czwartek, 24 czerwca 2021


Finansyzacja jest przedmiotem pogłębionej analizy od z górą trzech dziesięcioleci. W zależności od afiliacji ideologicznej spotyka się trzy poglądy na genezę tego zjawiska. Zwolennicy ekonomii politycznej, wyrastający z marksizmu, uważają, że kapitalizm finansowy wyłonił się jako alternatywny reżim akumulacji kapitału przez rentierów w obliczu stagnacji w dojrzałym kapitalizmie przemysłowym. Brak mechanizmu redystrybucji bogactwa w zaawansowanym kapitalizmie przemysłowym powoduje ich zdaniem, rozziew między konsumpcją ograniczoną dochodami a rozpędzonymi mocami produkcyjnymi korporacji oligopolistycznych. Innymi słowy popyt nie nadążał za podażą. Klasa rentierów zwraca się więc ku sferze finansowej, aby utrzymać istniejącą stopę akumulacji bogactwa.

Badacze z nurtu socjologii ekonomicznej upatrują przyczyn finansyzacji w zbiegu szeregu czynników: fala fuzji i przejęć na tle rozczarowujących wyników przedsiębiorstw w latach 70., deregulacja amerykańskiego sektora finansowego przez administrację Ronalda Reagana oraz rodzące się wówczas innowacje finansowe, takie jak obligacje śmieciowe. Kończyło się panowanie konglomeratów kapitałowych, charakterystycznych dla krajobrazu korporacyjnego lat 1960., a zaczynała się era skoncentrowanych spółek branżowych, w których wynagrodzenie kadry zarządzającej było ściślej powiązane z wynikami giełdowymi, czyli wartością dla akcjonariuszy.

Stosowanie wykupów lewarowanych (wykorzystujących dźwignię finansową) sprzyjało koncentracji własności w rękach inwestorów instytucjonalnych, którzy forsowali szeroko zakrojoną restrukturyzację, a więc redukcję etatów oraz wyłączanie ze struktury przedsiębiorstwa tych funkcji, które były albo niezwiązane z podstawową działalnością, albo mogły być taniej wykonywane przez zewnętrznych kontrahentów (początki outsourcingu). W ciągu dekady prawie jedna trzecia spółek przemysłowych z listy Fortune 500 została przejęta lub połączona, tak że w 1990 r. amerykańskie korporacje były znacznie mniej zdywersyfikowane niż dziesięć lat wcześniej.

Jeszcze inne spojrzenie proponują adepci socjologii politycznej. Ci bowiem podkreślają rolę (winę?) państwa, widząc w finansyzacji niezamierzoną konsekwencję reakcji politycznej na kryzys w latach 1970. Pod koniec ery powojennej prosperity mieliśmy ich zdaniem do czynienia z trzema kryzysami: społecznym – narastający konflikt między grupami społecznymi, fiskalnym – przepaść między wydatkami a dochodami państwa oraz kryzysem zaufania do rządu. W USA administracja prezydenta Reagana sprytnie przezwyciężyła te kryzysy, przerzucając odpowiedzialność za realizację potrzeb społecznych na rynek. Liberalizacja regulacji dotyczących transakcji kapitałowych zaowocowała zwiększoną dostępnością kredytów i napływem kapitału zagranicznego. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rząd zamienił deficyt w urodzaj, tworząc fałszywe poczucie obfitości zasobów. Krok ten miał doniosłe konsekwencje w postaci gwałtownego wzrostu sektora finansowego i zapoczątkowania ery strukturalnie niestabilnego kapitalizmu finansowego.

Najtrafniejsza z trzech powyższych wydaje się diagnoza, jaką stawiają przedstawiciele socjologii ekonomicznej, wskazując na zbiór współwystępujących czynników. Tylko ona bowiem uwzględnia przesłanki naukowo-technologiczne, bez zaistnienia których finansyzacja nie byłaby możliwa. Po pierwsze – opracowanie zaawansowanych narzędzi matematycznych do wyceny aktywów finansowych: od analizy zdyskontowanych przepływów pieniężnych, przez model wyceny aktywów kapitałowych, po model wyceny opcji Blacka-Scholesa. Umożliwiły one rozwój nowych instrumentów pochodnych i otworzyły samodzielne i rosnące segmenty rynku kapitałowego. Po drugie – postępy w zakresie informatyki, zwłaszcza wprowadzenie komputerowego arkusza kalkulacyjnego, pozwalające na wycenę aktywów finansowych w czasie rzeczywistym.

Komputeryzacja stworzyła warunki do inżynierii finansowej, a ta z kolei doprowadziła do zmiany modelu obiegu kapitału między tymi, którzy mają go w nadmiarze, a tymi, którzy go potrzebują. Rynki kapitałowe stały się kanałem dystrybucji kapitału. To dzięki nim student w USA może sobie pozwolić na opłacenie czesnego, emeryt na wycieczkę zagraniczną, a pacjent na leczenie. Jednocześnie zmalała pośrednicząca rola instytucji finansowych, na czele z bankami, została zredukowana na rzecz rynków finansowych. Nie chcąc zostawać w tyle za rynkiem, banki „zoptymalizowały” obrót nisko dochodowymi aktywami i zamiast trzymać kredyty w swoich portfelach, poddają je sekurytyzacji i dystrybuują jako produkty inwestycyjne.

Sekurytyzacja (ang. securities – papiery wartościowe), czyli refinansowanie trudno zbywalnych aktywów dłużnych, jest jednym z głównych narzędzi kapitalizmu finansowego, o którego niebezpiecznej potędze przekonaliśmy się podczas światowego kryzysu finansowego w 2008 r. Proces ten polega na wydzielaniu z bilansu spółki tych wierzytelności i emitowaniu obligacji nimi zabezpieczonych. W ten sposób na bazie instrumentu bazowego powstaje instrument pochodny. Kapitał wierzyciela ulega odmrożeniu i może zacząć efektywnie pracować gdzie indziej, natomiast dług zaciągnięty pierwotnie w banku staje się – bez udziału dłużnika – przedmiotem obrotu na rynkach finansowych.

Jak wiadomo, w latach poprzedzających krach na rynku nieruchomości w USA bankierzy masowo uprawiający sekurytyzację otrzymywali sowite prowizje praktycznie bez żadnej odpowiedzialności ani nadzoru. Dla samych pożyczkobiorców była to katastrofa, gdyż spadające w wyniku krachu ceny nieruchomości pozbawiły ich wszelkich posiadanych oszczędności i pozostawiły w głębokich długach, pogłębiając jeszcze bardziej przepaść nierówności społecznych.

Nadmierna finansyzacja jest nie tylko źródłem baniek spekulacyjnych, ale także niewłaściwej alokacji zasobów. Nieżyjący już James Tobin, noblista w dziedzinie ekonomii w 1981 r., przestrzegał, że znikoma część pracy w sektorze finansowym przekłada się na finansowanie rzeczywistych inwestycji i że zbyt wiele zasobów pomnażamy czysto wirtualnie. Zyski z tego są pozorne, bo nie mają pokrycia w wartości dodanej, jaką przedstawiają dobra i usługi. Indywidualne profity wynikające z takiej czczej, spekulacyjnej alokacji zasobów są nieproporcjonalnie wielkie do nikłej wartości, którą rodzą one dla ogółu społeczeństwa, a która przecież mogłaby być znacznie wyższa.

Wbrew temu, co przepowiadał J.M. Keynes, rentierzy mają się świetnie. Rewolucja finansyzacyjna zasadniczo zmieniła sposób funkcjonowania gospodarki z korzyścią dla nich. Przed rokiem 1980 dywindendy wypłacane akcjonariuszom odpowiadały premii za ryzyko, a pozostałą część zysku spółki inwestowały i przeznaczały na podwyżki płac. Pożyczony kapitał również inwestowały. Obecnie zaciągają dług pod wykup akcji lub na wypłatę dywidendy, bo akcjonariusz rości sobie prawo do całej puli zysku. Ten brak inwestycji w oczywisty sposób hamuje wzrost realnego dobrobytu. Nawet polityka niskich stóp procentowych, mająca na celu zachęcanie firm do inwestowania, nie wpłynęła na zmianę założenia, że pieniądze powinny trafić do akcjonariuszy. W rezultacie jest mniej zdrowego w biznesie ryzyka, mniej innowacji i ostatecznie niski wzrost. To samo dotyczy płac, które dzisiejsze korporacje niechętnie podnoszą, co spowalnia popyt konsumpcyjny, zwiększając nierówności dochodowe.

Co do zasady, rynki finansowe pełnią pożyteczną funkcję w gospodarce: instrumenty finansowe ułatwiają wymianę handlową w realnej gospodarce; dzięki kredytom hipotecznym ludzie mogą a conto przyszłych zarobków kupić dom; ubezpieczenia umożliwiają podział ryzyka i wsparcie w razie nieszczęścia. Problem zaczął się w momencie, gdy ogon zaczął merdać psem: rola sfery finansowej, z założenia służebnej wobec gospodarki realnej, uległa wypaczeniu. Zatarła się różnica między wartością a rentą; kondycję i siłę gospodarki zaczęto postrzegać przez pryzmat dochodowości rynków finansowych, a niekiedy wręcz z nimi utożsamiać. Tymczasem gospodarka, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, to wspólny dorobek ludzi pracujących, przestrzeń dla innowacji, podejmowania ryzyka i rozwoju kapitału ludzkiego. Tylko praca owocująca tworzeniem dóbr i usług zwiększa bogactwo społeczeństwa.

obserwatorfinansowy.pl

Porozmawiajmy o dzisiejszej sytuacji z perspektywy relacji międzynarodowych w naszym regionie. Czy istnieje jakaś spójna, regionalna polityka?

Wedle naszej partii rządzącej istnieje, i to pod polskim przywództwem, w ramach koncepcji Trójmorza. Jednocześnie odstrasza Rosję i równoważy Niemcy. Koncepcja ambitna, iście jagiellońska, z czasów, gdy wpływy Jagiellonów sięgały od Bałtyku po Morze Czarne i Adriatyk, tylko że są w niej pewne sprzeczności. Jakoś nie widzę, żeby Węgry chciały odstraszać Rosję, i jakoś nie widzę, żeby inne kraje chciały równoważyć Niemcy.

Te same sprzeczności widzę wewnątrz Grupy Wyszehradzkiej, która ma swoje uzasadnienie, bo cztery kraje, które ją tworzą, mają wspólne interesy wynikające z komunistycznej przeszłości, pewnych zapóźnień infrastrukturalnych, przestarzałej spuścizny przemysłowej czy rolnej. Jednak gdy się instrumentu używa do celu, do którego on nie został przeznaczony, no to można łatwo złamać ten instrument. Jakoś nie widzę, żeby, dajmy na to, Słowacja, chciała równoważyć Niemcy w Unii Europejskiej.

Abstrahując od rządów, które są teraz w poszczególnych państwach, to czy ten region naprawdę istnieje jako polityczny podmiot? Poza tym, że te kraje mają wspólną historię, to czy mają też wspólne interesy polityczne, potrafią współpracować?

Pamiętajmy, od czego się zaczął najpierw Trójkąt, a potem Grupa Wyszehradzka. Chodziło o to, aby na tyle zsynchronizować działania, żeby razem wejść do Unii Europejskiej. Nie na zasadzie regat, lecz na zasadzie klubu, który pokazuje Zachodowi, że potrafi współpracować i będzie też dobrym członkiem wewnątrz UE. Uważam, że Grupa Wyszehradzka w pewnym momencie miała już reputację, spójność i siłę rażenia porównywalną z Beneluksem. Wymagało to jednak wielkiej wrażliwości na interesy poszczególnych krajów, to znaczy nienakłaniania ich do robienia czegoś, czego nie chcą robić, lecz reprezentowania wspólnych interesów tam, gdzie one są naprawdę wspólne. Ale to, że np. Grupa Wyszehradzka, tak jak Francja i Niemcy, tak jak Beneluks, tak jak Skandynawowie, spotyka się przed Radami Europejskimi, uważam za nasze prawo. Jest to użyteczne.

A po wejściu do Unii Europejskiej? Czy tutaj nie nastąpiła dywergencja i czy te wszystkie kraje trochę się nie rozeszły, nie zaczęły ze sobą bardziej rywalizować niż współpracować?

Jest to norma w całej Unii Europejskiej, każdy w ramach interesu unijnego ciągnie w swoją stronę. Grupa Wyszehradzka też nie ma tożsamych interesów, pewne interesy ma jednak wspólne i - jak widzieliśmy to chociażby w procesie uzgadniania wieloletniego budżetu Unii Europejskiej – czasami coś wygrywa. Boleję jednak nad tym, że Polska, zamiast być przedstawicielem regionu w grupie trzymającej władzę – czy to w formie Trójkąta Weimarskiego, czy w formie V5 – wyeliminowała się z tej gry.

(...)

Podsumujmy rządy Angeli Merkel. Mam wrażenie, jakby kierowała się rachunkiem ekonomiczno-historycznym, który zakładał taką politykę, że nie możemy zrywać zupełnie ani z Rosją, ani z Polską, ani z Węgrami, bo stracimy możliwość nacisku na te kraje. Ale jakby odwrócić tę argumentację, to co ta dźwignia dała w gruncie rzeczy? Węgrzy zrobili, co chcieli, Polacy praktycznie też. Rosja też, a Nord Stream 2 jest budowany dalej.

Merkel nie odpowiadała na zaczepki i uważam, że to było mądre. Moim zdaniem była najbardziej przyjazną przywódczynią Niemiec wobec Polski od czasów Ottona III. Jako studentka chemii jeździła do Torunia, w Polsce oddychała względną wolnością, dla Niemki było to doświadczenie, jakie w przyszłości pewnie nie będzie możliwe. To znaczy: Niemka na pewnym etapie swojego życia podziwiała Polaków. Niezależnie od spraw, w których od początku się z nią nie zgadzałem, takich jak Nord Stream 2, zawsze miałem poczucie, że Merkel ma jasność etyczną co do tego, czym jest Putin i jego dyktatura.

Z jednej strony sukces gospodarczy w czasach jej rządów był częściowo wynikiem reform Gerharda Schrödera, mam na myśli reformę rynku pracy, z drugiej strony ona tego nie zepsuła. Na pewno mogła szybciej zareagować na kryzys strefy euro, wtedy mógłby być krótszy, płytszy i mniej kosztowny. Polityka reagowania dopiero wtedy, gdy jest prawie za późno, miała swoje zalety i wady.

No i jeszcze w dwóch kwestiach, uważam, popełniła błędy: po pierwsze pochopnie została podjęta decyzja o likwidacji przemysłu nuklearnego. I po drugie: sposób reakcji na kryzys imigracyjny. Strefa Schengen nie jest własnością Niemiec, uchodźcy napływali do strefy Schengen, a nie tylko do Niemiec, i właściwą odpowiedzią w sensie decyzyjnym powinno było być zwołanie alarmowego szczytu strefy Schengen, a nie podejmowanie decyzji jako Niemcy. A tamta decyzja być może dała PiS-owi te 2 proc., które zadecydowało o tym, że Kaczyński zdobył władzę.

A błędy wobec populizmu wschodnioeuropejskiego? Ta polityka była optymalna?

Przede wszystkim przypomnę, jaki był punkt przełamania naszej polityki wobec Niemiec, gdy zobaczyliśmy, że lepszy klimat w naszych stosunkach prowadził do tego, że Merkel była gotowa zainwestować pewien kapitał polityczny w stosunki z Polską. To była sprawa symboliczna, ale dla nas ważna, mianowicie wykluczyła panią Erikę Steinbach z fundacji budującej „Centrum przeciwko wypędzeniom”. Dla nas to był sygnał, że jest gotowa podjąć pewne ryzyko w polityce wewnętrznej na rzecz dobrych stosunków z Polską. To budowało zaufanie.

A czy zadziałał appeasement w stosunku do Węgier albo Kaczyńskiego?

Można mówić o dużej wstrzemięźliwości w każdym razie, związanej ze świadomością historii i naszej hiperwrażliwości na punkcie historii. Bo co innego jest być krytykowanym przez polityków europejskich, a co innego przez Niemców – to jeszcze w Polsce nadal jest problem. Ona to rozumiała i to dobrze o niej świadczy, jak i to, że Niemcy nie odpowiadali na zaczepki i raczej delegowali krytykę na poziom europejski. Po drugie, wydaje mi się, że była to oznaka realizmu, bo Unia Europejska jest konfederacją i wbrew temu, co twierdzą niektórzy, unijne centrum nie ma władztwa nad państwami członkowskimi. Więc to nie jest tak, że przy bardziej zdecydowanej polityce Bruksela czy Berlin mogą zmusić Budapeszt czy Warszawę do zrobienia tego, co oni twardo mówią, że nie zrobią, bo nie ma instrumentów przymusu. Unia Europejska to jest ciągła konwersacja.

krytykapolityczna.pl

Po pierwsze, Turów jest jedynym dostawcą ogrzewania i ciepłej wody użytkowej dla niemal całej Bogatyni i ogromnych szklarni Citronexu (dostarczających zimą większość pomidorów kupowanych przez Polaków w dyskontach). – Siecią ciepłowniczą, zasilaną wyłącznie z elektrowni, ogrzewanych jest ok. 80 proc. budynków w Bogatyni (i płynąca w ich kranach woda). Mówimy tu zarówno o szpitalu, szkołach i przedszkolach, jak i budynkach mieszkalnych, w tym nawet 1,4 tys. budynkach jednorodzinnych (z mocami zamówionymi do 15 kW). Nie mamy żadnej alternatywy, w tych budynkach nie ma jakichś zapasowych kotłowni, a w domach nie ma pieców czy grzałek. Całe dostawy ciepłej wody i ogrzewania (w sumie 46 MW mocy zamówionej) dla kilkunastu tysięcy mieszkańców realizujemy wyłącznie z elektrowni – tłumaczy w rozmowie z WysokieNapiecie.pl Tomasz Włodarczyk, prezes PEC.

O tym fakcie, kluczowym dla rozpatrzenia przez TSUE wniosku o tymczasowe wstrzymanie pracy kopalni Turów, wiceprezes Trybunału nie wspomniała ani słowem. Trybunał nie ujawnia czy taki argument Polska w ogóle podniosła. Pytany przez nas o to pełnomocnik polskiego rządu także odmówił komentarza. Jest bardzo prawdopodobne, że Polska w piśmie procesowym do TSUE… zapomniała podnieść ten argument.

Po drugie, jest niemal pewne, że w piśmie procesowym kierowanym do TSUE polski rząd w niewystarczający sposób wytłumaczył także znaczenie elektrowni Turów w systemie elektroenergetycznym kraju. W postanowieniu o wstrzymaniu pracy wiceprezes Trybunału napisała, że ubytek mocy jednej elektrowni można zastąpić inną. Rzeczywiście, zwykle tak jest. Jednak, po pierwsze zdarzają się chwilę, gdy bilans mocy w Polsce jest tak napięty, że takiej możliwości już nie ma. Po drugie, elektrownia Turów w całości oddaje moc do stacji Mikułowa, o dużym znaczeniu dla importu energii (bez niej import mógłby być mniejszy) oraz województw dolnośląskiego, lubuskiego i kopalń oraz hut KGHM. Brak pracy Turowa, w wyjątkowych okolicznościach (które się zdarzają), mógłby oznaczać zagrożenie dostaw energii na tych obszarach, a w konsekwencji zagrożenie życia i zdrowia ok. 3,7 mln mieszkańców południowo-zachodniej Polski. Dobrze zobrazował to, w trakcie wczorajszego posiedzenia parlamentarnego zespołu ds. Suwerenności Energetycznej, Eryk Kłossowski, prezes PSE. Tyle, że tych konkretów Polska nie użyła w odpowiedzi na skargę Czech.

Po trzecie, Polska nie wyjaśniła też wystarczająco dobrze, że w przypadku zaprzestania odpompowywania kopalni w wyrobisku mogłoby dojść do katastrofy górniczej. - Dla spełnienia postulatów Czech najważniejsze byłoby wyłączenie pomp, które odwadniają kopalnię. Jeśli wyłączylibyśmy pompy, to woda zaczęłaby zalewać wyrobisko. Takie powolne zalewanie wodami podziemnymi przez rok czy dwa mogłoby mieć nieodwracalne skutki – wyjaśnia w rozmowie z WysokieNapiecie.pl hydrogeolog dr Sylwester Kraśnicki. - Ponowne uruchomienie kopalni byłoby utrudnione, o ile w ogóle możliwe. Wprawdzie zgromadzoną wodę można znowu odpompować, ale warunki geologiczno-inżynierskie mogłyby zmienić na się na tyle istotnie, że nie dałoby się przywrócić stanu poprzedniego. Własności gruntu by się zmieniły i mogłyby pojawić się osuwiska – tłumaczy naukowiec.

- W Turowie nie ma zewnętrznego zwałowiska (czyli miejsca, w którym gromadzi się zdjętą z góry ziemię - tzw. nadkład). Zostało tylko wewnętrzne, na terenie kopalni. Jeśli przestalibyśmy odpompowywać wodę, to u dołu zwałowiska robiłoby się coraz wilgotniej. I w pewnym momencie, gdy eksploatacja ruszyłaby ponownie, dołożenie kolejnej warstwy spowodowałoby osunięcie się ziemi. To już się raz stało, w 2016 roku – dodaje jeden z ekspertów górniczych znający dobrze sytuację w dolnośląskiej kopalni.

Zamiast tych argumentów, które nie pozwoliłyby TSUE na wydanie postanowienia o zatrzymaniu kopalni, rząd i PGE skupiły się w mediach na tłumaczeniu, że w Czechach i Niemczech też działają takie odkrywki, więc Trybunał nie powinien zakazywać wydobycia w polskiej, bo to byłoby niesprawiedliwe. Polska strona sugerowała też, że nie chodzi w ogóle o wodę w studniach, tylko wielki biznes, bo Niemcy i Czesi chcą przejąć polską kopalnię i elektrownię.

(...)

Zupełnie nietrafione były też przedstawiane w mediach argumenty o chęci sprzedaży polskiej elektrowni węgla brunatnego z kopalń w Czechach czy Niemczech, bo – po pierwsze - nie ma ona nawet infrastruktury do jego odbioru. Po drugie, nawet gdyby zbudowała infrastrukturę, to dostawy takiego węgla byłyby na tyle drogie, że elektrownia i tak by z niego nie skorzystała (bo stałaby bezczynnie przez niemal cały rok).

Równie absurdalne były argumenty, że nie chodzi nawet o sprzedaż węgla, ale o sprzedaż prądu, którego potrzebowalibyśmy więcej, gdyby Turów stanął. Bez pracy Turowa zdolności importu energii do Polski, co najwyżej by się zmniejszyły.

Kolejny z serii argument, że nie chodzi już nawet o eksport do polski węgla czy prądu, ale o przejęcie całej elektrowni i kopalni Turów, są jeszcze bardziej infantylne. Jest oczywiste, że polski rząd nigdy kompleksu by nie sprzedał.

wysokienapiecie.pl