sobota, 25 grudnia 2021


Sobota, bardzo późny wieczór, trafiam do grupy 13 Jezydów. Śpią ukryci w krzakach, już poza strefą stanu wyjątkowego. Długo nie chcieli się spotkać. Bali się. Są w drodze do Niemiec i Francji. Zgadzają się na spotkanie dopiero gdy zapada zmrok. W nim czują się pewniej.

„Uważaj tutaj gdzie stąpasz. Oni tu leżą” – mówi osoba, która mnie wprowadza. Dziś jest mocny księżyc, dość jasno, zagajnik jest rzadki więc widać czarne ciała pod drzewami. Na gołej ziemi. Dziś nie padało. Od kilku dni nie pada, więc jest sucho. Szczęście.

Dziś mają znacznie więcej szczęścia. Mieli ze sobą trochę jedzenia w plecakach, ale zabrakło. A zauważył ich w krzakach gospodarz. Polak. Dobry Polak. Pan Anatol. Nie doniósł do pograniczników, jak robi wielu tutaj.

Wysłał od razu kogoś po zakupy, nakarmił, ogrzał ciepłą strawą i herbatą. Kupił im ciepłe rzeczy na podróż. Mężczyźni płakali z radości. I w podzięce. Dosłownie.

Siedzimy w zagajniku oddalonym od kilkaset metrów od najbliższego domu, kilometr od wioski. Wioska jest na wpół wymarła – nikogo na szutrowej ulicy, tylko gdzieniegdzie w domach pali się światło. Mimo tego w tym zagajniku mówimy szeptem. Husajn – 24 latek który mówi po angielsku – prosi, bym też maksymalnie ściemnił ekran smartfona. Tak się boją.

Cztery i pół kilometra dalej straż graniczna szukała imigrantów przeczesując krzaki gigantycznym szperaczem. Jakiś kilometr od wioski słyszałem wojskowe ciężarówki. W drodze do Narewki mijałem oddział wojska, który biegał wzdłuż lasu i szukał kogoś przeczesując teren latarkami. Kwadrans po rozstaniu z Jezydami skontrolował mnie przejeżdżający patrol Straży Granicznej. Tej nocy w ciągu dwóch godzin byłem zatrzymywany i kontrolowany aż cztery razy. Ścigający Jezydów są więc blisko, a niezwykła ostrożność uciekających jest zrozumiała.

(...)

Polacy wypychali tę grupę Jezydów cztery razy. Jednemu z nich – Noasowi – polski pogranicznik zabrał z plecaka telefon, jedzenie i trzy paczki papierosów. Wszystkie, które miał. Smartfon i jedzenie na granicy to sprawa życia i śmierci. Bez komórki wychłodzeni ludzie nie wezwą pomocy.

Dopytuję się czy na pewno to polski, a nie białoruski pogranicznik.

„Tak. Polacy czasem zabierają nam telefony. Białoruscy pogranicznicy nic nam nie zabierali” – potwierdza Husajn.

(...)

Ale ta kradzież to najgorsza rzecz, która ich spotkała. Znowu mają szczęście.

Nikt z nich nie został pobity, nie strzelano im pod nogi, ani w powietrze, by przestraszyć. Nie szczuto ich wilczurami. Nikt z tej grupy też nie choruje, choć mają problemy z nogami – odparzenia, odciski.

Dziś aktywistki opatrzyły im stopy. Kolejny powód, by być szczęśliwym.

Husajn też narzeka tylko na stopy. Właśnie dostał nowe, suche buty. Mimo, że jesteśmy w ciemnej głuszy, że nie wiadomo, co ich tej nocy jeszcze spotka, cieszy się. Ma taki promienny uśmiech, szczery, radosny. Nie schodzi z jego twarzy.

„Jesteś szczęśliwy? – pytam.

„Jestem. Czuję się dobrze i jadę do Francji. Tam o wiele bardziej bezpiecznie niż w Iraku, i życie jest lepsze niż w to obozie dla uchodźców. I tam spotkam też moją rodzinę. Całą, 10 osób – tłumaczy. W Iraku studiował administrację na uniwersytecie w Zachu. We Francji najpierw chciałby odpocząć po tej wędrówce, potem nauczyć języka i może kontynuować studia. Ktoś z osób pomagających grupie umawia się z nim pod wieżą Eiffla.

oko.press

21.10.2021

"Doszedł do nas i upadł. Po pobiciu przez białoruskie służby odnowił się stary uraz kręgosłupa. Kompletnie przemoczonego Razzaka, przebierałyśmy na leżąco. Bardzo cierpiał. Do szpitala odwiozła go karetka wezwana przez Medycy Na Granicy. Musiał być do niej wniesiony na noszach. Reszta syryjskiej grupy została zabrana przez Straż Graniczną. Na miejscu był pełnomocnik, który pojechał za nimi do placówki" - relacjonuje Fundacja Ocalenie.

"Oby ślad nie zaginął po: Ahmadzie, Nedalu, Younesie, Mohammadzie, Younesie i Abdulu Razzaku" - dodaje.

Grupa Granica podkreśla, że migrantom pomagają również mieszkańcy pogranicza: "Jedziemy o świcie do kolejnej 'pinezki' Ma być pięć osób arabskojęzycznych, nie jedli od kilku dni. Na polach szron, wygląda pięknie. Jest mroźnie. Na miejscu po świerkiem stoi sześć osób. Wszystkie okutane w szaliki, kaptury i czapki. Piją herbatę z termosu i jedzą czekoladę. Słońce dopiero zaczyna oświetlać las. 'Merhaba!' - witamy się. 'Dzień dobry' - odpowiada po polsku jedna z okutanych osób. 'A państwo tu pomóc, czy przeszkodzić?'. 'My - pomóc' - uśmiechamy się do siebie nawzajem. Widzimy, że część z nas mocno przez łzy. Zapłakane I. i N. przytulają się do leśnego anioła. 'No, to ja już lecę do pracy. Herbatę ci do końca przeleję do kubka, ale biorę termos, bo przyda mi się na jutrzejszy obchód po lesie' - mówi po polsku do zmarzniętego M. 'Powodzenia!', pani odchodzi w las w stronę wsi. My zostajemy, długo rozmawiamy, częstujemy ciepłą zupą, pomagamy się przebrać w ciepłe ubrania i suche buty".

20.10.2021

Medycy Na Granicy zamieścili w mediach społecznościowych relację z nocnej akcji. "Po północy nasz zespół otrzymał od organizacji pomocowej zgłoszenie o dużej grupie osób potrzebujących pomocy. Poszkodowani przebywali w lasach od wielu dni. Na miejsce udali się Andrzej Dziędziel (kierowca-ratownik), Weronika Bujko-Kiersnowska (lekarka) i Piotr Kołodziejczyk (ratownik medyczny). Zgłoszenie dotyczyło grupy ponad 30 osób przebywających poza strefą stanu wyjątkowego. Na miejsce pojechała też Anna Borkowska (lekarka), która miała zacząć swój dyżur o 8:00, ale przebywała już w naszej bazie. Okazało się, że niemożliwe jest dotarcie do poszkodowanych żadnym pojazdem - musieliśmy zaparkować na końcu drogi i przedrzeć się do grupy nocą przez gęsty las razem z naszym sprzętem oraz pakietami pomocowymi. Nieśliśmy ze sobą około 35 litrów wody oraz kilka termosów z gorącą herbatą. Marsz po grząskim terenie, przez gęsto usiane przewalone drzewa trwał około 40 minut" - czytamy.

Na miejscu medycy zastali grupę ośmiu mężczyzn, sześciu kobiet i 16 dzieci. Najmłodsze z nich miało około roku i było karmione piersią. Cała grupa była wychłodzona, bardzo głodna i spragniona. "Przekazaliśmy żywność, wodę i koce. Jedna z kobiet była w drugim trymestrze ciąży. Jej stan bardzo nas niepokoił - dolegliwości, które zgłaszała, mogły świadczyć o poważnych powikłaniach położniczych. Po nakarmieniu, ogrzaniu i nawodnieniu jej stan się poprawił. Oceniliśmy też medycznie kilkoro dzieci oraz mężczyznę w podeszłym wieku, po amputacji części nogi, który wędrował przez las od wielu dni. Obejrzeliśmy kikut nogi, zaopatrzyliśmy go i przekazaliśmy odpowiednie leki przeciwbólowe" - relacjonuje grupa.

Medycy podali odpowiednie leki kilku innym osobom, które cierpiały z powodu urazów, a także dolegliwości internistycznych i ginekologicznych. "Na miejscu pomagała nam jedna z członkiń grupy, która w swoim kraju pochodzenia pracowała jako pielęgniarka anestezjologiczna. Zostawiliśmy poszkodowanym bardzo duże ilości leków na ich choroby, a także żywność i wodę. Do grupy dotarli również członkowie organizacji pomocowych, którzy wraz z nami świadczyli pomoc humanitarną. Wszyscy nasi pacjenci kategorycznie odmówili przewiezienia do szpitala. Obawiali się bycia oddzielonymi od rodzin. Grupa była nam ogromnie wdzięczna za udzieloną pomoc. Na pożegnanie zostaliśmy wyściskani. Wróciliśmy do bazy po 6:00 rano - cała akcja trwała około sześciu godzin. To była najcięższa z naszych dotychczasowych interwencji. Nigdy, w całym swoim życiu zawodowym, nie widzieliśmy czegoś takiego" - podkreślają Medycy na Granicy.

20.10.2021

Fundacja Ocalenie poinformowała, że 17 osób z grupy uchodźców z Afganistanu, którzy od sierpnia koczują na granicy w miejscowości Usnarz, właśnie przeszło przez druty do Polski. 

"Niedawno dostaliśmy wiadomość z Usnarza: 17 zdesperowanych osób przeszło przez druty. Zostały przez polskich funkcjonariuszy pobite, skute i wrzucone do samochodu. Reszta, która nie zdążyła przejść, nic nie widzi od gazu którym zostali spryskani" - informuje Fundacja. 

Grupa 32 afgańskich uchodźców koczowała na granicy polsko-białoruskiej na wysokości Usnarza Górnego od co najmniej 10 sierpnia. Według ustaleń Amnesty International (raport opublikowany 30 września) do 18 sierpnia obóz uchodźców znajdował się po stronie polskiej, a później mieli oni zostać wypchnięci przez Straż Graniczną na stronę białoruską. Polscy funkcjonariusze temu zaprzeczają.

gazeta.pl

Sławek (imię zmienione), mieszkaniec strefy, początkowo zgadza się na rozmowę pod nazwiskiem. Potem zmienia jednak zdanie w obawie przed polskimi służbami, choć nie robi nic nielegalnego. Wraz z przyjaciółmi, którzy także żyją w strefie, stworzyli nieformalną grupę pomocy ludziom błąkającym się po okolicznych lasach. Zanoszą im jedzenie, leki, ciepłe napoje, śpiwory, folie termiczne, środki higieniczne, rękawiczki. Pokazuje mi takie pakiety przetrwania popakowane w plastikowe torby.

– To jest absolutnie podstawowa pomoc. Na razie zgodna z prawem. Nie słyszałem, żeby ktoś zabraniał mi przekazywać ludziom jedzenie i suche skarpety – mówi.

W regionie od wielu tygodni bardzo aktywnie działają polskie organizacje humanitarne, m.in. te zrzeszone w Grupie Granica czy Fundacja Ocalenie. Znajdują w lasach potrzebujących ludzi, dostarczają im jedzenie, ubrania i leki. Jeśli uchodźcy chcą wezwać Straż Graniczną, aktywiści towarzyszą w ich zatrzymaniu i walczą, by polskie służby przyjęły wnioski azylowe. Sławek i jego znajomi mają jednak pewną przewagę. Mieszkają w strefie, mogą więc legalnie dotrzeć w miejsca dla innych niedostępne.

Ani on, ani jego przyjaciele po Straż Graniczną nie dzwonią, jeśli nie życzą sobie tego znalezione osoby. Ma o tej formacji zdecydowanie złe zdanie. W lasach codziennie widzi ludzi w dramatycznym stanie, którzy po kilka lub nawet kilkanaście razy byli już wypychani przez polskich pograniczników na Białoruś, a stamtąd przez białoruskich funkcjonariuszy z powrotem do Polski. Ale powstrzymuje się od oceny innych mieszkańców.

– Nie jestem od tego. Niektórzy żyją od wielu lat samotnie, odizolowani od świata, bez pełnego dostępu do informacji. Trzeba też zrozumieć, że Straż Graniczna zawsze była tu taką dobrą formacją, na którą można liczyć w każdej sytuacji – mówi. Nie chce, by ludzi z Podlasia przedstawiano w zły sposób. – Wiem, że są tacy, którzy pomagają uchodźcom. Inni nie chcą o tym rozmawiać – zaznacza.

Sławkowi łamie się głos, gdy mówi o tym, co on i jego znajomi widzą w lasach. O schorowanych i półprzytomnych ludziach, przerzucanych tam i z powrotem przez granicę. – Większość z nas jest na krawędzi, ale to nie czas, żeby się użalać nad sobą – dodaje szybko. Nie planował angażowania się w działalność humanitarną. Nie pomaga “w poczuciu romantycznego uniesienia”, nie kryje swojego zmęczenia całą sytuacją: – Ale ci ludzie już tu są i trzeba coś z tym zrobić.

Ma za sobą niezliczone rozmowy z osobami chowającymi się w lasach. – Myślę o nich po prostu jako o ludziach, którzy potrzebują pomocy. Popełnili największy błąd życia, że zaufali reżimowi Łukaszenki, poświęcili oszczędności życia i trafili w pułapkę – mówi.

– Oczywiście, że sami zapłacili, by przylecieć do Mińska, na początku zostali zresztą tam bardzo mile przyjęci. Jednak potem, gdy wysiadają z autobusów na granicy, są okradani z całych pieniędzy, które im zostały. W takim stanie są wysyłani do Polski. Nie mają jak wrócić do siebie. Opowiadają, że gdy chcą wrócić do Mińska, taksówkarze żądają od nich 1000 dolarów za kurs. Oni już tych pieniędzy nie mają. Naprawdę znaleźli się w sytuacji bez wyjścia.

onet.pl