prof. Zbigniew Rudkowski: Bardzo dokładnie. To było niezwykle gorące lato. Dosłownie i w przenośni. W dniu, kiedy ustalono, że wszyscy muszą być zaszczepieni, akurat wracałem z żoną i dziećmi z wakacji ze Świeradowa Zdroju. Przeżyłem niesamowite zdziwienie, kiedy na dworcu w Jeleniej Górze nie chciano nam sprzedać biletów. Podróż do Wrocławia mogliśmy kontynuować dopiero po zaszczepieniu się. Przypomnę, że szczepiony musiał być każdy, bez względu na to, czy otrzymał już kiedyś szczepionkę, czy nie. Moja rodzina była w o tyle dobrej sytuacji, że wcześniej wszyscy byliśmy szczepieni. Powtórne szczepienie znieśliśmy bardzo dobrze i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Wrocławia, gdzie na dworcu kolejowym sprawdzono nam świeże świadectwa szczepień.
(...)
W lipcu 1963 roku pracował Pan w Klinice Chorób Zakaźnych Wieku Dziecięcego Akademii Medycznej we Wrocławiu…
Klinika, w której pracowałem, była jak na ówczesne czasy bardzo nowoczesna i – rzecz jasna – odpowiadała ówczesnym wymogom sanitarnym. Przebywające w niej dzieci umieszczano w tzw. boksach, które dzięki przeszkleniom pozwalały personelowi medycznemu na stały dozór małych pacjentów. Klinika była wyposażona m.in. w instalację ostrzegawczą, która uniemożliwiała na przykład otwarcie kilku drzwi na raz. Tak więc zespół, jak i obiekt był przygotowany na przyjęcie pacjentów z różnymi ciężkimi zakażeniami – niejednokrotnie śmiertelnymi – powikłaniami krztuśca, odry i zakażeń jelitowych. Oczywiście nikt wtedy o ospie prawdziwej nawet nie myślał. Po prostu nie była w naszym „menu”.
(...)
Przez długi czas całe wrocławskie środowisko medyczne nie miało pojęcia o zawleczeniu ospy prawdziwej do stolicy Dolnego Śląska…
Tak. Dopiero po pewnym czasie wyszło na jaw, że stał za tym wysoki rangą oficer Służby Bezpieczeństwa (SB), który wrócił z Indii i kilka dni później trafił do szpitala Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (przy ul. Ołbińskiej we Wrocławiu – przyp. red.) z niepokojącymi objawami. Początkowo skłaniano się ku rozpoznaniu malarii i duru brzusznego. Nawet nie przypuszczano, że to może być ospa i w efekcie tego pacjenta wypisano. Mniej więcej 2 tygodnie później zachorowały kolejne osoby, które miały z nim kontakt: lekarz, pielęgniarka i salowa.
W początkowej fazie epidemii dominowały błędne diagnozy, domysły i dodatkowo skrywał ją nimb tajemnicy. Gdyby nie dr Arendzikowski, nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalej losy „wrocławskiej ospy”.
To prawda. U jednej z pierwszych osób, które zmarły z powodu ospy, błędnie rozpoznano białaczkę o gwałtownym przebiegu. Pamiętam, jakie prowadziliśmy wówczas dyskusje. Padały różne diagnozy, w tym posocznica i choroba krwotoczna nieznanego pochodzenia. Co ciekawe, do pewnego momentu wydarzenia te rzeczywiście były okryte tajemnicą. Przede wszystkim nie mówiono nic o oficerze SB, od którego wszystko się zaczęło. Poza tym przez półtora miesiąca, licząc od końca maja (1963 r. – przyp. red.), w ciągu którego odnotowano łącznie 6 zachorowań, de facto nie podjęto żadnej decyzji w sensie epidemiologicznym. Dopiero bystrość dr. Bogumiła Arendzikowskiego z miejskiej stacji sanitarno-epidemiologicznej nadała biegu sprawie. To on na podstawie analizy łańcucha epidemiologicznego i opisu objawów ospy z podręcznika jako pierwszy stwierdził, że objawy występujące u zakażonych świadczą o ospie prawdziwej. Przypomnijmy, że wydarzenie to miało miejsce dopiero 47 dni po pierwszym zachorowaniu. W efekcie 15 lipca 1963 roku we Wrocławiu ogłoszono alarm epidemiologiczny, który odwołano dopiero 19 września. Jak więc nie liczyć, mieliśmy 65 dni ostrego dyżuru. Reasumując, na początku epidemii nie ustalono żadnego rozpoznania. Jego brak można przypisywać niedostatecznej wiedzy lekarzy, w tym zakaźników.
(...)
Jak były zorganizowane punkty szczepień, skoro w tak krótkim czasie udało się zaszczepić miliony osób w całym województwie? Ile ich było?
Organizacja punktów szczepień leżała w gestii sanepidu. Nie potrafię podać liczby tych punktów – było ich bardzo wiele i to nie tylko w województwie wrocławskim, lecz także opolskim, łódzkim i gdańskim. Zorganizowanie takich miejsc było łatwe i nie wymagało specjalnych warunków, przyrządów i sprzętu. Potrzebna była jedynie pielęgniarka, która dokonywała lekkiego nacięcia naskórka i w miejsce skaryfikacji wprowadzała osłabioną postać żywego wirusa szczepionkowego ospy krowiej.
Jak wyglądał dostęp do badań wirusologicznych? Czy wykonywano je u każdej osoby z podejrzeniem ospy?
Podczas epidemii badań wirusologicznych prawie nie wykonywano. Nie było na to ani środków, ani czasu.
Po przeczytaniu fabularyzowanego reportażu Jerzego Ambroziewicza wydaje się, że na początku epidemii panował chaos…
Faktycznie, po lekturze „Zarazy” można odnieść takie wrażenie, aczkolwiek bardziej wiarygodnymi dla mnie źródłami są „Ospa we Wrocławiu”, autorstwa dr. Michała Sobkowa, oraz „Epitafium dla ospy” napisane przez dr. Jerzego Bogdana Kosa. Obydwie książki powstały na bazie wspomnień lekarzy, którzy brali czyny udział w walce z epidemią. Moim zdaniem relacje z wydarzeń w formie mniej zbeletryzowanej, o których wspomniałem, świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Z mojej perspektywy cała akcja była świetnie zorganizowana, co w pewnym sensie było rehabilitacją za 47 dni opóźnienia w rozpoznaniu ospy prawdziwej.
Przebieg wydarzeń – z mojego punktu widzenia – nie był taki zły. Muszę przyznać, że ochrona ludności była bardzo dobrze zorganizowana. Już po rozpoznaniu Wydział Zdrowia Prezydium Rady Narodowej (PRN) i wojewódzki sanepid działały sprawnie. 16 lipca rozpoczęto przymusowe szczepienia przeciwko ospie, powołano Radę Przeciwepidemiczną dla Dolnego Śląska oraz kilkanaście zespołów: kierowniczy, ds. kontaktów zakaźnych, diagnostyki i konsultacji, kwarantanny, spraw gospodarczych i finansowych, izolatoriów, transportu i łączności, opieki nad rodzinami osób izolowanych, szczepień, szpitali chorych na ospę i dezynfekcji. Trzy dni później rozpoczął działalność Komitet Koordynacyjny pod przewodnictwem PRN miasta Wrocławia. Słowo „ospa” otwierało wszelkie drzwi i sprawiało, że rozmaite działania wykonywano na cito. Dziś może to się wydawać śmieszne, ale w 1963 roku telefonowanie nie było takie proste. Raz, że mało było aparatów, a dwa na połączenie realizowane przez telefonistki trzeba było czekać, natomiast na hasło „ospa” rozmowy były łączone błyskawicznie.
Ale przecież zdarzały się trudne sytuacje…
Trudności organizacyjne występują zawsze tam, gdzie są ludzie, a tym bardziej podczas akcji o tak dużym zasięgu. Podczas tego pamiętnego lata zdarzały się kradzieże, próby ucieczki z izolatoriów i strajki osób izolowanych, które narzekały na złe warunki. Niejednokrotnie za mury szpitali izolacyjnych i izolatoriów obserwacyjnych przemycano również alkohol. Oprócz tego dochodziło do awarii transportu samochodowego czy sieci wodno-kanalizacyjnej. Niekiedy brakowało także sprzętu i bielizny. Z powodu zamknięcia wielu wrocławskich szpitali w pewnym momencie zabrakło miejsc dla pacjentów z zapaleniem wątroby.
W połowie sierpnia ukazał się komunikat Wydziału Zdrowia Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej i Rady Narodowej miasta Wrocławia, w którym z dumą podano liczbę zaszczepionych osób. Można było się zaszczepić nawet na dworcu. Czy nie było problemu z dostawami szczepionek?
Akcja szczepień przebiegała bardzo sprawnie. Od 16 lipca do 10 sierpnia 1963 roku we Wrocławiu przeciwko ospie zaszczepiono 504.000 osób, a w całym województwie 3.727.000 osób, w tym 150.000 dzieci. Nie pamiętam, aby występowały poważniejsze problemy z dostawą szczepionek. Jeśli się pojawiały, to były przejściowe, gdyż w razie konieczności szczepionki sprowadzano na cito nawet zza granicy.
(...)
Szczepiono wtedy wszystkich, bez wyjątku. Czy w środowisku medycznym pojawiały się związane z tym wątpliwości?
Mieliśmy moment refleksji. Ówczesne szczepienia przeprowadzano bez przygotowania. Natomiast gdyby były to szczepienia planowe, to nie szczepiono by dzieci z chorobami alergicznymi, na przykład atopowym zapaleniem skóry. Szczepieniu nie podlegałyby również dzieci z chorobami neurologicznymi i nerek. Obawy o reakcję poszczepienną towarzyszyły nam więc dość często. Przecież w 1963 roku w całej Polsce zaszczepiono około 8.200.000 osób i – niestety – odnotowano 9 zgonów wskutek niepożądanych odczynów poszczepiennych. Niektóre źródła podają nawet 16 przypadków śmierci. Rzeczywistej liczby zgonów z tego powodu już jednak nie poznamy, gdyż ze względów zakaźno-sanitarnych nie przeprowadzano sekcji zwłok po śmierci osób z rozpoznaniem ospy.
mp.pl