czwartek, 17 lutego 2022


Nie jest jednak tak, że Zachód daje Rosji przyzwolenie na agresywną politykę? Zapomina o obszarze poradzieckim, oferuje niewystarczające wsparcie dla jej byłych republik, dlatego Rosja ma dużą swobodę na tym obszarze?

Tak to może wyglądać, co prowadzi do paradoksalnych sytuacji. Weźmy konflikt ormiańsko–azerbejdżański. Rosja z jednej strony utrzymuje dobre relacje z obiema stronami – jest strategicznym sojusznikiem Armenii i strategicznym partnerem Azerbejdżanu, i przez lata sprzedawała obu stronom broń, twierdząc, że dba o zachowanie równowagi. Z drugiej strony była przez lata głównym mediatorem w konflikcie jako jeden z trzech współprzewodniczących Mińskiej Grupy OBWE – w praktyce najważniejszy – a po kolejnej wojnie o Górski Karabach, jesienią 2020 r., wprowadziła tam swoje siły pokojowe. W Osetii Południowej, do wojny rosyjsko-gruzińskiej z 2008 r., Rosja miała pokojowy kontyngent obok kontyngentów gruzińskiego i osetyjskiego. W Abchazji Rosjanie, działający pod egidą Wspólnoty Niepodległych Państw, ochraniali misję obserwatorów wojskowych ONZ. Można zatem powiedzieć, że Moskwa zdominowała procesy pokojowe, a Zachód się z tym godził, bo gwarantowało to przez lata stabilność. Z kolei polityka Zachodu wobec obszaru poradzieckiego przechodziła różne fazy. W latach 90. było poczucie końca historii i złudna, jak się okazało, nadzieja, że obszar ten, na czele z Rosją, podąży ku liberalnej demokracji. Promowane były równoleżnikowe szlaki komunikacyjne jak choćby projekt TRACECA. W tamtym okresie Moskwa blokowała Abchazję i Osetię Południową oraz uznawała integralność terytorialną Gruzji, więc traktowano ją jak sojusznika. Wojna 2008 r. stała się impulsem do rozwoju Partnerstwa Wschodniego i bliższej współpracy z kilkoma zorientowanymi za Zachód byłymi republikami. W efekcie doszło do podpisania umów stowarzyszeniowych i zniesienia wiz dla Ukrainy, Mołdawii i Gruzji. Jednak od kilku lat Zachód nie ma nowych pomysłów na to, co dalej zaproponować Kijowowi, Kiszyniowowi i Tbilisi. Paradoksalnie, obecne napięcie być może doprowadzi do jakiegoś nowego otwarcia i nowej polityki wobec obszaru poradzieckiego.

Jeśli spojrzymy na Kaukaz Południowy, sytuacja polityczna i gospodarcza w każdym z trzech państw jest inna. Ostatecznie jednak pana zdaniem Gruzja, Armenia i Azerbejdżan są skazane na Rosję, również patrząc na położenie geograficzne?

Zmarły kilka lat temu prof. Aleksander Rondeli, nieformalny patron ekipy Saakaszwilego, powiedział mi kiedyś, że Gruzja oczywiście chce na Zachód, Gruzini uważają się w sensie cywilizacyjnym za część Europy. Jeśli jednak Zachód nas zostawi, dodał prof. Rondeli, my się z Rosją dogadamy, mamy know-how wynikające z kilkuset lat wspólnego sąsiedztwa. Nie będziemy szczęśliwi, ale damy sobie radę, umiemy z nimi rozmawiać. Gruzji bliżej jest bowiem do Rosji w sensie mentalnym, a nieraz kulturowym. We wszystkich sondażach Gruzini opowiadają się za członkostwem w NATO i UE, ale z drugiej strony znacznie szybciej akceptują na przykład małżeństwo z Rosjaninem lub Rosjanką niż z Amerykanami. Mają wspólną prawosławną kulturę i wynikające z niej poczucie bliskości, choć oczywiście agresywną politykę Putina uważają za egzystencjalne zagrożenie.

Armenia ma prozachodniego premiera, byłego dziennikarza Nikola Paszyniana. Rosja chciała go ukarać za jego preferencje polityczne i dlatego nie pomogła Armenii w 2020 r., gdy wojska Azerbejdżanu wjechały do Górskiego Karabachu?

Motyw ukarania Paszyniania, pokazania mu miejsca w szeregu, odgrywał pewnie rolę. Rosja miała też formalny powód do nieinterweniowania w Górskim Karabachu, bo cały ten obszar jest uznawany de iure za terytorium Azerbejdżanu. Przypomnijmy, że Armenia nigdy nie uznała karabaskiej niepodległości, choć oczywiście kontrolowała ten obszar do 2020 r., a tzw. klan karabaski rządził do 2018 r. w Erywaniu. Jednak motyw ukarania Armenii za prozachodnie aspiracje nie był dominujący. W mojej ocenie Rosja nie była przygotowana na taki impet azerbejdżańsko-turecki, na taki blitzkrieg. Doszła do wniosku, że musi zrobić na Kaukazie trochę miejsca dla rosnących w siłę Turcji i Azerbejdżanu, uwzględnić zmieniający się układ sił. Z tych kilku względów nie zaangażowała się w 2020 r. w wojnę w Karabachu, ale potem wygrała pokój. Choć image Rosji nieco ucierpiał, gdyż nie obroniła sojuszniczki Armenii przed Azerbejdżanem, doprowadziła jednak do zawieszenia broni na swoich warunkach. Ulokowała w Górskim Karabachu swoje siły pokojowe i pozostała głównym rozgrywającym w tym konflikcie.

Ormianie odgrażają się, że nie odpuszczą swojego świętego Arcachu, czyli Karabachu. Czeka na nas więc niebawem kolejna wojna między Armenią i Azerbejdżanem?

Nie sądzę, bo różnica potencjałów wojskowych jest zbyt wielka. To byłoby samobójstwo dla Armenii. Raczej Paszynian będzie dążył do jakiegoś porozumienia, najpierw z Turcją, potem z Azerbejdżanem. W efekcie mogłoby to doprowadzić do otwarcia granic z sąsiadami i włączenia kraju w gospodarczy krwioobieg regionu. Ormianie są przygnębieni przegraną w Karabachu. Z drugiej strony Armenia, która była zakładniczką konfliktu i na tej sytuacji traciła, m.in. ominęły ją przecinające Kaukaz najważniejsze ropociągi i gazociągi, ma szansę na wyjście z tego impasu. Co może kosztować Paszyniana utratę władzy, bo przywiązanie Ormian do Górskiego Karabachu, czyli po ormiańsku Arcachu, jest rzeczywiście ogromne.

Niedawno Armenia wysłała swoje wojska do tłumienia protestów w Kazachstanie. Premier Paszynian chce zapunktować u Putina, bo zrozumiał, że integracja z Zachodem to mrzonki?

Tak się złożyło, że Paszynian jest w tej chwili przewodniczym Rady Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, a symboliczne kontyngenty wysłali do Kazachstanu wszyscy członkowie OUBZ. Rzecz jasna, obecność innych państw miała charakter symboliczny, liczył się udział Rosji. Poza tym protesty społeczne w Kazachstanie wybuchły spontanicznie i miały głównie podłoże ekonomiczne. Dalszy rozwój wypadków posłużył prezydentowi tego kraju Tokajewowi do rozprawienia się ze starą elitą skupioną wokół poprzedniego prezydenta, Nazarbajewa. Tokajew poprosił Rosję – a formalnie OUBZ – o pomoc, czym zademonstrował społeczeństwu, że ma poparcie zewnętrzne, no i pokazał, że nie do końca ufa swoim służbom. Ale pomoc ta nie trwała na tyle długo, by Kazachstan stał się teraz wielkim dłużnikiem Rosji. W interesie Rosji jest spokój w tym kraju, mają ze sobą bardzo długą wspólną granicę, a na południe od Kazachstanu są kolejne kraje Azji: Kirgistan, Tadżykistan, wreszcie Afganistan, które mogą generować niestabilność. Ta drobna przysługa "dobrosąsiedzka" Rosji na rzecz prezydenta Kazachstanu leżała więc zatem także w interesach Moskwy.

onet.pl