niedziela, 9 lutego 2025



Dorośli mężczyźni, którzy trafiają na tzw. SOW („specjalną operację wojskową”), w katastrofalnie małym stopniu wiedzą cokolwiek o tej wojnie. Oczywiście nie wszyscy w 100%, ale zdecydowana większość pojawia się na froncie bez choćby podstawowego wyobrażenia o tym, jak wygląda wojna. Wielu nie tylko nie wie, jak zachować się, kiedy nadlatuje dron–kamikadze, ale nawet nie zdaje sobie sprawy z istnienia takiej broni; nie tylko nie potrafią założyć stazy, ale nigdy nawet nie widzieli jej choćby na ekranie. Ogólnie rzecz biorąc, wyobrażają sobie wojnę niemal jak triumfalny pochód, oczekują od współczesnej armii cudów w postaci ciągłego i nadmiernego szkolenia oraz zaopatrzenia, wsparcia każdego żołnierza artylerią i lotnictwem. Podpisując kontrakt na jakiś okres, często nawet nie wiedzą, że jest on automatycznie przedłużany i de facto na chwilę obecną bezterminowy.

Jeśli przeczytaliście poprzedni akapit i trudno wam w to uwierzyć, to znaczy, że jesteście w tej samej łódce co ja. Mnie, tak samo jak wszystkim doświadczonym frontowcom, trudno uwierzyć, że dzisiaj – prawie trzy lata od rozpoczęcia wojny, w warunkach ogromnego przepływu informacji – można nadal trwać w niewiedzy. A jednak raz po raz spotykamy takich ludzi, i w każdej „fali” nowych kontraktowych żołnierzy jest ich coraz więcej. Żadne wasze czy nasze zdumienie nie może się równać z szokiem, jakiego doznaje taki zupełnie nieświadomy, świeżo upieczony żołnierz podczas swojej pierwszej misji bojowej. To prawdziwy wstrząs, często odbierany przez tych ludzi jako oszustwo ze strony systemu, pewien rodzaj zdrady.

Obecnie, w interesujących mnie specjalnościach wojskowych, niemal codziennie ukazuje się więcej informacji, niż jestem w stanie przeczytać. W sieci roi się od analiz ogólnej sytuacji na froncie, a do tego dochodzi opisywanie aspektów, które na froncie są oczywiste, lecz szerokiej publiczności pozostają nieznane. Publikowane są nagrania z walk zarówno piechoty, jak i sprzętu pancernego, z działań artylerii czy bezzałogowych statków powietrznych. I każdy może mieć do tego dostęp, wystarczy sięgnąć po komputer czy telefon i wpisać zapytanie w wyszukiwarce. Słynnej „prawdy o SOW”, jej realiów z perspektywy żołnierza – nikt nie ukrywa. Mało tego, można nie tylko wyrobić sobie wyobrażenie o tej wojnie, ale też w pewien sposób się do niej przygotować: przynajmniej zdobyć wiedzę, która może pomóc przeżyć.

A jednak na froncie widzimy bardzo niewielu poinformowanych czy choćby samodzielnie przygotowanych rekrutów. Dlaczego? To pytanie nie dawało mi spokoju, wielokrotnie dyskutowaliśmy o tym z towarzyszami. Rozumowanie szło utartym szlakiem: krytyka wielkich mediów i samych kandydatów – że w telewizji jest tylko pozytywny przekaz, a ludzie ślepo wierzą i jadą, nie próbując dowiedzieć się niczego ponadto. Ale te czynniki nie wydają mi się wyczerpujące ani nawet główne w kształtowaniu się tego przygnębiającego zjawiska. Przecież nie może być tak, żeby ludzie, zastanawiający się nad decyzją wyjazdu na wojnę i ryzykiem utraty tam życia, nie próbowali drążyć tematu głębiej, nie starali się dociec, dokąd i po co właściwie jadą. To nie pasuje ani do mojego, ani – jestem pewien – do waszego doświadczenia w kontaktach z rodakami. Co więc się dzieje? Dlaczego?

Odpowiedź przez cały czas była tuż przed moimi oczami, lecz nie chciałem jej dostrzec, uparcie pomijałem to, co oczywiste. A rozwiązanie jest proste i bardzo smutne.

Tak, prawdę o SOW można poznać bez trudu. Tak, większość dorosłych mężczyzn, rozważając możliwość wyjazdu na wojnę, zagłębia się w temat i stara się zrozumieć, co ich tam czeka. I rozumieją.

I nie idą do wojskowego komitetu, nie podpisują kontraktu, nie jadą na front.

Prawda o tej wojnie nie jest pociągająca ani pełna blasku. Jest okrutna i odpychająca, śmierdzi krwią, brudem, upodleniem, poczuciem bezsilności i bezużyteczności, niemal zerową wartością życia i godności.

Większość szybko to pojmuje. I nie jedzie.

Można to nazywać „błędem przeżywającego” czy „negatywną selekcją”, ale większość z tych, którzy jednak trafiają na front, robi to właśnie z powodu niewiedzy. Daje im ona złudną nadzieję, że wojna pomoże im rozwiązać ich trudne życiowe sytuacje, które popychają ich do podjęcia takiej decyzji.

Tak, oni mają prawo czuć się oszukani, bo wybór z desperacji to nie wybór – tak samo jak wybór wynikający z niewiedzy czy wprowadzenia w błąd.

Kiedy jutro zobaczycie wiadomości o zdobyciu jakiejś wsi, wiedzcie: dokonali tego ci, którzy znaleźli się na froncie niemal przez pomyłkę, w ciemności niewiedzy, a mimo to zdołali wyjść ku światłu.

Nikita Tretiakow

x.com/AryoSomeGumul


Zaprzeczeniem pożądanej władzy był Borys Jelcyn, prezydent, który stał się symbolem Rosji rzuconej na kolana, poniżonej smutą lat 90. oraz pozbawionej należnego jej prestiżu wielkiego mocarstwa. Stał się synonimem tych wszystkich dramatów, które straumatyzowały Rosjan po rozpadzie ZSRR. „Wypędził babuszki na deszcz i śnieg, żeby sprzedawały bochenki i szproty w pomidorach podejrzanym przechodniom” – wspominał Aleksandr Brienier, rosyjski artysta, który w 1995 roku półnagi, w rękawicach bokserskich, wyszedł na plac Czerwony w Moskwie, wyzywając prezydenta na pojedynek. Na portalu Lenta w 15. rocznicę śmierci Jelcyna tak podsumował jego prezydenturę: „Rozdał rdzewiejące fabryki bandytom znanym jako oligarchowie. Pozwolił jednym bandytom mniejszego kalibru kalibru i z bronią palną w kieszeniach rozpocząć uliczne polowanie na innych bandytów chcących zostać oligarchami”.

Uwłaczający był także alkoholizm Jelcyna, którego kolejne pijackie wybryki sprawiały, że Rosję kojarzono nie tyle z potęgą, co z krajem pijących barbarzyńców. Tych incydentów było wiele, ale dwa z nich szczególnie ilustrują skalę szkód wyrządzonych prestiżowi międzynarodowemu byłego imperium. W 1994 roku Borys Jelcyn „przespał” swoją oficjalną wizytę w Irlandii. Kiedy samolot z prezydentem wylądował na lotnisku w Shannon, przy rampie czekali już na niego członkowie irlandzkiego rządu oraz premier Albert Reynolds. Jelcynowi jednak się nie spieszyło, a gdy oczekiwanie się przedłużało, do delegacji irlandzkiej wyszedł ówczesny wicepremier Oleg Soskowiec. Zarumieniony ze wstydu, tłumaczył gospodarzom, że negocjacje nie mogą się odbyć, ponieważ „Borys Nikołajewicz jest zmęczony”. Samolot rządowy zawrócił i odleciał z powrotem do Moskwy. Następnego dnia, kiedy prezydent zdążył wytrzeźwieć, tłumaczył się dziennikarzom: „Będę szczery – zaspałem!”. (Po latach jego córka, Tatiana Jumaszewa, twierdziła, że Jelcyn miał wtedy zawał, ale nie chciał, by trafiło to do wiadomości publicznej).

Zaledwie kilka dni wcześniej w stolicy Niemiec stał się pośmiewiskiem, które pamiętają nie tylko Rosjanie, ale także światowe media. W sierpniu 1994 roku zorganizowano w Berlinie oficjalną ceremonię z okazji wycofania Zachodniej Grupy Wojsk Radzieckich z Niemiec. Niedysponowany, czyli nietrzeźwy, najpierw omal nie spadł ze schodów, a później – podtrzymany w ostatniej chwili przez umundurowanych ochroniarzy – przebudził się i przechodząc obok orkiestry wojskowej, odebrał dyrygentowi pałeczkę i sam zaczął nadawać tempo oszołomionym muzykom. Na nagraniach widać, że zachowanie rosyjskiej głowy państwa wywołało, delikatnie mówiąc, konsternację obecnych i śmiech ówczesnego kanclerza Niemiec Helmuta Kohla. Szef ochrony prezydenta Aleksander Korżakow wspominał później w swojej książce „Borys Jelcyn: od świtu do zmierzchu”, że jeszcze przed incydentem z orkiestrą rosyjski prezydent pomylił wiec partii profaszystowskiej ze spotkaniem mieszkańców Berlina i postanowił z nimi porozmawiać. A na koniec wizyty, okrutnie fałszując i zagłuszając zespół folklorystyczny, odśpiewał jeszcze publicznie „Kalinkę”, jedną z najbardziej znanych rosyjskich pieśni ludowych.

Rządy Jelcyna pozostają w pamięci Rosjan jako szalone lata 90. Opisuje się je jako kolejną smutę, w której transformacja państwa i gospodarki sprowadzała się do dzikiej prywatyzacji, a polityka  przenikała się ze światem przestępczym. Wtedy też zrodziło się przekonanie, że demokracja oznacza chaos, niepewność i słabość państwa. Potwierdzają to badania opinii publicznej, jakie 30 lat później przeprowadziło niezależne Centrum Lewady. W marcu 2020 roku zapytano Rosjan o to, co pamiętają z dekady lat 90. Większość wskazała na: bandytyzm, kryminalizację, brak porządku, bezprawie (24%); biedę oraz głód (21%); puste pułki w sklepach (14%), a także na rozpad i rozkradanie państwa (12%). Kiedy zapytano ankietowanych wprost, czy potrafią wskazać jakiekolwiek pozytywne wspomnienie z tamtej dekady, duża ich część (42%) nie była w stanie wymienić żadnego.

Pod rządami reformatorów i demokratów, bo takim mianem określano ekipę Jelcyna, Rosja formalnie zbankrutowała, popadając latem 1998 roku w potężny kryzys rublowy. Panaceum miał być Jewgienij Primakow, twardogłowy komunista, minister spraw zagranicznych (1996–1998), a wcześniej szef Służby Wywiadu Zagranicznego (1991–1996). Przede wszystkim jednak najpoważniejszy przeciwnik rządzącego Borysa Jelcyna i związanej z nim „familii” (grupy najpotężniejszych oligarchów). Okazało się, że Primakow jako premier radził sobie lepiej, niż powinien, a nawet lepiej, niż chciałby tego Jelcyn. Odbudował zaufanie międzynarodowych instytucji finansowych do Rosji, w Dumie popierała go stabilna większość. Co gorsza, zaczął czuć się na tyle pewnie, że zamierzał stworzyć własne centrum władzy, stanąć do wyborów prezydenckich w 2000 roku i je wygrać. Dla Kremla oznaczało to kłopoty i konieczność zapobieżenia rozbiciu układu rządzącego, a także przeprowadzenie operacji „Następca”. Jelcyn bowiem kończył swoją drugą kadencję, musiał oddać władzę, a jeszcze w tamtym czasie nikomu nie przychodziło do głowy zmieniać konstytucji.

Sukcesy Primakowa irytowały Kreml, a skupieni wokół władzy wielcy biznesmeni byli zaniepokojeni. Słusznie, bo twardogłowy premier nie miał z oligarchami dobrych relacji, zapowiadał pociągnięcie do odpowiedzialności zarówno „autorów niewypłacalności” państwa, jak i „architektów drapieżnej prywatyzacji”. Sygnałem ostrzegawczym była sprawa karna wszczęta przeciwko wówczas najpotężniejszemu oligarsze, Borysowi Bieriezowskiemu, a pretekstem – nieprawidłowości finansowe w Aerofłocie.

Jednym z nielicznych, którzy otwarcie stanęli po stronie Bieriezowskiego, a tym samym ekipy Jelcyna, był ówczesny szef FSB Władimir Putin. Pojawiając się na przyjęciu urodzinowym żony oligarchy, rzucił otwarte wyzwanie premierowi. Bieriezowski wspominał później: „Premier Primakow próbował mnie wsadzić do więzienia. Gdziekolwiek się pojawiłem, ludzie ode mnie uciekali. Ale Putin przyszedł na urodziny mojej żony, chociaż nie został zaproszony. Wtedy powiedziałem mu: będziesz miał problemy z Primakowem, a ten to zignorował” – czytamy w artykule Radia Swoboda Lata heksogeniczne pióra Dmitrija Wołczeka z 25 lipca 2018 roku.

W zamian zyskał przychylność najbliższego oligarchy Jelcyna, co zaprocentowało w kluczowym momencie jego kariery. Putin wcale nie był faworytem operacji „Następca”, został nim ostatecznie dzięki skrajnej lojalności wobec swoich. Zanim ostentacyjnie wsparł Bieriezowskiego, w 1997 roku uratował przez aresztowaniem swojego byłego szefa, Anatolija Sobczaka, mera Sankt Petersburga (1991–1996). Prokuratura oskarżyła go o nieprawidłowości finansowe, Sobczak trafił do szpitala, z którego potajemnie wywiózł go wprost na lotnisko Władimir Putin, ówczesny zastępca szefa administracji prezydenta. Stamtąd wynajętym i opłaconym przez przyjaciela Putina, biznesmena Giennadija Timczenkę, samolotem poleciał do Paryża, oficjalnie na leczenie. Dwa lata później, już jako szef rządu, Putin doprowadził do zamknięcia sprawy z braku dowodów. W swoich wspomnieniach Jelcyn odnotowywał później tę akcję z „głębokim poczuciem szacunku i wdzięczności” dla Władimira Władimirowicza Putina.

Za kandydaturą Putina na następcę prezydenta Jelcyna lobbował Anatolij Czubajs, argumentując, że ten jest „naszym człowiekiem”, w dodatku sprawnym menadżerem, który w pełni rozumie mechanizmy kremlowskiej polityki. W maju 1999 roku prezydent Jelcyn testował jeszcze Siergieja Stiepaszyna, zastępując nim zdymisjonowanego Primakowa. Atutem nowego premiera była lojalność, ale szybko okazał się nadmiernie zachowawczy w roli szefa rządu. Gleb Pawłowski (wówczas doradca Putina) i Borys Bieriezowski wpadli na pomysł, aby pokazać społeczeństwu Putina jako oficera wywiadu i nowego Stirlitza. Rosjanie mieli go pokochać, tak jak kultowy serial szpiegowski Siedemnaście mgnień wiosny, w którym Stirlitz jako agent wywiadu radzieckiego przeprowadzał błyskotliwe operacje przeciwko nazistowskim Niemcom.

W lipcu 1999 roku Jelcyn ostatecznie postawił na Stirlitza. Miesiąc później mianował Putina na stanowisko premiera i natychmiast wskazał go na swojego następcę w nadchodzących wyborach, zaplanowanych na marzec 2000 roku. Mieli się w nich zmierzyć Jewgienij Primakow, Władimir Putin oraz mer Moskwy, Jurij Łużkow. Primakow był księciem rosyjskiej polityki, Łużkow graczem wagi ciężkiej, a Putin najmniej rozpoznawalnym z nich. Dramatycznie potrzebował sukcesu, który
przyciągnąłby do niego masy wyborców. 

Okazją, którą wykorzystał, był rajd Szamila Basajewa, lidera czeczeńskich radykałów, na sąsiedni Dagestan w sierpniu 1999 roku. Putin miał pretekst, aby wypowiedzieć traktat pokojowy, kończący w 1996 roku klęskę militarną Rosji w Czeczenii. Mała, szybka i zwycięska wojenka miała skonsolidować Rosjan wokół nowo mianowanego premiera. Dziś wiemy, że efekt flagi miała wywołać seria wymierzonych w budynki mieszkalne eksplozji, które we wrześniu wstrząsnęły Rosją. W nocy z 3 na 4 września 1999 roku eksplodował blok w dagestańskim Bujnaksku, około 30 kilometrów od strefy działań bojowych. W nocy z 8 na 9 września w Moskwie wybuchł dom przy ulicy Gurianowa, cztery dni później kolejny budynek w pobliżu autostrady Kaszirskoje, a rankiem 16 września następny – w Wołgodońsku, w obwodzie rostowskim. W sumie zginęło ponad 300 osób, a około półtora tysiąca zostało rannych. Na Rosjan padł blady strach, doszukiwano się „śladu czeczeńskiego”, wielu – jak opisywał portal Meduza – przeszukiwało piwnice, organizoorganizowało obywatelskie patrole i z rosnącą wrogością odnosiło się do ludności Kaukazu.

W dniu 22 września ogłoszono, że udało się zapobiec eksplozji w Riazaniu. Aleksiej Kartofelnikow, czujny mieszkaniec domu przy ulicy Nowisiełowa, wracając z pracy, zauważył podejrzaną trójkę w samochodzie. Zanim na miejsce przybył patrol policji, podejrzana grupa wyładowała z samochodu trzy torby, zaniosła je do piwnicy i zniknęła. W workach odnalezionych przez policję znajdowały się materiały wybuchowe i detonator ustawiony na godzinę 5.30. Test wykazał obecność heksogenu, jednego z bardziej niszczących ładunków wybuchowych. Mieszkańców natychmiast ewakuowano, a miejscowy szef FSB, generał Aleksandr Siergiejew, oficjalnie poinformował, że cudem uniknęli śmierci. Jednocześnie wszczęto postępowanie karne w związku z usiłowaniem zamachu terrorystycznego, a w mieście ustawiono blokady drogowe i intensywnie poszukiwano sprawców, których udało się zatrzymać. A którymi okazali się funkcjonariusze FSB.

Dwa dni później Nikołaj Patruszew, dyrektor FSB, wydał sensacyjne oświadczenie. W Riazaniu nie miało być próby zamachu terrorystycznego, lecz ćwiczenia FSB. Nie było również ładunku wybuchowego, a w workach miał znajdować się zwykły cukier. Dziś, za sprawą licznych przecieków i śledztw dziennikarskich, wiadomo, że riazański sachar (cukier) i pozostała seria wybuchów w blokach mieszkalnych była operacją FSB, mającą skonsolidować Rosjan wokół Kremla, a z Putina
uczynić silnego i sprawczego lidera. Historię tę opisali Jurij Felsztinski i Aleksandr Litwinienko w książce Wysadzić Rosję, którą w 2015 roku rosyjski sąd uznał za ekstremistyczną i zakazał jej dystrybucji.

Dokładnie tego samego dnia, w którym Patruszew zaprzeczał, żeby za zamachami stały rosyjskie służby bezpieczeństwa, padły słynne słowa Władimira Putina, którymi rozkochał w sobie Rosjan. „Będziemy ścigać terrorystów wszędzie. Na lotnisku, w toalecie. Dorwiemy ich w sraczu, to zabijemy w sraczu. To wszystko. Sprawa zamknięta”. Słowa te stały się momentem założycielskim władzy Władimira Putina. Walka z terroryzmem, druga wojna czeczeńska i wizerunek twardego lidera zapewniły mu szybki wzrost popularności pod koniec 1999 roku i zwycięstwo w wyborach prezydenckich w marcu 2000 roku.

Wszyscy byli szczęśliwi. Rosjanie dostali prezydenta młodego, niepijącego, wysportowanego i przede wszystkim okazującego sprawczość i witalność. Jelcyn i oligarchowie zaś tego, który miał gwarantować kontynuację układu. Ten jednak został zniszczony trzy lata później. Zanim Putin zdecydował się działać, wzmacniał swoją pozycję, centralizował władzę i nie straszył swoich konkurentów.

(...)

Putinowi udało się wyrzucić liberalną opozycję poza nawias bieżącej polityki, a krytykom władzy przykleić łatkę wrogów państwa i agentów zagranicznych. Jednocześnie zaostrzał represje, które dziś coraz bardziej przypominają niechlubną tradycję represji stalinowskich. Wrócili więc politzakluczionnyje, czyli więźniowie polityczni. Według zdelegalizowanego rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, od 2014 do 2023 roku ich liczba wzrosła 15-krotnie. W czasie pieriestrojki Gorbaczowa, pod koniec lat 80., komuniści wypuścili na wolność około 280 więźniów politycznych. W putinowskiej Rosji jest ich aktualnie 769. OVD-Info, rosyjska niezależna organizacja, która od 2012 roku prowadzi podobny monitoring, ma w swojej bazie 3496 rekordów dotyczących prześladowań na tle politycznym. Organizacja wskazuje również, że od czasu inwazji na Ukrainę w 2022 roku prześladowania polityczne rozlały się na całą Rosję. Do największej liczby represji dochodzi w stolicy kraju oraz na anektowanym Krymie.

Prześladowani przez reżim Putina są nie tylko opozycjoniści i krytycy Kremla, kryminalizowany jest każdy ruch społeczny, który kontestuje decyzje władz (np. antywojenny ruch Wiosna, który w lutym 2022 roku wzywał do protestu przeciwko agresji na Ukrainę). Prześladowani są zwykli ludzie, aktywiści, artyści i performerzy, którzy wyrażają swój sprzeciw w zawoalowany sposób. Jesienią ubiegłego roku głośna stała się historia kolektywu poetyckiego, który raz w miesiącu spotykał się pod pomnikiem słynnego poety Włodzimierza Majakowskiego w Moskwie. Dokładnie w tym samym miejscu w czasach radzieckich gromadzili się dysydenci, żeby recytować poezję nierzadko krytyczną wobec ZSRR. W latach 60. dwójka z nich na podstawie artykułu o propagandzie antyradzieckiej trafiła na pięć–siedem lat do łagru, a trzeci, Władimir Bukowski, na przymusowe leczenie do psychuszki (szpitala psychiatrycznego). Praktyka ta ożyła na nowo – Memoriał poinformował na początku października tego roku, że co najmniej 49 skazanych z powodów politycznych przymusowo wysłano do szpitali psychiatrycznych. Obrońcy praw człowieka ze stowarzyszenia zwracają uwagę, że skazani kierowani są na przymusowe leczenie na czas nieokreślony, a więźniowie skarżą się, że w trakcie „leczenia” są bici, poniżani i szprycowani silnymi narkotykami, np. haloperidolem, który stosowany jest w leczeniu schizofrenii, stanów maniakalnych, zaburzeń urojeniowych i psychoz.

Na skrajną przemoc ze strony władz skarży się większość aresztowanych z powodów politycznych. Dwóch młodych poetów, którzy we wrześniu ubiegłego roku recytowali pod pomnikiem Majakowskiego własne wiersze, usłyszało wyroki skazujące na siedem lat kolonii karnej, a oklaskujący ich kolega – cztery, i tylko dlatego, że przyznał się do winy. Podczas aresztowania policjanci bili ich pałką, jednego z aresztowanych oblali benzyną i zagrozili podpaleniem, natomiast dziewczynie jednego z nich – zbiorowym gwałtem. Później opowiadała ona prawnikom, że policjanci pokazali jej film z gwałtu na jej chłopaku. Przesłuchiwali go w sąsiednim pokoju, próbując zmusić do przeprosin. „Wreszcie znaleźli przedmiot [sztangę], który można było włożyć mu do odbytu, i to zrobili. Potem pokazali mi film z gwałtu” – opowiadała dziennikarzowi z portalu Meduza.

(...)

Większość Rosjan wie, że w ich kraju przetrzymywani są więźniowie polityczni, i większość ten fakt akceptuje. W ostatnim takim badaniu przeprowadzonym przez Centrum Lewady w 2020 roku potwierdziło to 63% respondentów. Przy czym 68% jednocześnie zastrzegało, że doświadcza poczucia wolności. W lutym 2023 roku, rok po napaści militarnej na Ukrainę, Centrum Lewady próbowało weryfikować stosunek Rosjan, już wtedy poddawanych represjom politycznym w ramach specoperacji, do politzakluczonnych. A że najważniejszym z nich był Aleksiej Nawalny, to zapytano o to, jak oceniają osadzenie go w kolonii karnej. W odpowiedzi 61% respondentów uznało, że „Nawalny złamał prawo i musi być pociągnięty do odpowiedzialności”. Dokładnie tak, jak przekonywał Kreml.

Niewielu zaskoczyło to badanie, jako że pasywność i zdolność adaptacji jest cechą charakteryzującą rosyjskie społeczeństwo. Każdy potwierdzi prawdziwość rosyjskiego porzekadła Tisze jedziesz, dalsze budiesz, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że pokorne ciele dwie matki ssie. Lew Gudkow, szef Centrum Lewady, tłumaczy ten fakt tym, że nowe pokolenie już trzecią dekadę wzrasta w tej samej tradycji państwa przemocowego. Są socjalizowani do poddaństwa i bierności od przedszkola, przez system edukacji i kontakt z instytucjami bezpieczeństwa, aż po skrajnie agresywną propagandę państwową. Jeśli protestują, to po cichu i w ukryciu – czytamy w jego książce Powracający totalitaryzm (2022).

Apatia jest postawą oczekiwaną przez władze. Wpisuje się w niepisany kontrakt, jaki zawarł ze społeczeństwem Putin. Umowa ta sprowadza się do zapewnienia przez władze bezpieczeństwa i stabilności, a w zamian oczekuje się od społeczeństwa współpracy i posłuszeństwa. Co w pakiecie oznacza także przyzwolenie na przemocowość państwa. Z akceptacją tego ostatniego nie ma większego problemu, bo takie myślenie wpisuje się w tradycyjne rosyjskie wartości, a zatem legitymizowane autorytetem Cerkwi prawosławnej.

(...)

Fiodor Końkow, psycholog kliniczny, który od trzech dekad pracuje z ofiarami przemocy i konfliktów zbrojnych w ramach projektu „Bez uprzedzeń”, w kwietniu 2024 roku na portalu Ludi Bajkała porównał relacje pomiędzy władzą w Rosji a jej społeczeństwem do rodzin dysfunkcyjnych i grup przestępczych. Sadomasochizm – mówi Końkow– rozwija się w tych społeczeństwach, w których ludzie odczuwają silną presję, gdzie doznają wielu traum. Rozwija się tam, gdzie przemoc staje się normą, a ofiary oskarża się o to, że są same sobie winne. „Nie powiedziałbym jednak – podkreśla – że winę za to wszystko ponosi Putin, jest bowiem mnóstwo ludzi, bez których stan ten nie miałby miejsca – policja, Rosgwardia, sądy, kolonie karne, informatorzy”. W jego ocenie Putin po mistrzowsku wykorzystuje tę miłość (do „Matki Rosji”) – „i mamy to, co mamy”– konkluduje. Zwraca również uwagę, że terapeuci pracujący z ofiarami długotrwałej przemocy często słyszą wiele pozytywnych wspomnień na temat swoich oprawców. W umysłach ofiar współistnieją one z okropnościami, których dokonali. „Ta sama właściwość ludzkiej psychiki leży u podstaw miłości do ojczyzny, której doświadcza obecnie wielu Rosjan. Może powinniśmy nazwać ją wypaczoną miłością. Bo kiedy kochasz coś, co sprawia ci ból, jest to perwersja. Takiej miłości nie należy pielęgnować. Trzeba ją leczyć” – mówi doktor Końkow i puentuje: „W przypadku Rosji jest to swego rodzaju syndrom sztokholmski, tyle że na skalę dużego państwa”.

Dysfunkcyjność przejawia się również w mentalności przestępczej, która – o dziwo – jest otwarcie w Rosji propagowana. A że przykład idzie zawsze z góry, to normę tę do języka i zachowania politycznego wprowadził Władimir Putin. Prezydent lubi podkreślać, że wychował się na leningradzkim podwórku i że był chuliganem, nie pionierem. Jego charakter ukształtowały bójki, wulgarny język i reguły gry zbliżone do tych więziennych. Dopiero później były sporty walki, zwłaszcza judo, a następnie służba w KGB.

(...)

Pacany (potocznie chłopaki, ziomale) mówią fienią, językiem wprost z kryminału. Posługuje się nim także Władimir Putin i to za jego sprawą przeniknął do życia publicznego. Fienią rozkochał w sobie Rosjan, kiedy – jak pamiętamy – obiecał „dorwać terrorystów nawet w sraczu”. Rok później, kiedy dziennikarz Michaił Leontyjew przeprowadzający wywiad z nowo wybranym prezydentem skarżył się na Międzynarodowy Fundusz Walutowy: „Obrażają nas…”, nie zdążył dokończyć, gdy prezydent Putin przerwał mu klasyczną fienią: „Kto nas obraża, nie przeżyje trzech dni”.

Mentalność gangsterską dostrzegł w nim Borys Niemcow. W kwietniu 2014 roku tłumaczył w wywiadzie dla Rus Delfi, że ówczesna kanclerz Niemiec Angela Merkel nie rozumie prostej rzeczy, a mianowicie, że „Putin ma mentalność gangstera. Jeśli nie uderzysz go w twarz, nadal będzie zachowywać się chamsko i arogancko”.

(...)

Kodeks ulicy nakazuje również stale demonstrować siłę. Manifestacja słabości osłabia grupę i zachęca rywali do pozbawienia lidera władzy. Świetnie rozumie to Putin, stąd dość regularnie demonstruje przemoc zarówno w relacjach międzynarodowych, jak i w stosunku do swoich współpracowników. Wystarczy przypomnieć posiedzenie Rady Bezpieczeństwa w przededniu pełnoskalowej agresji na Ukrainę, podczas której publicznie poniżył Siergieja Naryszkina, szefa Służby Wywiadu Zagranicznego.

Okazując swoją władzę i zdolność do przemocy, Putin sięga po grubost’ (chamstwo). Grubiański język jedynie pozornie jest spontaniczny, w rzeczywistości jest przemyślany i celowy. Często zawiera też aluzje do męskiej anatomii.

(...)

Reguły, które Rosjanie rozumieją intuicyjnie, z trudem są przyswajane przez polityków na Zachodzie. Przywiązani do świętych zasad dyplomacji, wpadają w popłoch na myśl o konfrontacji z Rosją. Za wszelką cenę nie chcą drażnić Kremla, boją się eskalacji, a tę chcą zakończyć najlepiej za sprawą porozumienia i dialogu. Twierdzą, że Putin, zapędzony w kozi róg, zachowywałby się jak zranione zwierzę, nieracjonalnie i skrajnie niebezpiecznie. Nic bardziej mylnego. Dialog i kurtuazja są oznaką słabości, a – jak twierdzi Putin – słabi są bici. Każda jej oznaka jest zachętą do dalszej agresji. Jedynie nie bojąc się leningradzkiego łobuza, można go powstrzymać. Rzucony na kolana, uzna swoją porażkę i ustąpi. Reguły gry są jasne.

Agnieszka Bryc - Słabych się bije


A jak w takim razie z punktu widzenia dowodzenia Siłami Powietrznymi wygląda samolot FA-50? Do czego się przyda z punktu widzenia operacyjnego?

Jest tańszy w zakupie i eksploatacji. Tak naprawdę jeszcze nie wiem co on nam przyniesie. Bo dopiero się szkolimy na nim w pierwszej eskadrze i to na koreańskiej wersji (GF). Wersja polska (PL) powinna przynieść dużo więcej. Tam będzie i Link 16 i nowoczesne uzbrojenie. W czasie pokoju FA-50 odciąży system obrony powietrznej, jeśli chodzi o użycie F-16. To jest doskonały samolot do Air Policing. Lekki, zwrotny, posiadający dobry radar, nawet w obecnej wersji, a w PL będzie jeszcze lepszy. W polskiej wersji FA-50 będzie miał wszystkie niezbędne systemy, czyli np. interrogator wersji Mod 5. Będzie mógł też operować ze wszystkich lotnisk co jest z naszego punktu widzenia bardzo ważne.

W razie wojny myślę, że to będzie uzupełnienie samolotów F-16 czy F-35. Chodzi o to, żeby tego uzbrojenia było jak najwięcej w powietrzu. To co zabiorą FA-50, to F-35 będą miały więcej do użycia.

Czyli FA-50 będą tzw. „ciężarówką z amunicją”?

Tak. F-35 będzie zarządzał, pokazywał, rozdzielał cele, a FA-50 będą mu dostarczać amunicję, czy to pociski powietrze-powietrze, powietrze-ziemia, czy powietrze-woda.

Oczywiście problemem jest dywersyfikacja dostawców, czyli różne części, różni producenci. FA-50 to jest dodatkowa platforma, co stanowi dodatkowe utrudnienie. Ale nie jesteśmy za to zależni od jednego dostawcy. Zawsze to są plusy i minusy.

defence24.pl


Koszmarna organizacja pracy bieżącej spowodowała, że 2021 roku strata korporacji Roskosmos wyniosła 31 mld rubli. Straty za 2022 rok to ponad 50 miliardów rubli. Spółki zobowiązywały się do wykonania zamówień państwowych lub zleceń samej korporacji, ale nie wywiązywały się z nich w terminie. Powody były różne – od niedostarczenia podstawowych podzespołów elektronicznych po niewłaściwą organizację procesu, kulała dyscyplina pracy. Prawie wszystkie czołowe przedsiębiorstwa Roskosmosu nie wywiązały się z planowanych zobowiązań ani w 2021, ani w 2022 roku.

Problemy Roskosmosu tylko się zwiększyły na skutek izolacji międzynarodowej i ogólnym zmniejszeniem rosyjskich działań kosmicznych po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w 2022 r. Konfrontacja z Zachodem pozbawiła Roskosmos milionów dolarów z zagranicznych zleceń komercyjnych i ograniczyła najbardziej ambitne projekty kosmiczne Rosji, które są niemożliwe do realizacji bez zachodniego wsparcia. W ten sposób przykładowo utracona została przez rosyjskich naukowców pierwsza w historii okazja do uczestnictwa w osadzeniu na powierzchni Marsa lądownika w ramach europejskiego projektu Exomars.

Jest to następstwo dwóch poważnych problemów. Pierwszy z nich to przestarzałość technologii używanych w obecnych rakietach i satelitach. Bazowanie na spuściźnie technologicznej po ZSRR jest już na granicy ekonomicznej opłacalności. Nowe rozwiązania konstrukcyjne, mimo licznych prac badawczo-rozwojowych, nie zostały wdrożone na masową skalę. Obiektywnie trzeba stwierdzić, że jest to pokłosie niewielkich rządowych zamówień w ostatnich latach. Czas, gdy Roskosmos dzierżył 40 proc. międzynarodowego rynku w wynoszeniu obiektów kosmicznych, miał miejsce ponad 10 lat temu i minął bezpowrotnie. Produkty Roskosmosu przestają być więc konkurencyjne na światowych rynkach zarówno pod względem cenowym, jak też w zakresie coraz mniej atrakcyjnych parametrów technicznych.

Obecnie największym problemem Roskosmosu jest bardzo niska wydajność w produkcji satelitów. Roczny wydatek sięga tylko 15 obiektów orbitalnych. Teoretycznie można go podnieść do 42, ale z powodu zachodnich sankcji kuleje baza komponentów koniecznych do ich wytwarzania. Jednakże nawet w idealnej sytuacji ten poziom produkcji nie stanowiłby, żadnej realnej konkurencji w porównaniu z innymi krajami. Na dzień dzisiejszy na orbicie funkcjonuje ponad 6700 obiektów kosmicznych. Liczba ta rośnie z dnia na dzień. Jak zauważył sam Borysow krótko po objęciu stanowiska szefa Roskosmosu przedsiębiorstwo Space-X wypuszcza sześć satelitów dziennie i do 2030 roku planuje stworzyć konstelację aż 42 000 satelitów. Zdolności produkcyjne Chin to ponad 500 satelitów rocznie. Do tego Europa, Indie oraz wszystkie inne wiodące kraje szybko zwiększają swoje moce produkcyjne. Wszyscy po prostu opracowali i masowo wytwarzają małe satelity telekomunikacyjne oraz do obserwacji Ziemi. Rosja natomiast tego nie robi.

onet.pl


Chociaż Mirage 2000-5F nie są już topową konstrukcją, wciąż drzemie w nich spory potencjał bojowy, który jednak zależy od rodzaju zintegrowanego z nimi uzbrojenia. We Francji samolotów tych używano zasadniczo do zadań z zakresu obrony powietrznej, więc wyposażono je w dość dobry radar impulsowy RDY i uzbrojono w pociski MICA do zwalczania celów powietrznych spoza zasięgu wzroku. Przed przekazaniem myśliwców Ukrainie miały one przejść jeszcze modernizację, która zwiększy ich potencjał uderzeniowy. Władzom w Kijowie szczególnie zależało na możliwości wystrzeliwania pocisków manewrujących SCALP-EG oraz przeciwokrętowych Exocet, jak to mają w standardzie Mirage 2000-5 sprzedane do Grecji. Planuje się także unowocześnienie systemu samoobrony, który ma pomóc ukraińskim pilotom przetrwać niebezpieczne sytuacje w momencie zbliżania się do linii frontu, gdzie operują rosyjskie myśliwce oraz systemy przeciwlotnicze średniego i dalekiego zasięgu.

Kolejną pozytywną wiadomością dla Ukrainy jest przyzwolenie Paryża na rekrutację emerytowanego personelu wojskowego, który odbywał służbę przy samolotach Mirage, czego zabronili Amerykanie w przypadku F-16. Nie musi to być zresztą personel francuski, ponieważ Mirage 2000 miał wielu zagranicznych użytkowników. W części krajów, jak Grecja, Katar, Peru czy Brazylia, samoloty tego typu niedawno całkowicie wycofano lub mocno zredukowano ich liczbę, zmuszając wielu ludzi do odejścia z wojska lub przekwalifikowania do mniej prestiżowej pracy. Liczba osób zainteresowanych dobrze płatnym etatem przy znanej sobie platformie lotniczej może być więc całkiem spora.

onet.pl


Kiedy poprosiłem o komentarz do tej kolumny, Brian Hughes, rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, wskazał na posunięcia Panamy, Meksyku i Kanady jako dowód na to, że strategia polityki zagranicznej Trumpa działa. — Dyplomacja America First [ang. po pierwsze Ameryka] prezydenta Trumpa już przynosi dywidendy — powiedział.

Ale lekcja, której uczą się inne kraje, niekoniecznie polega na posłuszeństwie Ameryce, powiedziało mi wielu zagranicznych dyplomatów. Zamiast tego zagraniczni urzędnicy twierdzą, że są teraz bardziej skłonni odebrać telefon od chińskiego ministra spraw zagranicznych, napić się herbaty z rosyjskim ambasadorem lub pojawić się na spotkaniu z tureckim attache handlowym.

"Groźby mogą przynieść rezultaty na krótko, ale potem przez długi czas ludzie robią notatki: Nie będziemy stawiać wszystkiego na Amerykę" — powiedział mi afrykański dyplomata w Waszyngtonie. Zapewniłem mu anonimowość, ponieważ nie chce, by jego kraj stał się celem gniewu Trumpa.

To szczególnie dziwny czas dla przywódcy Stanów Zjednoczonych, aby otworzyć się na Chiny. Gospodarka tego kraju jest niezwykle słaba, częściowo z powodu spowolnienia na rynku nieruchomości i niskich wydatków konsumenckich. Jego populacja się kurczy. Wiele krajów, które przystąpiły do programu Pasa i Szlaku, żałuje słabych wyników i zaciągniętego długu.

Niektóre z nich błagały Stany Zjednoczone, by te zaoferowały umowy handlowe i pomogły im w budowie infrastruktury. Jednak polityka USA sprawiła, że umowy handlowe nie są na razie brane pod uwagę, a programy infrastrukturalne idą powoli, zwłaszcza że amerykański sektor prywatny nie zawsze jest na to gotowy.

Jednym ze sposobów, w jaki prezydent Joe Biden i jego zespół próbowali wzmocnić amerykańską siłę przeciwko Pekinowi, było poleganie na geopolitycznych sojuszach i partnerstwach USA. W szczególności, zespół Bidena skupił się na przekonaniu narodów europejskich — za pośrednictwem Unii Europejskiej czy sojuszu wojskowego NATO — do odcięcia się od Pekinu.

onet.pl/Politico


„Nie chcemy przeprowadzać się gdzie indziej. Jesteśmy rdzennymi mieszkańcami tego kraju i nigdzie się nie wybieramy” - powiedział Kallie Kriel, dyrektor generalny Afriforum, grupy promującej interesy osób mówiących po afrykanersku, na konferencji prasowej w Pretorii zorganizowanej wspólnie ze związkiem zawodowym Ruch Solidarność (SM).

Lider tego związku, Flip Buys, potwierdził, że Afrykanerzy chcą budować przyszłość w RPA. „Nie zgadzamy się z polityką Afrykańskiego Kongresu Narodowego” - powiedział, odnosząc się do głównej partii koalicji rządowej kierowanej przez prezydenta Cyrila Ramaphosę. „Ale kochamy nasz kraj, a repatriacja Afrykanerów jako uchodźców nie jest dla nas opcją” - dodał.

W piątek prezydent USA podpisał rozporządzenie wykonawcze wstrzymujące wszelką pomoc Waszyngtonu dla Pretorii, powołując się na niedawno uchwalone w południowoafrykańskim kraju prawo dotyczące wywłaszczania ziemi. W rozporządzeniu Trump zaproponował pomoc Afrykanerom w osiedleniu się w USA jako uchodźcom uciekającym przed rzekomą dyskryminacją rasową prowadzoną przez rząd RPA.

(...)

Przed dziesięciu laty, gdy przez RPA przetoczyła się jedna z wielu fal brutalnych ataków na farmy białych rolników, Brazylijczyk Rodrigo de Campos uznał się za rzecznika Afrykanerów i napisał w ich imieniu petycję do Komisji Europejskiej, aby pozwolono im zamieszkać w Europie, jako „potomkom ludów pochodzenia europejskiego”. Wówczas Front Narodowy, prawicowa partia, opowiadająca się za secesją terenów zamieszkanych przez białych odpowiedziała: „Mamy uzasadnione prawo do obywatelstwa Republiki Południowej Afryki. W pełni popieramy jednak wartość petycji w zakresie uświadamiania faktu, że Afrykanerzy żyją pod rządem, który odmawia im tych podstawowych praw do tego stopnia, że nawet zagraniczni przyjaciele dostrzegają potrzebę uświadomienia krajom europejskim zbliżającej się katastrofy praw człowieka w RPA”.

Komisja nigdy poważnie nie potraktowała tej petycji.

PAP


Nie jest to pierwsza sytuacja, która budzi obawy rynków finansowych o wiarygodność Zjednoczonego Królestwa. Jak dotąd najbardziej spektakularne były wydarzenia z września 2022 roku, gdy Bank Anglii zmuszony był dokonać awaryjnych zakupów brytyjskich obligacji, aby ratować przed plajtą fundusze emerytalne. Złośliwi przezwali wtedy Wielką Brytanię „rynkiem tonącym”. I jak dotąd historia przyznaje im rację. Kryzys sprzed przeszło dwóch lat został na jakiś czas zażegnany poprzez wycofanie się ówczesnych władz z zapowiedzianych obniżek podatków.

Problemy fiskalne to jednak tylko wierzchołek góry lodowej problemów trapiących Wielką Brytanię. Po krótkim ożywieniu z pierwszego półrocza ’24 w trzecim kwartale brytyjski PKB pozostał bez zmian względem kwartału poprzedniego. PKB per capita nadal pozostaje na poziomach zbliżonych do tych z 2019 roku. To efekt m.in. polityki jednych  najtwardszych covidowych lockdownów w Europie oraz utraty konkurencyjności przez brytyjskich eksporterów. Pomimo brexitu i odzyskania kontroli nad polityką imigracyjną kraj nadal zalewany przez falę niedostosowanych cywilizacyjnie imigrantów, co nie poprawia produktywności gospodarki.

Dodatkowo Wielka Brytania podobnie jak reszta Europy boryka się z problemem drogiej energii, która choć jest znacznie tańsza niż w latach 2021-22, to wciąż kosztuje dwa razy tyle co w roku 2019 i trzy razy tyle co 10 lat temu. Kraj notuje też permanentny deficyt na rachunku obrotów bieżących, co oznacza konieczność zadłużania się za granicą.

(...)

Przy czym Wielka Brytania nie jest jedynym „pacjentem” na oddziale nadmiernego zadłużenia. Od kilku miesięcy wierzyciele niepokoją się kondycją fiskalną Francji, która także nagminnie raportuje nadmierne deficyty budżetowe, a dług publiczny przekracza 100% PKB.  Dodatkowym wyzwaniem jest fakt, że od kilku miesięcy Francja nie ma rządu, który mógłby przepchnąć przez parlament konieczne reformy fiskalne (tj. cięcia wydatków i wzrost podatków).

- Francja jest pogrążona w historycznym kryzysie politycznym, społecznym i finansowym, w którym prezydent Emmanuel Macron odegrał istotną rolę - napisał dyrektor redakcji "Le Figaro" Alexis Brezet. - Od 1958 roku i końca IV Republiki, nasz kraj nie zaznał takiej zapaści – ocenił publicysta.

bankier.pl