Sobota, bardzo późny wieczór, trafiam do grupy 13 Jezydów. Śpią ukryci w krzakach, już poza strefą stanu wyjątkowego. Długo nie chcieli się spotkać. Bali się. Są w drodze do Niemiec i Francji. Zgadzają się na spotkanie dopiero gdy zapada zmrok. W nim czują się pewniej.
„Uważaj tutaj gdzie stąpasz. Oni tu leżą” – mówi osoba, która mnie wprowadza. Dziś jest mocny księżyc, dość jasno, zagajnik jest rzadki więc widać czarne ciała pod drzewami. Na gołej ziemi. Dziś nie padało. Od kilku dni nie pada, więc jest sucho. Szczęście.
Dziś mają znacznie więcej szczęścia. Mieli ze sobą trochę jedzenia w plecakach, ale zabrakło. A zauważył ich w krzakach gospodarz. Polak. Dobry Polak. Pan Anatol. Nie doniósł do pograniczników, jak robi wielu tutaj.
Wysłał od razu kogoś po zakupy, nakarmił, ogrzał ciepłą strawą i herbatą. Kupił im ciepłe rzeczy na podróż. Mężczyźni płakali z radości. I w podzięce. Dosłownie.
Siedzimy w zagajniku oddalonym od kilkaset metrów od najbliższego domu, kilometr od wioski. Wioska jest na wpół wymarła – nikogo na szutrowej ulicy, tylko gdzieniegdzie w domach pali się światło. Mimo tego w tym zagajniku mówimy szeptem. Husajn – 24 latek który mówi po angielsku – prosi, bym też maksymalnie ściemnił ekran smartfona. Tak się boją.
Cztery i pół kilometra dalej straż graniczna szukała imigrantów przeczesując krzaki gigantycznym szperaczem. Jakiś kilometr od wioski słyszałem wojskowe ciężarówki. W drodze do Narewki mijałem oddział wojska, który biegał wzdłuż lasu i szukał kogoś przeczesując teren latarkami. Kwadrans po rozstaniu z Jezydami skontrolował mnie przejeżdżający patrol Straży Granicznej. Tej nocy w ciągu dwóch godzin byłem zatrzymywany i kontrolowany aż cztery razy. Ścigający Jezydów są więc blisko, a niezwykła ostrożność uciekających jest zrozumiała.
(...)
Polacy wypychali tę grupę Jezydów cztery razy. Jednemu z nich – Noasowi – polski pogranicznik zabrał z plecaka telefon, jedzenie i trzy paczki papierosów. Wszystkie, które miał. Smartfon i jedzenie na granicy to sprawa życia i śmierci. Bez komórki wychłodzeni ludzie nie wezwą pomocy.
Dopytuję się czy na pewno to polski, a nie białoruski pogranicznik.
„Tak. Polacy czasem zabierają nam telefony. Białoruscy pogranicznicy nic nam nie zabierali” – potwierdza Husajn.
(...)
Ale ta kradzież to najgorsza rzecz, która ich spotkała. Znowu mają szczęście.
Nikt z nich nie został pobity, nie strzelano im pod nogi, ani w powietrze, by przestraszyć. Nie szczuto ich wilczurami. Nikt z tej grupy też nie choruje, choć mają problemy z nogami – odparzenia, odciski.
Dziś aktywistki opatrzyły im stopy. Kolejny powód, by być szczęśliwym.
Husajn też narzeka tylko na stopy. Właśnie dostał nowe, suche buty. Mimo, że jesteśmy w ciemnej głuszy, że nie wiadomo, co ich tej nocy jeszcze spotka, cieszy się. Ma taki promienny uśmiech, szczery, radosny. Nie schodzi z jego twarzy.
„Jesteś szczęśliwy? – pytam.
„Jestem. Czuję się dobrze i jadę do Francji. Tam o wiele bardziej bezpiecznie niż w Iraku, i życie jest lepsze niż w to obozie dla uchodźców. I tam spotkam też moją rodzinę. Całą, 10 osób – tłumaczy. W Iraku studiował administrację na uniwersytecie w Zachu. We Francji najpierw chciałby odpocząć po tej wędrówce, potem nauczyć języka i może kontynuować studia. Ktoś z osób pomagających grupie umawia się z nim pod wieżą Eiffla.
oko.press