Grzegorz Sroczyński: „Przywódcy Niemiec byli pożytecznymi idiotami Putina" – pisze amerykańskie „Politico".
Sebastian Płóciennik: W gazetach niemieckich przeczytasz mnóstwo artykułów w podobnym tonie.
Cytuję dalej: „Merkel znajdzie się w panteonie politycznej naiwności obok Neille'a Chamberlaina".
Moim zdaniem już tam jest.
- „Niemcy nie będą mieli żadnej realnej wiarygodności w NATO, dopóki nie przeprowadzą uczciwego rozliczenia z historią lat Merkel – Putin".
Tyle że Merkel do tego się nie pali: była kanclerz właściwie zniknęła z przestrzeni publicznej. Jeszcze w grudniu wydawało się, że jej wpływ na politykę potrwa wiele lat, że ona będzie komentować, doradzać. Tymczasem z ostatnich dwóch miesięcy najbardziej zapamiętałem news, że w komisariacie nr 53 przy Friedrichstrasse w Berlinie pojawiła się 67-latka i zgłosiła kradzież portfela. Była to Angela Merkel, okradziono ją w supermarkecie. Żadnego mocnego wywiadu od wybuchu wojny.
- Żadnego: „Byliśmy głupi". „Myliłam się". Nic?
Zastanawiam się, czy ona na coś takiego kiedykolwiek się zdecyduje. Miała przejść do historii jako osoba, która pilotowała Niemcy podczas ciężkich kryzysów – gospodarczego i migracyjnego. W ocenie jej dorobku bardziej dziś ważą błędy w polityce wschodniej, uparte forsowanie Nord Stream 2 i wspieranie Putina. Ignorowała ostrzeżenia, również te płynące z Polski.
- Wyobrażasz sobie komisję śledczą w Bundestagu do spraw zbadania polityki Merkel wobec Rosji? To możliwe?
Owszem. Jeśli młodsze pokolenie niemieckich polityków zafunduje rozliczenie starszemu pokoleniu. Ktoś przecież oddał strategiczne magazyny gazowe pod kontrolę obcemu wrogiemu państwu, ktoś blokował budowę terminali LNG, zakładał podejrzane fundacje. To są sprawy, których nie da się tłumaczyć tylko polityczną naiwnością. I rzeczywiście pojawiają się pomysły, żeby takimi kwiatkami zajęła się komisja śledcza, która zbada, jak rosyjskie pieniądze korumpowały scenę polityczną. Tylko kto miałby zostać skazany? Prawie cały niemiecki mainstream latami powtarzał, że tak trzeba.
- Po zbrodniach w Buczy i Kramatorsku co oni mówią?
Russlandversteher? Po wybuchu wojny było sporo samokrytyki, potem „rozumiejący Rosję" unikali mediów, pochowali się. Wśród wyjątków wyróżnia się głośny wywiad Franka-Waltera Steinmeiera, obecnego prezydenta Niemiec, a wcześniej ministra spraw zagranicznych w rządzie Merkel. „Myliłem się, wszyscy się myliliśmy" – powiedział. Głowa państwa przyznaje się do błędu, ale trzeba to wyraźnie powiedzieć: cała jego polityczna kariera to budowanie – by użyć jego słów – „wspólnego europejskiego domu razem z Rosją", coraz bardziej autorytarną i agresywną. Zbrodnie w Buczy były bez wątpienia wstrząsem. Bez tych szokujących obrazów trwałoby już poszukiwanie dialogu z Rosją: porozmawiajmy, przecież rozwiązania militarne nie są dobre, trzeba stawiać na dyplomację itp. Zwolennicy takiej postawy mają dziś w Niemczech o wiele trudniej. Na fali są zwolennicy zmiany kursu w polityce zagranicznej. Dlatego – mimo wielu zastrzeżeń – można mówić o przełomie.
- Ale coś konkretnego z tego przełomu wynika?
Wynika, choć na razie mniej, niż byśmy oczekiwali. Kanclerz Scholz ogłosił, że Niemcy przeznaczą 100 mld euro na wojsko, co oznacza zwiększenie wydatków obronnych do 2 proc. PKB. „Potrzebujemy samolotów, które latają, statków, które pływają, i żołnierzy, którzy są porządnie wyposażeni do swoich misji" – mówił w Bundestagu. Brzmi to banalnie, ale nie w przypadku dramatycznie niedoinwestowanej Bundeswehry. Niestety kanclerz beznadziejnie kluczy w sprawie dostaw broni Ukrainie, ulegając najwyraźniej gołębiom z SPD. Idźmy dalej: minister gospodarki Habeck na poważnie zabrał się za odcinanie powiązań energetycznych z Rosją. Nie zapominajmy też, że mamy już pięć pakietów sankcji z ograniczeniami w handlu, restrykcjami finansowymi, zakazem importu węgla. Bez wsparcia Niemiec to by nie przeszło.
- To nadal nie jest embargo na ropę i gaz, którego Niemcy nie chcą.
Bo Scholz i jego ministrowie czują na plecach oddech opinii publicznej. Sondaże pokazują, że o ile wcześniej większość opowiadała się za nałożeniem pełnego embarga na węgiel, ropę, gaz, o tyle w drugiej połowie kwietnia górę bierze strach przed wzrostem cen. Zwolennicy postawy „trudno, będziemy marznąć, ale trzeba zatrzymać Putina" mają dziś około 43 procent. Więcej pewnie poparłoby dostawy broni.
Moim zdaniem niedocenianym elementem odwlekającym decyzje są wybory we Francji: szok cenowy mógłby przynieść zwycięstwo Le Pen, a nikt tego w rządzie RFN nie chce. Sankcji energetycznych boi się gospodarka, której przedstawiciele cały czas cisną rząd. Ponadto sprzeciwia się im część elity politycznej, zwłaszcza ludzie związani z socjaldemokratami, czyli z SPD. I zwłaszcza starsze Pokolenie '68, kurczowo trzymające się idei bezwzględnego pacyfizmu.
- Czyli ludzie, którzy tkwią w systemie od czasów Schroedera?
Nawet dłużej. I nadal są wpływowi. Cały czas twierdzą, że polityka sankcji wobec Rosji nie ma sensu.
- Po Buczy?!
Tak.
- Bo biorą pieniądze od Putina?
Gdyby skomplikowana rzeczywistość miała tak proste wyjaśnienia...
Lobby gospodarcze obawia się kosmicznych cen energii, co może skutkować utratą konkurencyjności. Niemcy stoją eksportem, więc jeśli ich produkty eksportowe staną się zbyt drogie, to się nie sprzedadzą na świecie. Część branż – np. chemiczna – mówi nawet nie tyle o cenach, ile o braku gazu w ogóle i dezorganizacji produkcji. Poza tym kręgi biznesowe panicznie się boją, że zawali się globalizacja, na której zbudowali swój model rozwoju. I próbują przekonać Scholza, by nie szedł dalej z sankcjami, bo one wyzwolą falę ostrej deglobalizacji.
- I Scholz musi słuchać?
Od kondycji gospodarki zależą wyniki wyborów. Pamiętaj też o zwykłej psychologii: niemiecka klasa polityczna poniosła totalną klęskę, jeśli chodzi o politykę wobec Rosji, więc z trudem przechodzi im przez gardło to, co powiedział Steinmeier: byliśmy naiwni, nierozsądni, a może nawet – trzeba byłoby dodać – niemoralni. Krytykując trzy dekady niemieckiej polityki – przymykanie oczy na masakry Groznego i Aleppo, zabójstwa polityczne, Nord Stream, spotkania i toasty z Putinem, biznesy z Rosją – koncentrujemy się na spektakularnych postaciach: Schroeder, Merkel, Steinmeier, Gabriel, Schwesig. Ale to było dzieło politycznego Pokolenia '68, które – tak po ludzku – ma problem z przyznaniem się do porażki, zwłaszcza że to może oznaczać wewnątrzpartyjne rozliczenia. Oni wciąż liczą na to, że tak do końca się nie mylili i historia stanie po ich stronie. Moim zdaniem wielu w SPD sądzi, że Putin ostatecznie wybierze Niemcy na mediatora, a oni – cali na biało – uratują świat przed trzecią wojną. W mniej ambitnym scenariuszu zakładają po prostu, że wyborcy zmęczą się jeszcze bardziej rosnącymi kosztami energii i zwrócą się przeciw sankcjom.
(...)
- Czego tak naprawdę boją się Niemcy, że nie chcą podsunąć Putinowi pięści?
Po pierwsze wojny jądrowej, końca cywilizacji. Po drugie załamania własnej gospodarki. Germanangst i Excel w jednym pakiecie.
- Tyle że niemieccy ekonomiści policzyli, że pełne embargo na rosyjskie surowce obniżyłoby niemiecki PKB od 0,5 do 3 procent. To nie jest koniec świata.
Nie jest. W pandemii spadki były większe i wiemy już, że rządy mogą wiele zrobić, by zapobiec katastrofie.
- No więc?
Politycy nie do końca wierzą tym liczbom, albo lepiej – nie chcą wierzyć. Olaf Scholz powiedział, że to nieodpowiedzialne zabawy modelami matematycznymi, a naukowcy nie zdają sobie sprawy, do czego takie pełne embargo doprowadzi.
- Czyli: "Ja wiem lepiej, a naukowcy się nie znają"?
Właśnie. To dość niezwykłe zarzuty, bo jeszcze niedawno w czasie pandemii Scholz i cały polityczny mainstream nieustannie powtarzał społeczeństwu: słuchajcie naukowców, oni mają rację, oni się znają. A tutaj nagle kanclerz Niemiec i jego ministrowie odrzucają analizy czołowych ekspertów. Jest na to całkiem przekonujące wyjaśnienie. Klasa polityczna jest w ścisłym kontakcie z organizacjami biznesowymi, które straszą „biedą" i „końcem dobrobytu" w razie embarga. Lobbyści twierdzą, że poszczególne branże, np. chemiczna, padną, a potem będzie efekt domina w całej gospodarce. Według nich akademiccy ekonomiści takich efektów nie doceniają.
- Bo my, praktycy, wiemy lepiej niż jakieś gryzipiórki z uczelni?
Tak. Mam wrażenie, że po raporcie ekonomistów Scholz podjął decyzję, że szybkiego embarga nie będzie – i wycofał się z mediów. Komunikację ze społeczeństwem przejął wicekanclerz Habeck, który umiejętnie przekierował dyskusję na długofalową niezależność energetyczną od Rosji. Robił to świetnie: zamiast kanclerskiego wykładu, tzw. „scholzomatu", było empatyczne „słuchajcie, jest problem", wezmę was pod rękę i wyjaśnię, nie ma idealnych sytuacji, jadę właśnie do Kataru i chociaż to nie jest zbyt fajne państwo z kwitnącą demokracją, to przynajmniej nie bombarduje sąsiadów, więc pogadam z nimi o dostawach paliw.
Trzeba jednak jasno powiedzieć, że nie tylko gospodarka liczy się w niemieckiej dyskusji. Ważnym składnikiem jest kompleks historyczny wobec Rosji, brak wiary w zdolność Ukrainy do obrony, a nade wszystko strach przed wojną atomową. „Putin jest zdolny do szaleństwa" – pisze wielu publicystów i trafia chyba w sedno lęków przeciętnego Schmidta. Wydaje mi się, że ostentacja, z jaką Rosjanie popełniali zbrodnie w Buczy, nie była przypadkowa. Makabryczne zdjęcia miały przypomnieć Zachodowi – zwłaszcza Niemcom – że Putin jest szaleńcem, może zrobić rzeczy, których sobie „nawet nie wyobrażacie" – zresztą to cytat z niego.
(...)
- Oburzenie zachodnich społeczeństw łatwo może zamienić się w strach?
Moskwa bardzo na to liczy. Przypomnij sobie otrucie Skripala. Wszyscy się zastanawialiśmy, po co ta ostentacja, po co użyto nowiczoka? Przecież to tak, jakby ktoś zostawił w brytyjskim Salisbury napis „Władimir Putin – tu byłem". A jemu właśnie o to chodzi. Istotą tych działań jest ostentacja i komunikat do nas: mogę zrobić rzeczy, których sobie nawet nie wyobrażacie. A potem wystarczy czekać, jak sobie ten komunikat zachodnie społeczeństwa przetrawią i wybiorą wygodną obojętność. Dotąd to działało. Być może jednak Zachód uczy się, jak sobie radzić z takim zastraszaniem. Świadczy o tym decyzja Finlandii i Szwecji, by wejść do NATO – mimo rosyjskich gróźb, a może właśnie z ich powodu.
- Powiedziałeś, że niemiecki biznes boi się końca globalizacji. Czyli czego się boi?
Niemcy są wielkim beneficjentem systemu, który Stany Zjednoczone stworzyły po II wojnie światowej. Amerykanie rozpięli nad nimi parasol bezpieczeństwa, zdjęli im z pleców ciężar inwestowania w obronę, Niemcy mogli się skupić na gospodarce. Róbcie biznes – powiedziano im – to jest teraz najważniejszy wymiar waszej polityki zagranicznej. Niemcy posłuchali i szybko stali się mistrzem eksportu. W globalizującej się gospodarce nauczyli się robić interes ze wszystkimi – zarówno z sojusznikami z Zachodu, jak i mało apetycznymi despotiami.
Prawdziwe żniwa zaczęły się jednak po zakończeniu zimnej wojny, gdy szybko znoszono bariery w wymianie i cały świat zapragnął mieć te wspaniałe auta i maszyny made in Germany. Niemcy piekielnie uzależnili się od globalizacji: relacja niemieckiego handlu do PKB wynosi dziś aż 80 procent, najwięcej w grupie krajów G7. Problem w tym, że przy okazji za mocno postawili na import taniej energii z Rosji i głębokie powiązania gospodarcze z Chinami. Wymiana z nimi sięga 245 mld euro, o wiele więcej niż z USA. Czyli Niemcy uzależnili się od systemowych rywali, przeciwników Zachodu.
Nie można wykluczyć, że obecna wojna i wprowadzane sankcje rozmontują globalizację, i tak już mocno osłabioną przez pandemię i problemy podażowe. Chińczycy mogą zacząć budować razem ze zwasalizowaną Rosją, Iranem, Pakistanem, Bliskim Wschodem i częścią Afryki własną platformę gospodarczą, niezależną od Zachodu. Dla Niemiec byłby to wstrząs. Nie chodzi tylko o straty tych czy innych firm, ale konieczność przebudowy modelu gospodarczego opierającego się na eksporcie. Stąd zapewne obawa elit niemieckich przed dalszym zaostrzaniem sankcji.
gazeta.pl