odstraszania, a sposobem, w jaki Japonia musiałaby stworzyć własną.

Jak zauważa ekspert, Japonia miałaby ok. pięciu minut ostrzeżenia w przypadku ataku ze strony Korei Północnej lub Chin, w porównaniu z 30-minutowym czasem ostrzeżenia, jaki miałyby Stany Zjednoczone.

USA jako naród przetrwałyby atak na jedno lub dwa miasta. Gdyby Tokio i Osaka zostały unicestwione, Japonia zostałaby w efekcie zniszczona jako naród.

onet.pl/The Financial Times


– W tej chwili w kontakcie z Trumpem i jego administracją najważniejsze to zachować godność, nie dać się za bardzo poobijać, no i załatwić parę swoich interesów – mówi polski dyplomata znający obecne układy w Waszyngtonie.

– Minister Radosław Sikorski jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i we właściwym czasie – mówi były minister spraw zagranicznych Adam Daniel Rotfeld. – W obecnej sytuacji najważniejsza jest umiejętność poruszania się w polityce z takimi partnerami. A on zna ludzi, mówi po angielsku właściwie jak po polsku.

Polska dyplomacja – wbrew narracji narzucanej przez PiS – jest jeśli nie w centrum wydarzeń, to blisko centrum, a na pewno ma pełną wiedzę o działaniach po wszystkich stronach barykady. Nie ma co jednak ukrywać, że jest kilka problemów, które nie znikną z dnia na dzień.

Donald Trump, delikatnie mówiąc, nie ma chemii z Donaldem Tuskiem i raczej mieć nie będzie. Szef rządu z realną władzą w Polsce nie może porozumieć się z niemal wszechwładnym prezydentem największego mocarstwa i naszego sojusznika.

– To jest głupsze, niż się niektórym wydaje – gorzko śmieje się nasz rozmówca z kręgów dyplomacji. – Amerykanie trochę nie ogarniają polskiej konstytucji. Dla nich prezydent to prezydent i ciężko im zrozumieć, że Andrzej Duda mógł im wszystko załatwić, póki był rząd PiS, a teraz wszystkie karty trzyma Tusk. Oczywiście te karty, na których Amerykanom zależy, czyli kontrakty na ich broń i budowę przez nich w Polsce elektrowni atomowych. Na szczęście już wiedzą, że Duda odchodzi, i trochę czekają na nowego prezydenta, ale też powoli dociera do nich, że interesy ubija się z rządem.

(...)

Politycy PiS wspierali Trumpa w jego kampanii, wozili nawet za ocean krytyczne wobec Trumpa cytaty z Tuska czy Anne Applebaum (żony Sikorskiego), przekonując, że polski rząd nie będzie godnym partnerem dla amerykańskiego prezydenta. Ważniejsze jest ponoć to, że Trump nie może wybaczyć Tuskowi zdjęcia sprzed lat, na którym Polak mierzy palcem w plecy Amerykanina jak pistoletem. Tak czy siak, polski premier jest na razie w Białym Domu spalony, dlatego tym większą rolę ma do odegrania Sikorski.

– To była wtedy inna partia, a trumpiści to nie republikanie Busha czy Reagana, ale Radek wciąż ma wiele kontaktów w konserwatywnej części amerykańskiej polityki – twierdzi nasz rozmówca.

– Doskonale również wie, jak jest ważna dla Amerykanów polityka gestów. Kilka tygodni temu "The Wall Street Journal" opisał, jak zestrzelony nad Ukrainą irański dron Shahed 136 trafił samolotem polskich sił zbrojnych do USA i Sikorski zaprezentował go na CPAC – zlocie amerykańskich konserwatystów. Szef MSZ miał to zaplanować ze swoim znajomym Markiem Wallace’em, obecnie szefem United Against Nuclear Iran. Gościem CPAC był Trump, który spotkał się tam na krótko z Andrzejem Dudą. – Jednego dnia chwalili Radka, drugiego dnia polskiego prezydenta. I tak powinno być – mówią polscy dyplomaci.

Nasi rozmówcy twierdzą, że w tej chwili polityka międzynarodowa została podzielona między kancelarię premiera, MON i MSZ i to zaskakująco dobrze działa. Panowie się podobno nieźle uzupełniają i na razie przynajmniej nie wchodzą sobie w paradę.

– Tusk ogarnia to na poziomie dużej polityki spinającej interesy Unii, Radek na poziomie naszej polityki atlantyckiej, Władek Kosiniak-Kamysz nawiązuje swoje kontakty z Amerykanami w sprawach współpracy militarnej, minister ds. europejskich Adam Szłapka zarządza naszą prezydencją w Unii na poziomie technicznym. Gdyby jeszcze Andrzej Duda współpracował, naprawdę byłby to majstersztyk – twierdzą rozmówcy z koalicji rządzącej.

Dyplomaci mówią, że jest powiedzenie, iż każda amerykańska dyplomacja uczy się Europy na nowo, i tym razem jest ono wyjątkowo prawdziwe.

– W kontaktach z Amerykanami trzeba lawirować. Ich stosunek do świata zawsze opierał się na przekonaniu o własnej wielkości i potęgi ich biznesu, ale zachowywali kurtuazję. Pod rządami Trumpa uznali, że czas kurtuazji się skończył, i pokazali wszystkim, jakimi potrafią być chamami, szokując swoich rozmówców – słyszymy w kręgach MSZ. – Duńczycy nam opowiadali, że gdy ich premier była w Mar-a-Lago [rezydencji Trumpa – red.], wszystko było super, a dziesięć dni później Trump mówi: "oddaj Grenlandię".

Nasi dyplomaci uważają to za element nowej amerykańskiej taktyki i trzeba na to spokojnie odpowiedzieć. – Kanada się postawiła, Meksyk się postawił, Europa zaczyna grać swoje i powoli do Amerykanów dociera, że chociaż są potężnym graczem, to nie są w stanie grać przeciwko wszystkim. Widzą już, że ta taktyka się nie sprawdza, i będą szukać innej, ale to oczywiście chwilę potrwa – opowiada nasz rozmówca.

– Amerykanie oczekują nie tylko rozmowy, ale też podporządkowania, i to nie tylko od Polski. W tym samym tonie rozmawiają z Wielką Brytanią, Francją czy Niemcami – twierdzi Adam Rotfeld. – Trudno sobie wyobrazić inną osobę, która byłaby tak asertywna w kontaktach z USA jak minister Sikorski. Kto odpowiadałby tak krótko i celnie, i w tonie podobnym do tego używanego przez amerykańskich partnerów.

(...)

Polscy dyplomaci tylko rozkładają ręce. – W polityce, także amerykańskiej, jest tak, że albo występuje się w roli biznesmena, albo polityka, a Musk odgrywa obie jednocześnie, a na dokładkę jest internetowym trollem na olbrzymią skalę. Można spodziewać się właściwie wszystkiego.

(...)

– Ale jaka scysja z Muskiem? Dajmy spokój – wzrusza ramionami osoba z otoczenia Sikorskiego. – Po pierwsze, minister nie wdał się w przepychankę z Muskiem, tylko napisał, kto płaci za Starlinki, zgodnie z prawdą. Po drugie, dostaliśmy odłamkiem, bo akurat dzień wcześniej była karczemna awantura między Rubio i Muskiem, i sekretarz, który wie, kto jest ważniejszy dla Trumpa, postanowił trochę mu się podlizać i dlatego zaatakował Radka.

– Po tej wymianie zdań Kellogg dzwonił do Radka, żeby porozmawiać o negocjacjach w Arabii Saudyjskiej, i nie było o tym w ogóle mowy – opowiada nam osoba znająca kulisy kontaktów szefa polskiej dyplomacji z Amerykanami. – Oni zupełnie inaczej oceniają ruchy w dyplomacji, niż to się odbywa na naszym podwórku. Panowie "dali sobie po razie" i idziemy dalej. Po prostu już wiedzą, że Radek nie będzie biernie stać i przyjmować ciosów. Poza tym muszą się z nim liczyć, bo niezależnie od narracji w Polsce jest on bardzo poważnym graczem w Europie. Współpracuje blisko z szefową unijnej dyplomacji Kają Kallas, część rozmów prowadzi jako jej przedstawiciel, ma doskonałe kontakty w Kijowie – wyliczają moi ­rozmówcy.

Polscy dyplomaci nie ukrywają jednak, że o ile są w stanie zdiagnozować, jak ułożyć sobie kontakty z amerykańską administracją, o tyle ktoś taki jak Musk nie mieści im się w głowach. 

onet.pl/Newsweek


Palmer Luckey, założyciel Oculus VR i obecny dyrektor generalny Anduril Industries – firmy specjalizującej się w zaawansowanych technologiach obronnych – podkreśla, że jednym z najpoważniejszych błędów strategicznych Xi Jinpinga była polityka wobec amerykańskich firm technologicznych. Chińska strategia polegała na zapraszaniu amerykańskich gigantów technologicznych na swój rynek, a następnie zmuszaniu ich do transferu technologii, nastepnie kradzieży własności intelektualnej i ostatecznie wypieraniu ich z rynku przez chińskie odpowiedniki. W efekcie takiego podejścia większość Doliny Krzemowej jest dzisiaj nastawiona antychińsko. Apple, które jeszcze trzy, cztery lata temu, montowało w Chinach około 90% swoich urządzeń, wobec zmian politycznych i nastawienia reszty Doliny Krzemowej dywersyfikuje montaż urządzeń. Korzystają na tym Indie: w roku 2024 było tam montowanych około 25% urządzeń Apple (rok 2022 – 6%, 2023 – 13%). W roku 2027 ma to być 50% urządzeń montowanych poza Chinami. Fabryka Tesli w Szanghaju jest oczywiście bardzo istotna dla Muska, jednak jest tylko jedną z wielu; sercem jego biznesów są Stany Zjednoczone (tym bardziej, jeżeli weźmiemy jeszcze pod uwagę jego obecne zaangażowanie polityczne w MAGA).    

Chiński model rozwoju technologicznego opierał się przez lata na trzech filarach: wymuszonym transferze technologii, kradzieży własności intelektualnej oraz systemie joint venture. Rząd w Pekinie stawiał zagranicznym firmom warunek: dostęp do ogromnego chińskiego rynku w zamian za dzielenie się technologią z lokalnymi partnerami. Wraz z utworzeniem „Wielkiego Chińskiego Firewallu” oraz systemowym faworyzowaniem rodzimych przedsiębiorstw (jak Alibaba, Tencent czy Baidu), Chiny stworzyły własny ekosystem technologiczny, izolując go od globalnej konkurencji. Takie podejście przyniosło krótkoterminowe korzyści – ChRL szybko stworzyła własne odpowiedniki zachodnich usług i platform technologicznych – jednak ceną za tę strategię było zniechęcenie do siebie amerykańskich BigTechów, które zostały pozbawione własnego kawałka chińskiego tortu. Tym samym nie mają nic do stracenia, wchodząc w pełnoskalową współpracę z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym.

Nowy Projekt Manhattan (w moim przekonaniu już rozpoczęty w USA) polega na wykorzystaniu rozwoju, jaki miał miejsce w ostatnich 25 latach w zastosowaniu krzemu i oprogramowania do zadań militarnych. Jaki wpływ na pole walki będzie miało militarne zastosowanie zaawansowanego software’u, czyli mówiąc o współczesności – uczenia maszynowego? Biorąc pod uwagę niedawno opublikowane przez rząd amerykański „Memorandum on Advancing the United States’ Leadership in Artificial Intelligence”, USA przyjmują, że to ich główny kierunek rozwoju w nadchodzących latach. W dokumencie tym stwierdza się wprost, że przywództwo w dziedzinie sztucznej inteligencji ma fundamentalne znaczenie dla narodowego bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych. 

Amerykańska reakcja na chińską politykę technologiczną przyjęła formę bezprecedensowych ograniczeń eksportowych, szczególnie w dziedzinie zaawansowanych chipów i technologii sztucznej inteligencji. Sankcje te ujawniły fundamentalną słabość chińskiego modelu rozwoju, pomimo lat wymuszonych transferów technologii i kopiowania zachodnich rozwiązań, Chiny nadal nie są samowystarczalne w najbardziej krytycznych obszarach technologicznych. 

(...)

USA przewodzą w obszarze oprogramowania i zaawansowanych półprzewodników, lecz oddały znaczącą część tradycyjnej produkcji przemysłowej. Chiny osiągnęły dominację w klasycznej produkcji przemysłowej, ale pozostają uzależnione od zachodnich technologii w obszarach krzemu i zaawansowanego software’u. Ta asymetria tworzy złożony system globalnych współzależności, w którym proste interpretacje potencjału mocarstw tracą na znaczeniu. 

ukladsil.pl