piątek, 2 kwietnia 2021


Obwód Kaliningradzki od zawsze w strategii politycznej i militarnej wcześniej ZSRR, a obecnie Rosji miał kluczowe znaczenie. Jest rosyjskim przyczółkiem w europejskim subregionie. Wrotami na Bałtyk i na Nizinę Polską, wyprowadzająca krótką drogą do Europy Środkowej i Zachodniej.

Od zakończenia II wojny światowej w obwodzie stacjonowały głównie elementy Floty Bałtyckiej i 11. Armii z jednostkami piechoty morskiej i lotnictwem morskim. Siły te przeznaczone były do desantu na Półwysep Jutlandzki, blokady cieśnin duńskich dla floty NATO oraz do osłony i wsparcia sił desantowych. Po rozwiązaniu Układu Warszawskiego na przestrzeni blisko 30 lat wojska w obwodzie przechodziły kilkukrotną reorganizację, połączoną z częściową redukcją potencjału wojskowego.

Generalnie według aktualnej wiedzy wojska Kaliningradzkiego Rejonu Obrony (KOR) podlegają pod Dowództwo Zachodniego Okręgu Wojskowego jako 11. Korpus Armijny. Ponadto w rejonie dyslokowane są zasadnicze siły Floty Bałtyckiej.

Zasadniczo przeznaczenie tych sił nie uległo zmianie i w przypadku wojny będą przeznaczone do zdobycia przewagi na Bałtyku, zarówno na morzu jak i w powietrzu. Wobec zmiany układu sił w regionie w tym i obecności NATO w krajach bałtyckich sądzić należy, że wojska z KOR przewidywane są także do innego użycia. Jednym z możliwych wariantów jest blokowanie manewru lądem, morzem i powietrzem sił Sojuszu Północnoatlantyckiego w obszar krajów bałtyckich oraz wsparcie działań 6. Armii rosyjskiej, która rozmieszona jest za wschodnią granicą tych krajów. W dalszej fazie operacji, po opanowaniu krajów bałtyckich, skierowanie wysiłku działań w południową część Bałtyku i polskiego wybrzeża morskiego. Wsparcie działań zasadniczych sił uderzających od wschodu.

Ciekawe, że wojskowi NATO z uporem godnym lepszej sprawy głoszą koncepcje o koniecznym wzmocnieniu państw bałtyckich w przypadku wojny wojskami Sojuszu, przegrupowując w ich obszar znaczne siły. Nie sądzę, żeby była to wojskowo przemyślana operacja w obliczu przytłaczającej przewagi potencjalnego przeciwnika, między innymi 1. Armii Pancernej i sił z KOR. Ponadto do tego potencjału doliczyć trzeba siły zbrojne Białorusi, które w przypadku konfliktu staną się częścią kontyngentu wojsk rosyjskich. Rosyjskiej 6. Armii współdziałającej z Flotą Bałtycką zajęcie państw bałtyckich zajmie 2-4 doby. Siły wepchnięte w ten stosunkowo wąski obszar (180-230 km głębokości operacyjnej) zostaną szybko pozbawione wsparcia i rozbite.

I trzeba sobie powiedzieć jednoznacznie, że demonizowany przez amerykańskich i polskich ekspertów Przesmyk suwalski nie ma żadnego znaczenia operacyjnego, a co najwyżej taktyczne. W przypadku agresji Rosjanie nie będą patrzeć na mapę polityczną i zarysy granicy między Polską a Litwą. Po prostu przejadą przez teren, jaki sobie wybiorą.

defence24.pl

„Nie pozwolimy, by zagraniczne firmy jadły chiński ryż, ale rozbijały chińską miskę” – to jedno z haseł promowanych w sieci społecznościowej Weibo przez „Renmin Ribao” i inne państwowe media ChRL. Internauci nawołują do bojkotów, a celebryci zrywają współpracę z napiętnowanymi firmami.

Nagonka zaczęła się po nałożeniu przez UE, USA, Wielką Brytanię i Kanadę sankcji na czterech urzędników i jedną państwową instytucję z Chin za „poważne pogwałcenia praw człowieka” Ujgurów i innych muzułmanów w regionie Sinciang na zachodzie ChRL.

Jako pierwsza zaatakowana została marka H&M, która wyrażała „głębokie zaniepokojenie” doniesieniami o zmuszaniu Ujgurów do pracy w fabrykach i na polach bawełny. Firma zapewniła również, że nie będzie używała bawełny z Sinciangu, z którego według niektórych szacunków pochodzi 20 proc. światowej podaży tego surowca.

W środę młodzieżówka Komunistycznej Partii Chin (KPCh) potępiła szwedzki koncern w sieci Weibo. „Rozpowszechnianie apeli, by bojkotować bawełnę z Sinciangu, a jednocześnie chęć zarabiania pieniędzy w Chinach? To myślenie życzeniowe!” - głosił wpis, odnoszący się do komunikatu H&M z ubiegłego roku.

Po tym wpisie produkty H&M zniknęły z kilku największych chińskich sieci sprzedaży internetowej, a dwoje chińskich aktorów publicznie zerwało związki z koncernem. W sieci pojawiły się patriotyczne slogany wzywające do bojkotu H&M i deklaracje „poparcia dla bawełny z Sinciangu”.

PAP

Pierwsza wymiana ciosów miała miejsce w miniony czwartek na Alasce, gdzie doszło do pierwszego oficjalnego spotkania wysokich rangą delegacji Chin i USA pod rządami Joe Bidena. Był to ostatni punkt na trasie Amerykanów, którzy objechali wcześniej szereg kluczowych państw w Azji, w wielu miejscach poruszając temat rywalizacji z Chinami. Dyplomatyczne spotkanie na Alasce z miejsca zaczęło się od rzadko spotykanej niedyplomatycznej wymiany.

- Amerykanie wyraźnie zasygnalizowali, że nowa administracja prezydencka nie zmieni istotnie polityki wobec Chin. Chińczycy wcześniej starali się sugerować, że to jest możliwe, ale teraz zostało im pokazane, że nie - ocenia Przychodniak.

Jako pierwsi wygłaszający wstępne oświadczenie przed dziennikarzami Amerykanie szybko podnieśli ciśnienie Chińczykom. Wspomnieli bowiem między innym kwestię przestrzegania w Chinach praw człowieka, dławienia demokracji w Hongkongu czy łamania reguł w handlu. - Oczywiście wiedzieliśmy, zaczynając to spotkanie, że jest szereg tematów, w których zasadniczo się różnimy. Nie może być więc zaskoczeniem, że kiedy te tematy poruszyliśmy w sposób bezpośredni, spotkaliśmy się z taką odpowiedzą - powiedział później Antony Blinken, sekretarz stanu USA.

"Taka odpowiedź" to 15-minutowa tyrada, którą wygłosił minister spraw zagranicznych Yang Jiechi. Zdecydowanie wykraczającą poza dwuminutowy limit dla wstępnych wypowiedzi. Wytykał Amerykanom między innymi, że to u nich są problemy z prawami człowieka i to oni za pomocą siły starają się szerzyć swoją ideologię na świecie. Nie chcąc zostawić tego bez odpowiedzi, Blinken stwierdził, że "nigdy nie jest dobrym pomysłem stawać przeciw Ameryce".

- Co jednak istotne, choć najpierw publicznie doszło do ostrej wymiany zdań, to potem prowadzono negocjacje zgodnie ze sztuką dyplomacji - zwraca uwagę Przychodniak. Po spotkaniu minister Jiechi podkreślał, że wymiana zdań była "szczera, konstruktywna i pomocna". - Oczywiście są pomiędzy nami istotne różnice. Chiny będą zdecydowanie bronić swojej niezależności, bezpieczeństwa i interesów. Chiński rozwój i rosnąca siła są nie do zatrzymania - mówił po spotkaniu w chińskiej telewizji państwowej.

Amerykanie też wydawali się zadowoleni, bo w końcu o to im chodziło. Chcieli odpowiednio ustawić relacje z Chinami na najbliższy czas. - Amerykanie może nie tyle chcą konfrontacji, ale dają do zrozumienia, że tam gdzie potrzebne będzie rywalizacja. Ewentualne poprawienie relacji jest natomiast zależne od tego, czy Chińczycy spełnią szereg ich oczekiwań na przykład w kwestii Hongkongu, Tajwanu, czy spraw handlowych - mówi ekspert PISM.

W poniedziałek swoją salwę oddała Bruksela. Ogłoszono nałożenie sankcji na 11 osób i podmiotów zaangażowanych w masowe naruszenia praw mniejszości Ujgurów, nazywane przez między innymi Blinkena ludobójstwem. To pierwszy akt nałożenia przez UE sankcji na Chiny od czasu masakry na Placu Tiananmen w 1989 roku. Ich znaczenie jest głównie symboliczne, ale jak pokazuje reakcja Chin, trafiły w czuły punkt.

Chińskie MSZ zareagowało ostrym oświadczeniem, w którym nazwano sankcje "rażącym naruszeniem prawa międzynarodowego" i ogłoszono eskalację, czyli odwetowe chińskie sankcje. Obłożono nimi między innymi pięciu członków europarlamentu zaangażowanych w temat Ujgurów, jak i kilka europejskich organizacji pozarządowych badających to, w jaki sposób chińskie władze metodycznie wyniszczają muzułmańską mniejszość zamieszkującą zachodni kraniec Chin.

W ciągu kilku godzin po ogłoszeniu sankcji przez UE podobne ogłosiły Kanada, Wielka Brytania i USA. - Najpewniej odbyło się to w jakiejś koordynacji - mówi Przychodniak. Tym samym Zachód pokazał jedność. Ma to znaczenie zwłaszcza w kontekście relacji Europy z USA, które zostały mocno nadszarpnięte w ostatnich miesiącach przez wynegocjowanie  umowy inwestycyjnej UE z Chinami. USA od początku miały do niej bardzo sceptyczne nastawienie. W Waszyngtonie zarzucano Brukseli, że koncentruje się na pieniądzach, zamykając oczy na zagrożenia płynące ze strony Chin.

gazeta.pl

Dziś w rozmowie z Onetem Michał Drożdż zrelacjonował, jak wyglądają jego obecne dyżury w trakcie trzeciej fali pandemii.

- W trakcie ostatniego dyżuru już wszystkie szpitale, do których jeździliśmy, odmawiały przyjęcia lub kazały nam czekać na "zwolnienie" łóżka. Gdy jeździliśmy po całym mieście z jedną pacjentką, to po trzech godzinach już kończył nam się tlen. Mieliśmy go jeszcze maksymalnie na godzinę... Generalnie jest bardzo źle – przyznaje.

- W końcu tlen nam się skończył, więc inna karetka dowiozła nam pełne butle. Jednak za chwilę może zabraknąć karetek dla mieszkańców Warszawy z nagłym zagrożeniem życia. Będzie wypadek w centrum i żadna karetka nie przyjedzie przez godzinę. To moim zdaniem nieuchronny scenariusz – mówi Michał Drożdż.

- Wspomniana kobieta trafiła w końcu do placówki w Kozienicach. Około godz. 9 rano została skierowana do szpitala. Po piętnastu godzinach oczekiwania w karetce... I łącznie po około 20 godzinach od momentu wezwania pogotowia. To jest obecna rzeczywistość – tłumaczy.

Ratownik relacjonuje: - Dziś, jak dzwonisz do dyspozytora, to on mówi: „Nie ma miejsca nigdzie. Radź sobie sam”. Jest więc trochę jak na wojnie. Chcesz miejsca dla pacjenta w szpitalu? To nie wiem, lej się z lekarzem... Przepraszam, ale tylko w tak absurdalny sposób można ukazać obecny obraz sytuacji. Lekarz oczywiście ma pełne prawo powołać się na przepisy i pacjenta nie przyjąć – dodaje ratownik.

(...)

Restrykcje? - Zacznijmy działać logicznie i zastanówmy się spokojnie, czy i w jakiej formie jeszcze są konieczne. Powinniśmy chronić ludzi starszych, nie zostawiać wielu ludzi samych bez opieki, z opieką „telemedyczną”, która dla starszej, obciążonej osoby nie jest żadnym poważnym procesem medycznym. Zadbajmy o podstawowe sprawy, a potem decydujmy o lockdownach.

Michał Drożdż przyznaje również, że nie rozumie, dlaczego zamknięte są obecnie centra fitness, a otwarte kościoły. - Czynnikiem bardzo poważnym jest otyłość. Tymczasem my zamykamy siłownie, gdzie chodzą zdrowi i wydolni ludzie, a otwieramy kościoły, gdzie często gromadzą się osoby starsze i mniej wydolne niż osoby stale uprawiające sport. Nie wiem, gdzie tu jest logika – puentuje.

onet.pl