Zaprzeczeniem pożądanej władzy był Borys Jelcyn, prezydent, który stał się symbolem Rosji rzuconej na kolana, poniżonej smutą lat 90. oraz pozbawionej należnego jej prestiżu wielkiego mocarstwa. Stał się synonimem tych wszystkich dramatów, które straumatyzowały Rosjan po rozpadzie ZSRR. „Wypędził babuszki na deszcz i śnieg, żeby sprzedawały bochenki i szproty w pomidorach podejrzanym przechodniom” – wspominał Aleksandr Brienier, rosyjski artysta, który w 1995 roku półnagi, w rękawicach bokserskich, wyszedł na plac Czerwony w Moskwie, wyzywając prezydenta na pojedynek. Na portalu Lenta w 15. rocznicę śmierci Jelcyna tak podsumował jego prezydenturę: „Rozdał rdzewiejące fabryki bandytom znanym jako oligarchowie. Pozwolił jednym bandytom mniejszego kalibru kalibru i z bronią palną w kieszeniach rozpocząć uliczne polowanie na innych bandytów chcących zostać oligarchami”.
Uwłaczający był także alkoholizm Jelcyna, którego kolejne pijackie wybryki sprawiały, że Rosję kojarzono nie tyle z potęgą, co z krajem pijących barbarzyńców. Tych incydentów było wiele, ale dwa z nich szczególnie ilustrują skalę szkód wyrządzonych prestiżowi międzynarodowemu byłego imperium. W 1994 roku Borys Jelcyn „przespał” swoją oficjalną wizytę w Irlandii. Kiedy samolot z prezydentem wylądował na lotnisku w Shannon, przy rampie czekali już na niego członkowie irlandzkiego rządu oraz premier Albert Reynolds. Jelcynowi jednak się nie spieszyło, a gdy oczekiwanie się przedłużało, do delegacji irlandzkiej wyszedł ówczesny wicepremier Oleg Soskowiec. Zarumieniony ze wstydu, tłumaczył gospodarzom, że negocjacje nie mogą się odbyć, ponieważ „Borys Nikołajewicz jest zmęczony”. Samolot rządowy zawrócił i odleciał z powrotem do Moskwy. Następnego dnia, kiedy prezydent zdążył wytrzeźwieć, tłumaczył się dziennikarzom: „Będę szczery – zaspałem!”. (Po latach jego córka, Tatiana Jumaszewa, twierdziła, że Jelcyn miał wtedy zawał, ale nie chciał, by trafiło to do wiadomości publicznej).
Zaledwie kilka dni wcześniej w stolicy Niemiec stał się pośmiewiskiem, które pamiętają nie tylko Rosjanie, ale także światowe media. W sierpniu 1994 roku zorganizowano w Berlinie oficjalną ceremonię z okazji wycofania Zachodniej Grupy Wojsk Radzieckich z Niemiec. Niedysponowany, czyli nietrzeźwy, najpierw omal nie spadł ze schodów, a później – podtrzymany w ostatniej chwili przez umundurowanych ochroniarzy – przebudził się i przechodząc obok orkiestry wojskowej, odebrał dyrygentowi pałeczkę i sam zaczął nadawać tempo oszołomionym muzykom. Na nagraniach widać, że zachowanie rosyjskiej głowy państwa wywołało, delikatnie mówiąc, konsternację obecnych i śmiech ówczesnego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Szef ochrony prezydenta Aleksander Korżakow wspominał później w swojej książce „Borys Jelcyn: od świtu do zmierzchu”, że jeszcze przed incydentem z orkiestrą rosyjski prezydent pomylił wiec partii profaszystowskiej ze spotkaniem mieszkańców Berlina i postanowił z nimi porozmawiać. A na koniec wizyty, okrutnie fałszując i zagłuszając zespół folklorystyczny, odśpiewał jeszcze publicznie „Kalinkę”, jedną z najbardziej znanych rosyjskich pieśni ludowych.
Rządy Jelcyna pozostają w pamięci Rosjan jako szalone lata 90. Opisuje się je jako kolejną smutę, w której transformacja państwa i gospodarki sprowadzała się do dzikiej prywatyzacji, a polityka przenikała się ze światem przestępczym. Wtedy też zrodziło się przekonanie, że demokracja oznacza chaos, niepewność i słabość państwa. Potwierdzają to badania opinii publicznej, jakie 30 lat później przeprowadziło niezależne Centrum Lewady. W marcu 2020 roku zapytano Rosjan o to, co pamiętają z dekady lat 90. Większość wskazała na: bandytyzm, kryminalizację, brak porządku, bezprawie (24%); biedę oraz głód (21%); puste pułki w sklepach (14%), a także na rozpad i rozkradanie państwa (12%). Kiedy zapytano ankietowanych wprost, czy potrafią wskazać jakiekolwiek pozytywne wspomnienie z tamtej dekady, duża ich część (42%) nie była w stanie wymienić żadnego.
Pod rządami reformatorów i demokratów, bo takim mianem określano ekipę Jelcyna, Rosja formalnie zbankrutowała, popadając latem 1998 roku w potężny kryzys rublowy. Panaceum miał być Jewgienij Primakow, twardogłowy komunista, minister spraw zagranicznych (1996–1998), a wcześniej szef Służby Wywiadu Zagranicznego (1991–1996). Przede wszystkim jednak najpoważniejszy przeciwnik rządzącego Borysa Jelcyna i związanej z nim „familii” (grupy najpotężniejszych oligarchów). Okazało się, że Primakow jako premier radził sobie lepiej, niż powinien, a nawet lepiej, niż chciałby tego Jelcyn. Odbudował zaufanie międzynarodowych instytucji finansowych do Rosji, w Dumie popierała go stabilna większość. Co gorsza, zaczął czuć się na tyle pewnie, że zamierzał stworzyć własne centrum władzy, stanąć do wyborów prezydenckich w 2000 roku i je wygrać. Dla Kremla oznaczało to kłopoty i konieczność zapobieżenia rozbiciu układu rządzącego, a także przeprowadzenie operacji „Następca”. Jelcyn bowiem kończył swoją drugą kadencję, musiał oddać władzę, a jeszcze w tamtym czasie nikomu nie przychodziło do głowy zmieniać konstytucji.
Sukcesy Primakowa irytowały Kreml, a skupieni wokół władzy wielcy biznesmeni byli zaniepokojeni. Słusznie, bo twardogłowy premier nie miał z oligarchami dobrych relacji, zapowiadał pociągnięcie do odpowiedzialności zarówno „autorów niewypłacalności” państwa, jak i „architektów drapieżnej prywatyzacji”. Sygnałem ostrzegawczym była sprawa karna wszczęta przeciwko wówczas najpotężniejszemu oligarsze, Borysowi Bieriezowskiemu, a pretekstem – nieprawidłowości finansowe w Aerofłocie.
Jednym z nielicznych, którzy otwarcie stanęli po stronie Bieriezowskiego, a tym samym ekipy Jelcyna, był ówczesny szef FSB Władimir Putin. Pojawiając się na przyjęciu urodzinowym żony oligarchy, rzucił otwarte wyzwanie premierowi. Bieriezowski wspominał później: „Premier Primakow próbował mnie wsadzić do więzienia. Gdziekolwiek się pojawiłem, ludzie ode mnie uciekali. Ale Putin przyszedł na urodziny mojej żony, chociaż nie został zaproszony. Wtedy powiedziałem mu: będziesz miał problemy z Primakowem, a ten to zignorował” – czytamy w artykule Radia Swoboda Lata heksogeniczne pióra Dmitrija Wołczeka z 25 lipca 2018 roku.
W zamian zyskał przychylność najbliższego oligarchy Jelcyna, co zaprocentowało w kluczowym momencie jego kariery. Putin wcale nie był faworytem operacji „Następca”, został nim ostatecznie dzięki skrajnej lojalności wobec swoich. Zanim ostentacyjnie wsparł Bieriezowskiego, w 1997 roku uratował przez aresztowaniem swojego byłego szefa, Anatolija Sobczaka, mera Sankt Petersburga (1991–1996). Prokuratura oskarżyła go o nieprawidłowości finansowe, Sobczak trafił do szpitala, z którego potajemnie wywiózł go wprost na lotnisko Władimir Putin, ówczesny zastępca szefa administracji prezydenta. Stamtąd wynajętym i opłaconym przez przyjaciela Putina, biznesmena Giennadija Timczenkę, samolotem poleciał do Paryża, oficjalnie na leczenie. Dwa lata później, już jako szef rządu, Putin doprowadził do zamknięcia sprawy z braku dowodów. W swoich wspomnieniach Jelcyn odnotowywał później tę akcję z „głębokim poczuciem szacunku i wdzięczności” dla Władimira Władimirowicza Putina.
Za kandydaturą Putina na następcę prezydenta Jelcyna lobbował Anatolij Czubajs, argumentując, że ten jest „naszym człowiekiem”, w dodatku sprawnym menadżerem, który w pełni rozumie mechanizmy kremlowskiej polityki. W maju 1999 roku prezydent Jelcyn testował jeszcze Siergieja Stiepaszyna, zastępując nim zdymisjonowanego Primakowa. Atutem nowego premiera była lojalność, ale szybko okazał się nadmiernie zachowawczy w roli szefa rządu. Gleb Pawłowski (wówczas doradca Putina) i Borys Bieriezowski wpadli na pomysł, aby pokazać społeczeństwu Putina jako oficera wywiadu i nowego Stirlitza. Rosjanie mieli go pokochać, tak jak kultowy serial szpiegowski Siedemnaście mgnień wiosny, w którym Stirlitz jako agent wywiadu radzieckiego przeprowadzał błyskotliwe operacje przeciwko nazistowskim Niemcom.
W lipcu 1999 roku Jelcyn ostatecznie postawił na Stirlitza. Miesiąc później mianował Putina na stanowisko premiera i natychmiast wskazał go na swojego następcę w nadchodzących wyborach, zaplanowanych na marzec 2000 roku. Mieli się w nich zmierzyć Jewgienij Primakow, Władimir Putin oraz mer Moskwy, Jurij Łużkow. Primakow był księciem rosyjskiej polityki, Łużkow graczem wagi ciężkiej, a Putin najmniej rozpoznawalnym z nich. Dramatycznie potrzebował sukcesu, który
przyciągnąłby do niego masy wyborców.
Okazją, którą wykorzystał, był rajd Szamila Basajewa, lidera czeczeńskich radykałów, na sąsiedni Dagestan w sierpniu 1999 roku. Putin miał pretekst, aby wypowiedzieć traktat pokojowy, kończący w 1996 roku klęskę militarną Rosji w Czeczenii. Mała, szybka i zwycięska wojenka miała skonsolidować Rosjan wokół nowo mianowanego premiera. Dziś wiemy, że efekt flagi miała wywołać seria wymierzonych w budynki mieszkalne eksplozji, które we wrześniu wstrząsnęły Rosją. W nocy z 3 na 4 września 1999 roku eksplodował blok w dagestańskim Bujnaksku, około 30 kilometrów od strefy działań bojowych. W nocy z 8 na 9 września w Moskwie wybuchł dom przy ulicy Gurianowa, cztery dni później kolejny budynek w pobliżu autostrady Kaszirskoje, a rankiem 16 września następny – w Wołgodońsku, w obwodzie rostowskim. W sumie zginęło ponad 300 osób, a około półtora tysiąca zostało rannych. Na Rosjan padł blady strach, doszukiwano się „śladu czeczeńskiego”, wielu – jak opisywał portal Meduza – przeszukiwało piwnice, organizoorganizowało obywatelskie patrole i z rosnącą wrogością odnosiło się do ludności Kaukazu.
W dniu 22 września ogłoszono, że udało się zapobiec eksplozji w Riazaniu. Aleksiej Kartofelnikow, czujny mieszkaniec domu przy ulicy Nowisiełowa, wracając z pracy, zauważył podejrzaną trójkę w samochodzie. Zanim na miejsce przybył patrol policji, podejrzana grupa wyładowała z samochodu trzy torby, zaniosła je do piwnicy i zniknęła. W workach odnalezionych przez policję znajdowały się materiały wybuchowe i detonator ustawiony na godzinę 5.30. Test wykazał obecność heksogenu, jednego z bardziej niszczących ładunków wybuchowych. Mieszkańców natychmiast ewakuowano, a miejscowy szef FSB, generał Aleksandr Siergiejew, oficjalnie poinformował, że cudem uniknęli śmierci. Jednocześnie wszczęto postępowanie karne w związku z usiłowaniem zamachu terrorystycznego, a w mieście ustawiono blokady drogowe i intensywnie poszukiwano sprawców, których udało się zatrzymać. A którymi okazali się funkcjonariusze FSB.
Dwa dni później Nikołaj Patruszew, dyrektor FSB, wydał sensacyjne oświadczenie. W Riazaniu nie miało być próby zamachu terrorystycznego, lecz ćwiczenia FSB. Nie było również ładunku wybuchowego, a w workach miał znajdować się zwykły cukier. Dziś, za sprawą licznych przecieków i śledztw dziennikarskich, wiadomo, że riazański sachar (cukier) i pozostała seria wybuchów w blokach mieszkalnych była operacją FSB, mającą skonsolidować Rosjan wokół Kremla, a z Putina
uczynić silnego i sprawczego lidera. Historię tę opisali Jurij Felsztinski i Aleksandr Litwinienko w książce Wysadzić Rosję, którą w 2015 roku rosyjski sąd uznał za ekstremistyczną i zakazał jej dystrybucji.
Dokładnie tego samego dnia, w którym Patruszew zaprzeczał, żeby za zamachami stały rosyjskie służby bezpieczeństwa, padły słynne słowa Władimira Putina, którymi rozkochał w sobie Rosjan. „Będziemy ścigać terrorystów wszędzie. Na lotnisku, w toalecie. Dorwiemy ich w sraczu, to zabijemy w sraczu. To wszystko. Sprawa zamknięta”. Słowa te stały się momentem założycielskim władzy Władimira Putina. Walka z terroryzmem, druga wojna czeczeńska i wizerunek twardego lidera zapewniły mu szybki wzrost popularności pod koniec 1999 roku i zwycięstwo w wyborach prezydenckich w marcu 2000 roku.
Wszyscy byli szczęśliwi. Rosjanie dostali prezydenta młodego, niepijącego, wysportowanego i przede wszystkim okazującego sprawczość i witalność. Jelcyn i oligarchowie zaś tego, który miał gwarantować kontynuację układu. Ten jednak został zniszczony trzy lata później. Zanim Putin zdecydował się działać, wzmacniał swoją pozycję, centralizował władzę i nie straszył swoich konkurentów.
(...)
Putinowi udało się wyrzucić liberalną opozycję poza nawias bieżącej polityki, a krytykom władzy przykleić łatkę wrogów państwa i agentów zagranicznych. Jednocześnie zaostrzał represje, które dziś coraz bardziej przypominają niechlubną tradycję represji stalinowskich. Wrócili więc politzakluczionnyje, czyli więźniowie polityczni. Według zdelegalizowanego rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, od 2014 do 2023 roku ich liczba wzrosła 15-krotnie. W czasie pieriestrojki Gorbaczowa, pod koniec lat 80., komuniści wypuścili na wolność około 280 więźniów politycznych. W putinowskiej Rosji jest ich aktualnie 769. OVD-Info, rosyjska niezależna organizacja, która od 2012 roku prowadzi podobny monitoring, ma w swojej bazie 3496 rekordów dotyczących prześladowań na tle politycznym. Organizacja wskazuje również, że od czasu inwazji na Ukrainę w 2022 roku prześladowania polityczne rozlały się na całą Rosję. Do największej liczby represji dochodzi w stolicy kraju oraz na anektowanym Krymie.
Prześladowani przez reżim Putina są nie tylko opozycjoniści i krytycy Kremla, kryminalizowany jest każdy ruch społeczny, który kontestuje decyzje władz (np. antywojenny ruch Wiosna, który w lutym 2022 roku wzywał do protestu przeciwko agresji na Ukrainę). Prześladowani są zwykli ludzie, aktywiści, artyści i performerzy, którzy wyrażają swój sprzeciw w zawoalowany sposób. Jesienią ubiegłego roku głośna stała się historia kolektywu poetyckiego, który raz w miesiącu spotykał się pod pomnikiem słynnego poety Włodzimierza Majakowskiego w Moskwie. Dokładnie w tym samym miejscu w czasach radzieckich gromadzili się dysydenci, żeby recytować poezję nierzadko krytyczną wobec ZSRR. W latach 60. dwójka z nich na podstawie artykułu o propagandzie antyradzieckiej trafiła na pięć–siedem lat do łagru, a trzeci, Władimir Bukowski, na przymusowe leczenie do psychuszki (szpitala psychiatrycznego). Praktyka ta ożyła na nowo – Memoriał poinformował na początku października tego roku, że co najmniej 49 skazanych z powodów politycznych przymusowo wysłano do szpitali psychiatrycznych. Obrońcy praw człowieka ze stowarzyszenia zwracają uwagę, że skazani kierowani są na przymusowe leczenie na czas nieokreślony, a więźniowie skarżą się, że w trakcie „leczenia” są bici, poniżani i szprycowani silnymi narkotykami, np. haloperidolem, który stosowany jest w leczeniu schizofrenii, stanów maniakalnych, zaburzeń urojeniowych i psychoz.
Na skrajną przemoc ze strony władz skarży się większość aresztowanych z powodów politycznych. Dwóch młodych poetów, którzy we wrześniu ubiegłego roku recytowali pod pomnikiem Majakowskiego własne wiersze, usłyszało wyroki skazujące na siedem lat kolonii karnej, a oklaskujący ich kolega – cztery, i tylko dlatego, że przyznał się do winy. Podczas aresztowania policjanci bili ich pałką, jednego z aresztowanych oblali benzyną i zagrozili podpaleniem, natomiast dziewczynie jednego z nich – zbiorowym gwałtem. Później opowiadała ona prawnikom, że policjanci pokazali jej film z gwałtu na jej chłopaku. Przesłuchiwali go w sąsiednim pokoju, próbując zmusić do przeprosin. „Wreszcie znaleźli przedmiot [sztangę], który można było włożyć mu do odbytu, i to zrobili. Potem pokazali mi film z gwałtu” – opowiadała dziennikarzowi z portalu Meduza.
(...)
Większość Rosjan wie, że w ich kraju przetrzymywani są więźniowie polityczni, i większość ten fakt akceptuje. W ostatnim takim badaniu przeprowadzonym przez Centrum Lewady w 2020 roku potwierdziło to 63% respondentów. Przy czym 68% jednocześnie zastrzegało, że doświadcza poczucia wolności. W lutym 2023 roku, rok po napaści militarnej na Ukrainę, Centrum Lewady próbowało weryfikować stosunek Rosjan, już wtedy poddawanych represjom politycznym w ramach specoperacji, do politzakluczonnych. A że najważniejszym z nich był Aleksiej Nawalny, to zapytano o to, jak oceniają osadzenie go w kolonii karnej. W odpowiedzi 61% respondentów uznało, że „Nawalny złamał prawo i musi być pociągnięty do odpowiedzialności”. Dokładnie tak, jak przekonywał Kreml.
Niewielu zaskoczyło to badanie, jako że pasywność i zdolność adaptacji jest cechą charakteryzującą rosyjskie społeczeństwo. Każdy potwierdzi prawdziwość rosyjskiego porzekadła Tisze jedziesz, dalsze budiesz, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że pokorne ciele dwie matki ssie. Lew Gudkow, szef Centrum Lewady, tłumaczy ten fakt tym, że nowe pokolenie już trzecią dekadę wzrasta w tej samej tradycji państwa przemocowego. Są socjalizowani do poddaństwa i bierności od przedszkola, przez system edukacji i kontakt z instytucjami bezpieczeństwa, aż po skrajnie agresywną propagandę państwową. Jeśli protestują, to po cichu i w ukryciu – czytamy w jego książce Powracający totalitaryzm (2022).
Apatia jest postawą oczekiwaną przez władze. Wpisuje się w niepisany kontrakt, jaki zawarł ze społeczeństwem Putin. Umowa ta sprowadza się do zapewnienia przez władze bezpieczeństwa i stabilności, a w zamian oczekuje się od społeczeństwa współpracy i posłuszeństwa. Co w pakiecie oznacza także przyzwolenie na przemocowość państwa. Z akceptacją tego ostatniego nie ma większego problemu, bo takie myślenie wpisuje się w tradycyjne rosyjskie wartości, a zatem legitymizowane autorytetem Cerkwi prawosławnej.
(...)
Fiodor Końkow, psycholog kliniczny, który od trzech dekad pracuje z ofiarami przemocy i konfliktów zbrojnych w ramach projektu „Bez uprzedzeń”, w kwietniu 2024 roku na portalu Ludi Bajkała porównał relacje pomiędzy władzą w Rosji a jej społeczeństwem do rodzin dysfunkcyjnych i grup przestępczych. Sadomasochizm – mówi Końkow– rozwija się w tych społeczeństwach, w których ludzie odczuwają silną presję, gdzie doznają wielu traum. Rozwija się tam, gdzie przemoc staje się normą, a ofiary oskarża się o to, że są same sobie winne. „Nie powiedziałbym jednak – podkreśla – że winę za to wszystko ponosi Putin, jest bowiem mnóstwo ludzi, bez których stan ten nie miałby miejsca – policja, Rosgwardia, sądy, kolonie karne, informatorzy”. W jego ocenie Putin po mistrzowsku wykorzystuje tę miłość (do „Matki Rosji”) – „i mamy to, co mamy”– konkluduje. Zwraca również uwagę, że terapeuci pracujący z ofiarami długotrwałej przemocy często słyszą wiele pozytywnych wspomnień na temat swoich oprawców. W umysłach ofiar współistnieją one z okropnościami, których dokonali. „Ta sama właściwość ludzkiej psychiki leży u podstaw miłości do ojczyzny, której doświadcza obecnie wielu Rosjan. Może powinniśmy nazwać ją wypaczoną miłością. Bo kiedy kochasz coś, co sprawia ci ból, jest to perwersja. Takiej miłości nie należy pielęgnować. Trzeba ją leczyć” – mówi doktor Końkow i puentuje: „W przypadku Rosji jest to swego rodzaju syndrom sztokholmski, tyle że na skalę dużego państwa”.
Dysfunkcyjność przejawia się również w mentalności przestępczej, która – o dziwo – jest otwarcie w Rosji propagowana. A że przykład idzie zawsze z góry, to normę tę do języka i zachowania politycznego wprowadził Władimir Putin. Prezydent lubi podkreślać, że wychował się na leningradzkim podwórku i że był chuliganem, nie pionierem. Jego charakter ukształtowały bójki, wulgarny język i reguły gry zbliżone do tych więziennych. Dopiero później były sporty walki, zwłaszcza judo, a następnie służba w KGB.
(...)
Pacany (potocznie chłopaki, ziomale) mówią fienią, językiem wprost z kryminału. Posługuje się nim także Władimir Putin i to za jego sprawą przeniknął do życia publicznego. Fienią rozkochał w sobie Rosjan, kiedy – jak pamiętamy – obiecał „dorwać terrorystów nawet w sraczu”. Rok później, kiedy dziennikarz Michaił Leontyjew przeprowadzający wywiad z nowo wybranym prezydentem skarżył się na Międzynarodowy Fundusz Walutowy: „Obrażają nas…”, nie zdążył dokończyć, gdy prezydent Putin przerwał mu klasyczną fienią: „Kto nas obraża, nie przeżyje trzech dni”.
Mentalność gangsterską dostrzegł w nim Borys Niemcow. W kwietniu 2014 roku tłumaczył w wywiadzie dla Rus Delfi, że ówczesna kanclerz Niemiec Angela Merkel nie rozumie prostej rzeczy, a mianowicie, że „Putin ma mentalność gangstera. Jeśli nie uderzysz go w twarz, nadal będzie zachowywać się chamsko i arogancko”.
(...)
Kodeks ulicy nakazuje również stale demonstrować siłę. Manifestacja słabości osłabia grupę i zachęca rywali do pozbawienia lidera władzy. Świetnie rozumie to Putin, stąd dość regularnie demonstruje przemoc zarówno w relacjach międzynarodowych, jak i w stosunku do swoich współpracowników. Wystarczy przypomnieć posiedzenie Rady Bezpieczeństwa w przededniu pełnoskalowej agresji na Ukrainę, podczas której publicznie poniżył Siergieja Naryszkina, szefa Służby Wywiadu Zagranicznego.
Okazując swoją władzę i zdolność do przemocy, Putin sięga po grubost’ (chamstwo). Grubiański język jedynie pozornie jest spontaniczny, w rzeczywistości jest przemyślany i celowy. Często zawiera też aluzje do męskiej anatomii.
(...)
Reguły, które Rosjanie rozumieją intuicyjnie, z trudem są przyswajane przez polityków na Zachodzie. Przywiązani do świętych zasad dyplomacji, wpadają w popłoch na myśl o konfrontacji z Rosją. Za wszelką cenę nie chcą drażnić Kremla, boją się eskalacji, a tę chcą zakończyć najlepiej za sprawą porozumienia i dialogu. Twierdzą, że Putin, zapędzony w kozi róg, zachowywałby się jak zranione zwierzę, nieracjonalnie i skrajnie niebezpiecznie. Nic bardziej mylnego. Dialog i kurtuazja są oznaką słabości, a – jak twierdzi Putin – słabi są bici. Każda jej oznaka jest zachętą do dalszej agresji. Jedynie nie bojąc się leningradzkiego łobuza, można go powstrzymać. Rzucony na kolana, uzna swoją porażkę i ustąpi. Reguły gry są jasne.
Agnieszka Bryc - Słabych się bije