piątek, 1 października 2021


"Pieniądze może nie dają szczęścia, ale można za nie kupić dłuższe życie. Każde 50 tys. dolarów dochodu obniża ryzyko śmierci o pięć procent” – stwierdziła organizacja StudyFinds publikująca streszczone wersje badań, które mają na celu wywołanie debaty.

W opinii z Northwestern University z Evanston, w stanie Illinois, W przypadku osób, które zebrały o 139 tys. więcej niż rodzeństwo, ich szanse na przeżycie wzrosły.

"Jeden z kluczy do długiego życia może leżeć w twojej wartości netto" – oznajmił jeden z autorów opracowania dr Eric Finegood z Instytutu Badań nad Polityką na Northwestern. Wyniki podano w oparciu o analizę życia 5400 Amerykanów.

StudyFinds zwraca uwagę, że pandemia COVID-19 pogłębiła przepaść majątkową. Pośród nieszczęść, liczba milionerów w USA wzrosła w zeszłym roku o 5,2 mln - do ponad 56 mln. Śmiertelność spadała o pięć procent na każde dodatkowe 50 tys. dolarów wartości netto zgromadzone w wieku średnim.

Podobną prawidłowość badacze zaobserwowali w gronie 2490 osób, które były bliźniakami lub rodzeństwem. Ci, którzy mieli duże zarobki mieli większe szanse na przeżycie braci i sióstr z mniejszymi zasobami.

"Różnica rzędu 139 tys. dolarów wiązała się z 13-procentowym spadkiem prawdopodobieństwa śmierci prawie 24 lata później, faworyzując członka rodziny o wyższej wartości netto" - wyjaśniał dr Finegood.

StudyFinds wyciąga z tego wniosek, że zamożność prowadzi do dobrego zdrowia, a nie jest to odbiciem cech dziedzicznych lub wczesnych doświadczeń rodzin.

W pierwszej tego typu analizie wykorzystano dane z projektu „Midlife in the United States” (MIDUS), prowadzącego badania nad starzeniem się. Informacje o uczestnikach w wieku średnio 46 lat, zbierano od 1994 do 1996 roku. Monitorowano je do 2018 roku. Do tamtego czasu zmarło nieco ponad 1000, czyli prawie jedna piąta uczestników badanie.

"Wyniki te powinny być interpretowane przez szerszy społeczny pryzmat. Stany Zjednoczone zajmują pierwsze miejsce pod względem nierówności ekonomicznych wśród krajów o wysokich dochodach. W ciągu ostatnich 30 lat przepaść ta pogłębiła się dzięki polityce i praktykom, które skierowały znaczną i rosnącą część bogactwa z grup o niższych i średnich dochodach do osób zamożnych. Taka redystrybucja może mieć wpływ na wzorce długowieczności w nadchodzących dziesięcioleciach” – ocenił Finegood.

W podobnym tonie wypowiadał się autor badania Greg Miller.

"Zbyt wiele amerykańskich rodzin żyje od wypłaty do wypłaty z niewielkimi lub żadnymi oszczędnościami finansowymi, z których można korzystać w razie potrzeby. (…) W tym samym czasie nierówności majątkowe gwałtownie wzrosły. Nasze wyniki sugerują, że gromadzenie bogactwa jest ważne dla zdrowia na poziomie indywidualnym” – podkreślił Miller.

Jak dodał, z perspektywy zdrowia publicznego, potrzebna jest polityka wspierająca i chroniąca zdolność jednostek do osiągnięcia bezpieczeństwa finansowego.

PAP

USA okazały się za to liderem stymulusu fiskalnego, który łącznie w I kwartale 2021 przekraczał 24 proc. PKB z roku 2020. Na drugim miejscu z ok. 20 proc. PKB znalazła się Japonia, a na trzecim z ok. 16 proc. PKB Wielka Brytania. Wśród krajów rozwijających się liderem wydatków fiskalnych była Brazylia z równowartością niemal 12 proc. PKB z 2020 roku.

To morze pieniędzy nie zdołało jednak odwrócić skutków zamknięcia gospodarek na długie miesiące. BIS porównał rzeczywisty wzrost gospodarczy w I kwartale 2021 roku z prognozami wzrostu na ten okres kreślonymi w grudniu 2019 roku i wyszło, że największa luka jest w strefie euro – prawie 7 pkt. proc. W innych rozwiniętych gospodarkach to 4,8 pkt. proc., a na rynkach wschodzących, z wyłączeniem Chin, 4,27 pkt. proc. W USA luka wynosi nieco ponad 3 pkt. proc., a w samych Chinach tylko 0,59 pkt. proc. Zatem – nikt tak nie stracił na pandemii tak jak strefa euro i nikt nie poradził sobie lepiej niż Chiny.

Ciekawe jest przy tym to, że dużej stymulacji fiskalnej i monetarnej nie towarzyszy odbudowa PKB do przedpandemicznych poziomów, a tylko podwyższona inflacja, przynajmniej przejściowo. BIS pisze o tym tak:

„Po spadku na początku pandemii, inflacja PPI (wskaźnik cen dóbr produkcyjnych – przyp. red.) wykazywała silną tendencję wzrostową w kilku gospodarkach, w szczególności w Chinach, równolegle do stałego ożywienia cen surowców. W połączeniu z deprecjacją kursu walutowego doprowadziło to do wyższej inflacji w wielu dużych krajach rozwijających się. Inflacja wzrosła również w większości gospodarek rozwiniętych, a w niektórych przypadkach przekroczyła cele banków centralnych. Oprócz wyższych cen surowców, do wzrostu inflacji w tych krajach przyczyniło się odbicie cen takich pozycji, jak bilety lotnicze i hotele, które gwałtownie spadły na początku pandemii”.

Do wskaźników inflacji nie wlicza się co prawda wzrostu cen nieruchomości, ale temu zjawisku Bank Rozrachunków Międzynarodowych poświęcił osobną ramkę. W rozwiniętych gospodarkach ceny domów wzrosły o 8 proc. w 2020 roku, a w 2021 r. wzrost jeszcze przyśpieszył. W krajach rozwijających się skok wynosił średnio 5 proc. w 2020 roku.

(...)

„Banki centralne stąpają po kruchym lodzie. Z jednej strony muszą zapewnić rynki o ich ciągłej gotowości do wspierania gospodarki w razie potrzeby. Z drugiej strony muszą również zapewnić je o swoich antyinflacyjnych kwalifikacjach i przygotować grunt pod normalizację” – czytamy w raporcie BIS. W podobnej sytuacji znaleźli się także nadzorcy, którzy powinni zachęcać banki komercyjne do wspierania gospodarki, ale jednocześnie – nie powinni osłabiać ich odporności.

(...)

„Z jednej strony wskaźniki długu publicznego do PKB są już na poziomie lub nawet wyższym niż ich szczyty z czasów II wojny światowej. Z drugiej strony, nominalne stopy procentowe nigdy nie były tak niskie, odkąd prowadzimy statystyki (…) Podobnie bilanse banków centralnych rzadko osiągały podobne poziomy w relacji do PKB, i to tylko podczas wojen. Przy tak wyjątkowo niskich stopach procentowych koszty obsługi zadłużenia są na powojennych dołkach – bez wątpienia także historycznych. Zadłużenie nigdy nie było tak lekkie. Tak więc normalizacja polityki nie będzie łatwa” – czytamy w samym raporcie.

obserwatorfinansowy.pl

Patryk Strzałkowski: Od początku lata nie ma tygodnia, w którym nie słyszelibyśmy o podtopieniach po ulewie w którejś części Polski. 

Ryszard Gajewski: W ubiegłym roku lato było chłodniejsze i było mniej takich sytuacji. Teraz jest goręcej, w powietrzu jest więcej wilgoci i co chwile widzimy obrazy zalanych miast i wsi. Widać, że to zagrożenie dotyczy każdego z nas. 

Mamy do czynienia z wyścigiem. Zmiany klimatu sprawiają, że deszcze będą coraz bardziej intensywne. Trzeba się na to stale przygotowywać, ale nie wiem, czy ten wyścig będziemy wygrywać. 

A możemy go wygrać?

Musimy w miastach szybko przeprowadzić transformację tego, jak zagospodarowujemy wodę. Potrzebujemy zielonej retencji, czyli takiej zmiany w przestrzeni wokół nas, która pozwoli magazynować i wykorzystywać deszczówkę w naturalnych zielonych przestrzeniach. Zieleń potrzebuje wody, a woda zieleni. Tereny zielone mogą magazynować wodę podczas ulewnych deszczy i przetrzymywać ją na późniejsze okresy suszy, a także ją oczyszczać. Odpowiednie projektowanie i utrzymanie zieleni pozwala na maksymalne wykorzystanie jej potencjału. A jeśli nie pójdziemy w tym kierunku, to podtopienia i ich skutki będą coraz większe. 

Jak wygląda to obecnie?

Obawiam się, że możemy iść w złą stronę jeśli chodzi o retencjonowanie wody. Deklarowane kierunki tych działań są słuszne, natomiast na poziomie konkretnych rozwiązań zaczyna się to komplikować. 

To znaczy?

Jak pisał Jan Mencwel w książce "Betonoza", nikt nie zadeklaruje, że nie lubi drzew; odwrotnie - wszyscy powtarzają, że lubią drzewa i zieleń. A jednak mamy do czynienia ze skandalicznymi rewitalizacjami polegającymi na wycinkach i betonowaniu. Obawiam się, że podobnie może być z retencją. 

Czyli grozi nam druga fala betonozy?

Wszyscy mówią, że potrzebna jest retencja wody w miastach. By adaptować się do zmian klimatu, by przygotować miasta na skutki ulew. Pytanie: jak ma ona wyglądać? Jeśli nie odbędziemy poważnej dyskusji na ten temat, to za kilka lat możemy obudzić się w podobnym miejscu, jak z tymi rewitalizacjami. W ich kontekście zadziałał m.in. taki mechanizm, że były pieniądze np. z Unii Europejskiej, żeby "coś" zrobić, więc zlecano projekt i działano na skróty. Zamiast wykorzystywać istniejący potencjał miejsca, projektant "zerował" sobie przestrzeń i dla wygodnego projektowania powstawała betonoza. I mam poczucie, że teraz idziemy w kierunku betonowej retencji wody. Znowu na skróty. Środki przeznaczone na ten cel mogą zostać w dużej mierze zmarnowane. 

Na czym taka "betonowa" retencja polega?

Włodarze miast są pod presją, zewsząd słyszą: musicie zacząć robić retencję. I nieraz wybierają doraźne rozwiązania, które najczęściej oznaczają betonowe zbiorniki retencyjne. Myślą: skoro trzeba, to kupimy takie zbiorniki. I tworzona jest retencja, ale mało efektywna.

Ale i brukowane ulice, i podziemne zbiorniki retencyjne są czasem potrzebne.

Nie jest tak, że np. betonowe płyty chodnikowe są złe same w sobie. Chodniki są potrzebne, szczególnie dla np. osób z ograniczoną mobilnością. I także zbiorniki podziemne same w sobie nie są złe. Mają swoją rolę w systemie - ale w określonych sytuacjach. Na przykład jeśli jest gęsta zabudowa i nie ma miejsca na tę zieloną retencję. Ale nie mogą jednak być dominującym rozwiązaniem. 

Co zatem powinno dominować?

Potrzebujemy rozproszonej, zielonej retencji. Kiedy spojrzymy na nasze miasta, to tej zieleni nieraz nie jest tak mało - np. wzdłuż pasów drogowych. Ale trzeba ją odpowiednio projektować lub dostosowywać, aby pełniła funkcje retencyjne. 

W miastach podczas intensywnych opadów mamy do czynienia ze zjawiskiem spływu powierzchniowego. Deszcz tworzy na powierzchni terenu taflę wody spływającą do najniżej położonych miejsc. Jej ilość bywa tak duża, że systemy kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać w krótkim czasie. A nawet, gdyby były, to ten spływ powierzchniowy jest tak intensywny, że część tej wody i tak przepływa nad wpustami kanalizacji. Zielona retencja odciąża kanalizację i pozwala na zatrzymanie i opóźnienie spływu.

Projektowanie ulic w taki sposób, aby oddzielać je wysokimi krawężnikami od pasów zieleni, podczas intensywnych opadów zamienia je w rzeki.

Ulica działa jak rynna.

Sami projektujemy ulice w ten sposób, że są taką rynną. Woda spływa w najniższe miejsce i tam dochodzi do podtopień. Trafia do nich taka ilość wody, że znajdujące się tam wpusty kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać. 

Ludzie widzą zalane ulice, wybijającą kanalizację i najczęściej mówią: to przez zapchane studzienki. 

To błąd. Wybijająca kanalizacja nie świadczy o zapchaniu, ale o tym, że ciśnienie wody jest tak duże, że jej słup zaczyna rosnąć i woda wydostaje się na ulicę w postaci "gejzerów". Systemy kanalizacyjne projektowane są na określoną intensywność deszczu i nie są przeznaczone do odebrania tak dużej ilości wody, jaka może spaść podczas rekordowych ulew. 

A szersze rury nie wystarczą, bo klimat się zmienia i za jakiś czas znów mogą być zbyt wąskie. Co możemy zrobić?

Miasta powinny w zupełnie inny sposób projektować ulice, drogi i zieleń, żeby ten spływ powierzchniowy zatrzymywać zieloną retencją. Ona jest pierwszym punktem zatrzymania, wypłaszczenia fali spływu - aby kanalizacja mogła sobie poradzić. Zieleń powinna pełnić funkcję odbiornika tej wody po ulewie, zgodnie z zasadą, że wodę należy zatrzymywać jak najbliżej miejsca wystąpienia opadu, a do kanalizacji powinien trafiać nadmiar. Rozwiązanie nawadniania zieleni wodą opadową pozwala też na oszczędzanie wody wodociągowej.

Co to oznacza w praktyce?

Powinniśmy obniżać krawężniki, obniżać zieleń w stosunku do jezdni, żeby woda spływała na nią, a nie odwrotnie. W tym momencie część wody z intensywnego deszczu zostanie tam, a więc zmniejszymy skalę podtopień, a może nawet do nich nie dopuścimy. Poza tym zieleń daje wiele innych korzyści - wspiera bioróżnorodność, poprawia mikroklimat, obniża efekt wyspy ciepła, zatrzymuje wodę na okres suszy, oczyszcza powietrze, zasila wody podziemne. Do tego taka zielona retencja może sama się regulować - dzięki ewapotranspiracji, czyli parowaniu terenowemu, taki ogród deszczowy może być po kilkunastu godzinach gotowy na kolejny opad. W przypadku zbiornika betonowego woda będzie w nim dalej, o ile się go nie opróżni. 

Skoro taka retencja to dobre rozwiązanie, to dlaczego tego nie robimy?

Powodów jest kilka. Po pierwsze bariery prawne, po drugie - brak edukacji i kompetencji. To nowy trend i dopiero budowana jest wiedza i świadomość. Kolejna rzecz - skłonność do wybierania łatwych rozwiązań i powielania tych znanych. Bo "prościej" jest zapłacić za betonowy zbiornik i odhaczyć, że zrobiliśmy retencję.

gazeta.pl

Dziesięć lat temu specjalista od zabezpieczeń cyfrowych z niedowierzaniem obserwował, jak wrażliwe pliki z tybetańskich komputerów rządowych były wyodrębniane na ekranie przed jego oczami - zdarzenie to doprowadziło do odkrycia ogromnej sieci cyberszpiegostwa, znanej jako GhostNet, którą w dużej mierze zlokalizowano na chińskich serwerach.

Od tego czasu technologia śledzenia i inwigilacji ludzi rozwinęła się znacząco. Jednak jak się okazuje, tybetańskim rządem interesują się nie tylko Chiny.

Numery telefonów najważniejszych doradców Dalajlamy zostały wybrane jako numery osób będących w kręgu zainteresowania rządowych klientów NSO Group, czyli firmy odpowiedzialnej za stworzenie i rozpowszechnianie systemu Pegasus. Analiza zdecydowanie wskazuje na to, że potencjalne cele wybierał rząd Indii - informuje "The Guardian".

Dokumenty, na które powołuje się "The Guardian", wskazują, że tybetańscy przywódcy po raz pierwszy zostali wybrani jako potencjalne cele podsłuchów, pod koniec 2017 r. W okresie przed i po tym, jak były prezydent USA Barack Obama spotkał się prywatnie z Dalajlamą podczas zagranicznej podróży, która obejmowała również wcześniejsze przystanki w Chinach.

Doradcy Dalajlamy, których numery pojawiają się w danych, to Tempa Tsering, wieloletni wysłannik duchowego przywódcy w Delhi, oraz asystenci Tenzin Taklha i Chhimey Rigzen, a także Samdhong Rinpocze, który ma za zadanie nadzorować wybór następcy buddyjskiego przywódcy.

Według dwóch źródeł Dalajlama, który spędził ostatnie 18 miesięcy w izolacji w Dharamsali, nie jest znany z noszenia osobistego telefonu.

Indyjski minister Ashwini Vaishnaw, powiedział, że zarzucanie jego krajowi inwigilacji jest "próbą oczerniania indyjskiej demokracji i jej dobrze ugruntowanych instytucji". Przemawiając w parlamencie dodał, że "obecność numeru na liście nie jest równoznaczna ze szpiegowaniem" i, że "nie ma żadnych podstaw faktycznych, aby sugerować, że wykorzystanie danych w jakiś sposób równa się inwigilacji".

Potencjalna kontrola tybetańskich przywódców duchowych i rządowych wskazuje, że zarówno dla Indii, jak i innych zachodnich krajów rośnie strategiczne znaczenie Tybetu, jako że stosunki z Chinami stały się w ciągu ostatnich lat coraz bardziej napięte.

Podkreśla to również rosnącą ważność pytania o to, kto zastąpi obecnego Dalajlamę, który ma 86 lat. Jego ewentualna śmierć prawdopodobnie wywoła kryzys sukcesyjny, który już teraz przyciąga światowe potęgi. W zeszłym roku USA wprowadziły sankcje wobec każdego rządu, który ingeruje w ten proces wyboru.

onet.pl

Michał Sutowski: Ten cały spór, rozgrywka między USA i Chinami, nas jakkolwiek dotyczy bezpośrednio?

Prof. Bogdan Góralczyk: Co najmniej dwojako. Po pierwsze, przez długi czas zdążyło się u nas umocować Huawei, a to od momentu prezydentury Trumpa stało się poważnym problemem, bo Amerykanie zaczęli dążyć do wyparcia tej firmy z krajów sojuszniczych, traktując ją jako chińskie narzędzie wywiadowcze. Oczywiście, biorąc pod uwagę obecny stan stosunków amerykańskich, znów wydaje się, że nie wszystko jest przesądzone.

W chińskiej dyplomacji, inaczej niż polskiej, przypadków raczej nie ma.

Liczymy na chiński parasol bezpieczeństwa? Witold Jurasz twierdzi, że w czasie tej wizyty „Pekin, który dawno temu już porozumiał się z Moskwą co do podziału stref wpływów, poczuł się w obowiązku poinformować Moskwę, że jakkolwiek niektórzy partnerzy Chin w Europie snują dziwne wizje, to Pekin planów tych nie podziela”.

Oczywiście, że nie dadzą nam żadnego parasola bezpieczeństwa, tym bardziej na przekór Rosji, bo mają na głowie Tajwan i inne zmartwienia. Parasol wewnętrzny, związany z modernizacją, może nam dać Unia Europejska, a zewnętrzny tylko USA, no bo jesteśmy państwem buforowym NATO.

I w związku z tym musimy opowiedzieć się po stronie Amerykanów? I domagać się tego samego od całej Unii?

Tylko tu dochodzi drugi czynnik, gospodarczy. Bo tak się składa, że połowa całego eksportu UE do Chin w 2020 roku to są Niemcy, a my jesteśmy ich poddostawcą. Anegdotycznie powiem, że młodzież chińska bardzo lubi żubrówkę, tylko myśli, że to jest wódka niemiecka. A poważniej, chodzi o to, że dostęp Niemiec do chińskiego rynku przekłada się również na wyniki naszego przemysłu.

Czy to znaczy, że mamy nierozwiązywalny dylemat? Albo bezpieczeństwo i wartości, albo przetrwanie naszego przemysłu? I czy inne mocarstwa Unii Europejskiej są w podobnej sytuacji co Niemcy?

Nie wiem, czy w UE są jakiekolwiek inne mocarstwa poza Niemcami, szczególnie po brexicie, choć Francja zapewne uważa inaczej. Kluczem, czy to się komu podoba, czy nie, będzie stan stosunków amerykańsko-niemieckich i ich wspólne lub odrębne podejście do Chin i Rosji. Na razie, jak wiele na to wskazuje, częściowo dogadali się względem Chin, o czym świadczy zmiana stanowiska administracji Bidena w sprawie Nord Stream 2. A to odbyło się, z czego powinniśmy wyciągnąć należyte wnioski, ponad naszymi głowami.

Czas wzmocnić relacje z Ukrainą, trzymać je dobre z państwami bałtyckimi i nordyckimi, a nawet z Turcją. Czas turbulencji takich jak dziś to konieczność poszerzania palety, a nie gry na jednym nazwisku, jak to było w naszym przypadku do niedawna. Co jednak nie znaczy, że obrażamy się na Niemcy i zarazem UE, bo to tam nadal – jak wykazują nasze statystyki handlu i inwestycji – tkwią kotwice naszej modernizacji i tym samym bezpieczeństwa wewnętrznego.

Nie radziłbym przy tej okazji wylewać dziecka z kąpielą, co niektórzy zapalczywi u nas radzą, powołując się na „rozwój zależny”. Owszem, przez minione dekady taki się u nas ukształtował, ale zmian natury strukturalnej nigdy nie dokonuje się szybko, z dnia na dzień. A na Wschód, w przeciwieństwie do np. premiera Viktora Orbána, chyba jednak nie pójdziemy.

krytykapolityczna.pl