wtorek, 17 stycznia 2023


17 stycznia władze nieuznanej Republiki Górskiego Karabachu rozpoczęły wydawanie talonów na niektóre produkty żywnościowe, m.in. ryż, kaszę i cukier. Reglamentacja związana jest z rosnącymi trudnościami w zaopatrywaniu parapaństwa w warunkach trwającej od 12 grudnia ub.r. blokady jedynej drogi łączącej Górski Karabach (obszary kontrolowane przez Ormian) z Armenią i światem zewnętrznym. Ustanowili ją azerbejdżańscy „aktywiści ekologiczni”, żądający zgody na monitoring karabaskich złóż złota oraz miedzi i molibdenu, które mają być rabunkowo eksploatowane. Zgodnie z ustaleniami kończącymi drugą wojnę karabaską (jesień 2020 r.), droga znajduje się pod kontrolą rosyjskich sił pokojowych – które nie podjęły wobec blokady żadnych działań – a Azerbejdżan gwarantuje bezpieczeństwo ruchu na tym szlaku. Ze względu na blokadę w Górskim Karabachu już w grudniu zaczęło brakować wielu towarów – przepuszczany jest tylko transport medyczny – a strona ormiańska mówi o kryzysie humanitarnym. Trudną sytuację pogłębiają okresowe odłączenia przez Azerbejdżan dostaw gazu, służącego do ogrzewania domów i instytucji. Z tego powodu w parapaństwie zamykane są m.in. przedszkola. O otwarcie drogi wielokrotnie apelowali przedstawiciele państw zachodnich, m.in. rzecznik Departamentu Stanu USA Ned Price.

Komentarz

•  Blokada korytarza laczyńskiego nie jest spontaniczna. W warunkach azerbejdżańskich nie mogłoby dojść do takiej akcji nie tylko bez zgody, lecz także bez wsparcia władz (na tereny, gdzie się ona odbywa, nie można wjechać bez przepustek). Jak się wydaje, celem Baku jest wymuszenie na Erywaniu otwarcia tzw. korytarza zangezurskiego, łączącego zasadnicze terytorium Azerbejdżanu z azerbejdżańską eksklawą Nachiczewanu i dalej Turcją. Armenia co do zasady zgadza się na tę drogę, jej uruchomienie zapisano również w dokumencie kończącym wojnę w 2020 r. Jest jednak przeciwna, by biegła ona wzdłuż granicy z Iranem (aby nie odcięła dostępu do tego kraju) oraz wyklucza jej eksterytorialny charakter. Blokadę, będącą działaniem o naturze hybrydowej, należy uznać za stopień pośredni pomiędzy metodami dyplomatycznymi (wielomiesięczne negocjacje na temat drogi do Nachiczewanu nie przyniosły dotąd wiążących ustaleń) a militarnymi. Prezydent Ilham Alijew powiedział 10 stycznia, że „korytarz zangezurski” będzie uruchomiony, „czy tego Armenia chce, czy nie”, co można interpretować jako zapowiedź „przebicia” korytarza siłą (we wrześniu 2022 r. Azerbejdżan atakował już cele położone na terytorium Armenii).

•  W Armenii blokada wywołuje skrajne oburzenie i przyczynia się do dalszego wzrostu nastrojów antyrosyjskich. Premier Nikol Paszynian już 22 grudnia oskarżył rosyjskie siły pokojowe o niewypełnianie swoich funkcji, a na początku stycznia oświadczył, że nie widzi celowości organizowania na terytorium kraju w rozpoczynającym się roku ćwiczeń sił Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym. Szef dyplomacji Ararat Mirzojan wezwał w rozmowie telefonicznej sekretarza generalnego ONZ António Guterresa do przysłania do Górskiego Karabachu misji, która zbadałaby na miejscu sytuację humanitarną. Apel spotkał się z protestem Moskwy – rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow stwierdził, że wszelkie misje mogą być wysyłane do Górskiego Karabachu wyłącznie za zgodą obu stron konfliktu, co oznacza bojkot propozycji Erywania. 8 stycznia ormiańscy działacze zamknęli drogę dojazdową do rosyjskiej bazy wojskowej w Giumri, wzywając rosyjskich żołnierzy do interwencji w sprawie blokady pod groźbą nazwania ich okupantami. Władze rozproszyły protestujących – około 100 osób zostało zatrzymanych przez policję – jest jednak wysoce prawdopodobne, że do podobnych akcji będzie dochodzić w przyszłości. Zastosowanie wobec demonstrantów siły może doprowadzić do antyrządowych protestów.

•  Bezczynność rosyjskich sił pokojowych pokazuje, że Rosja lekceważy zobowiązania wobec formalnie sojuszniczej Armenii i manifestuje życzliwość dla Azerbejdżanu. Motywy takiej postawy Moskwy nie są do końca jasne. Można domniemywać, że wynika ona ze świadomości, iż Armenia jest skazana na współpracę z Rosją w sferze bezpieczeństwa i Erywań nie ma instrumentów nacisku, by wymusić wsparcie Kremla. Prawdopodobne Rosjanie są również zainteresowani zmuszeniem Ormian do zgody na forsowaną przez Baku drogę przez południową Armenię. W sposób pośredni rosyjska bierność może być też sygnałem gotowości do respektowania interesów wspierającej Baku Turcji, która – choć na Kaukazie jest dla niej konkurentem – w kontekście wojny na Ukrainie i nałożonych na rosyjską gospodarkę sankcji traktowana jest jako partner strategiczny. Ponadto wystąpienie Moskwy w obronie Armenii, która domaga się od Rosji interwencji, mogłoby – wobec azerbejdżańskiej determinacji – doprowadzić do militarnej eskalacji na Kaukazie, co w sytuacji zaangażowania znaczących sił rosyjskich na Ukrainie byłoby dla Kremla scenariuszem niekorzystnym. Bierna postawa Rosji wobec Armenii osłabia prestiż i pozycję Moskwy jako sojusznika państw należących do rosyjskich formatów integracyjnych (m.in. Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan), jednak te straty wizerunkowe muszą być w kalkulacji Moskwy opłacalne.

osw.waw.pl

Przypomnijmy, od początku wybuchu wojny w Ukrainie Rosja bardzo szeroko wykorzystuje swój arsenał rakietowy. Do ataków używano głównie lądowych pocisków balistycznych Toczka-U o zasięgu 120 km oraz Iskander-M o zasięgu 500 km. Na mniejszą skalę Rosja korzystała też z morskich pocisków samosterujących Kalibr o zasięgu 1500 km i różnych pocisków przenoszonych przez bombowce. Z dnia na dzień celami ataków rakietowych Rosji coraz częściej stawały się największe miasta Ukrainy.

Na początku grudnia ukraińskie wojsko informowało, że znalazło na zachodzie kraju wystrzelone przez Rosję fragmenty rakiet zdolnych do przenoszenia broni jądrowej. - Wystrzelenie tych rakiet ma na celu odwrócenie uwagi ukraińskiego systemu obrony powietrznej i jego zmęczenie, gdy nowoczesne rosyjskie rakiety są wystrzeliwane w obiekty infrastruktury krytycznej – mówił wówczas przedstawiciel jednostki badawczej ukraińskich sił zbrojnych Mykoła Daniluk.

Podobną taktykę Rosjanie zaczęli stosować w przypadku ostatnich ataków rakietowych, żeby "oszukać" ukraińskie systemy obrony przeciwlotniczej S-300. System, który skądinąd Rosjanie znają "od podszewki", bowiem został wprowadzony do wyposażenia sowieckich sił zbrojnych pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.

Jednym z powodów, dla których Rosjanie zmienili taktykę, są coraz bardziej pustoszejące magazyny z rakietami. Pod koniec listopada, minister obrony Ukrainy Ołeksij Reznikow informował, że Rosjanom pozostało 13 proc. rakiet Iskander, 37 proc. Kalibrów i połowa zapasów Ch-101 i Ch-555, a także 43 rakiety Kindżał (73 proc.).

Metodę oszukania ukraińskiego systemu OPL Rosjanie zastosowali w sobotę 14 stycznia, kiedy doszło do blisko 28 ataków z użyciem rakiet różnych klas oraz pięć ataków z użyciem kierowanych rakiet lotniczych. Najpierw zaatakowano Kijów z użyciem rakiet S-400/S-300, odpalonych z kierunku północnego. Następnie, w godzinach popołudniowych i wieczornych, Rosjanie zastosowali broń precyzyjną: pociski manewrujące Ch-101/Ch-555/Ch-22, pociski manewrujące Kalibr oraz pociski Ch-59. Zostały one wykorzystane do uderzeń w obiekty infrastruktury krytycznej Ukrainy.

Najtragiczniejszy w skutkach był atak rakietowy na blok mieszkalny w Dnieprze, w którym zginęło co najmniej 40 osób.

Jak mówi Wirtualnej Polsce Sławek Zagórski, ekspert ds. wojskowości, metoda, po którą sięgnęli Rosjanie, była stosowana już we wcześniejszych konfliktach wojennych.

- Obrona przeciwlotnicza działa punktowo. Tzn. broni dostępu na najczęściej wykorzystywanych trasach i tuż w okolicy potencjalnych celów. Atakujący zawsze stara się ominąć takie rejony koncentracji, aby ponieść jak najmniejsze straty. Tak działo się podczas II wojny światowej, wojny w Korei czy w Wietnamie. W latach 70. XX wieku pojawiły się tzw. Dzikie Łasice, które miały za zadanie paraliżować i niszczyć obronę przeciwlotniczą. Rosjanie takich jednostek nie mają, więc muszą stosować taktykę sprawdzoną od wojny światowej – mówi Wirtualnej Polsce Sławek Zagórski.

W podobnym tonie wypowiada się gen. Tomasz Drewniak, były szef wojsk lotniczych i były inspektor Sił Powietrznych RP.

- Takie "chwyty" stosowano już we wcześniejszych konfliktach. Przykładowo w Wietnamie czy w Libanie, w 1982 roku w Dolinie Bekaa, gdzie siły izraelskie zniszczyły 19 syryjskich baterii rakiet przeciwlotniczych. Na całe szczęście Rosjanie nie mają już tak dużo rakiet, żeby móc często stosować tę metodę. Mówi się o zużyciu ok. 70-75 proc. z całości arsenału. I to jest dobra wiadomość dla Ukrainy – ocenia gen. Tomasz Drewniak.

Jednak, jak równocześnie podkreśla, Ukraina stale musi bronić ok. 1200-1500-kilometrowego odcinka frontu.

- Rosjanie będą więc ciągle wyszukiwać luki i miejsca do ostrzału rakietowego, żeby zadać jak największe straty. Nie da się zbudować systemu obrony przeciwlotniczej, który by bronił przed wszystkimi rakietami. Rosjanie wiedzą o tym i strzelają raz z kierunku południowego, innym razem z północnego, a innym ze wschodniego. Szukają słabych punktów Ukrainy i próbują obejść OPL. Najpierw wykonują rozpoznanie, gdzie są umieszczone poszczególne systemy. A później planują ostrzał, by rakiety ominęły możliwość strącenia – mówi WP były inspektor Sił Powietrznych RP.

Jego zdaniem, żeby zmylić ukraińską OPL, Rosjanie mogą wypuszczać irańskie drony, które poruszają się z prędkością ok. 200 km/h i są często niszczone.

- Problem pojawia się, kiedy Rosja użyje rakiet manewrujących, które przemieszczają się z prędkością ok. 800 km/h. W takiej sytuacji czas na reakcję jest minimalny – uważa gen. Tomasz Drewniak.

Według Sławka Zagórskiego, eksperta ds. wojskowości, w najbliższym czasie możemy się spodziewać kolejnych podobnych "perfidnych" ataków rakietowych ze strony Rosji.

- Rosjanie wysyłają różnymi trasami pociski, których zadaniem jest nie tylko uderzenie w cel, ale także uruchomienie ukraińskiej OPL, aby można było rozpoznać rejony koncentracji systemów i zmienić trasę lotu kolejnych pocisków manewrujących czy bezzałogowców. Aby temu przeciwdziałać, Ukraińcy zorganizowali ok. 300 mobilnych grup przeciwlotniczych, które są wpięte w system OPL i na podstawie danych rozpoznania przemieszczają się na trasach lotu pocisków. Tak więc trwa zabawa w ciuciubabkę – mówi WP Sławek Zagórski.

wp.pl