czwartek, 20 lutego 2020


Funkcjonariusze U.S. Customs and Border Protection podlegają Departamentowi Bezpieczeństwa Wewnętrznego, resortowi utworzonemu po zamachach z 11 września. Pracownicy agencji mają szeroki mandat działania w zakresie „ochrony ojczyzny”, w który wpisują się m.in. walka z terroryzmem (zapobieganie przedostawaniu się broni i terrorystów na teren USA), handlem ludźmi, narkotykami czy przemytem, egzekwowanie prawa i przepisów celnych, imigracyjnych bądź dotyczących importu żywności i produktów rolnych oraz różnego rodzaju inspekcje, analizy wywiadowcze, aresztowania na granicach.

Rozmowa z funkcjonariuszem CBP nie zawsze należy do przyjemnych, o czym przekonało się w ostatnim roku kilku dziennikarzy. Na początku października podczas jednej ze standardowych kontroli na lotnisku w Dulles w stanie Virginia reporter Defence One odzyskał swój paszport, dopiero gdy odpowiedział twierdząco na pytanie „Piszesz propagandowe teksty, prawda?”, które urzędnik zadawał mu do skutku. W lutym dziennikarz serwisu BuzzFeed był wypytywany o artykuły publikowane na temat prezydenta Donalda Trumpa, w maju w Austin służby przez kilka godzin przetrzymywały freelancera i przeszukiwały jego zdjęcia, filmiki i prywatną korespondencję w telefonie, w sierpniu w Los Angeles pracownik CBP oskarżył dziennikarza o bycie częścią fake news media i koniecznie chciał wiedzieć, czy reporter współpracuje z CNN lub MSNBC.

Sytuacje te są nieprzyjemne, ale nie ekstremalne. Te ostatnie dotyczą grup słabszych niż przedstawiciele mediów. W październiku po długiej batalii sądowej Amerykańska Unia Wolności Obywatelskich (American Civil Liberties Union, ACLU) uzyskała pokaźną kolekcję dokumentów i materiałów wideo przedstawiających traktowanie nieletnich przetrzymywanych przez CBP na granicy z Meksykiem. Pochodzą one z lat 2009-2014. Przeglądając kolejne strony, można poznać traumatyczne historie setki dzieci i nastolatków. Wyznania o tym, jak były bite, przetrzymywane w kajdankach, a nawet gryzione przez psy należące do funkcjonariuszy straży granicznej.

onet.pl

Z bogatego w źródła opracowania OECD o tym jak żyło się 200 lat temu i potem („How was life? Global well-being since 1820”) wiadomo, że na początku XIX wieku krajem wytwarzającym najwięcej w ujęciu per capita była Wielka Brytania z PKB nieco powyżej 2000 dolarów, o sile nabywczej z 1990 r. Amerykanie prześcignęli swych byłych pryncypałów aż po mniej więcej stuleciu, bo na pierwszym miejscu stanęli dopiero w okolicach 1910 r.

Niemcy byli sprawniejsi w pościgu za głównym rywalem. Jeszcze w 1850 r. plasowali się za Francuzami, ale mimo ich pokonania w wojnie 1870-71, zagarnięcia bogatych prowincji (Alzacja i część Lotaryngii) oraz ściągnięcia z Francuzów olbrzymiej kontrybucji w postaci 5 mld franków w złocie, co równało się dwukrotności rocznych podatków ściąganych we Francji (E.N. White, „Making The French Pay”), musieli jeszcze długo pracować, żeby ich prześcignąć. Dokonali tego na przełomie stuleci. Wg dzisiejszych szacunków, w 1900 r. PKB per capita we Francji wyniosło 2876 dolarów o sile nabywczej z 1990 r., a w Niemczech o setkę więcej (2985 dolarów). (...)

Makroekonomista Robert Barro z Harvardu pisał w 2003 r., że Korei Płd. starczyło 40 lat, żeby dziesięciokrotnie zwiększyć PKB per capita. Przypomniał w tym kontekście, że Amerykanie musieli poczekać na to samo aż 130 lat – od 1870 do 2000 r. Wyczyn rośnie w oczach jeszcze bardziej, gdy wiedzieć, że w 1950 r., tj. przed wybuchem wojny koreańskiej, Koreańczycy wytwarzali trzykrotnie mniej od Polaków. U nas PKB na mieszkańca wynosił niecałe 2500 dolarów, a w Korei Płd. – mniej niż 900 dolarów. Potem było jeszcze gorzej, bo po wojnie nie ostał się kamień na kamieniu.

Dziś Korea Płd. to niewielki kraj i olbrzymia gospodarka. W 2018 r. PKB Polski wyniósł 586 mld dolarów, a południowokoreański 1619 mld dolarów. Ten malutki kraj wytworzył niemal tyle samo co przeogromna Rosja.

obserwatorfinansowy.pl

A więc pierwszy postój, Hamburg. Idzie się do Henia, z dubeltówki cyk, cyk, cyk, dokąd jedziesz?
– Na południówkę.
– Południówka? A więc zegarki, długopisy, makatki – masz.

W Ameryce Południowej czekają kupcy i handlarze. Kawa za dwadzieścia dolarów, proszę bardzo. Sprzeda się za sto sześćdziesiąt. Skóry z lamy, zamszowe spódniczki, kamizelki…

W Antwerpii zaprzyjaźniony kupiec wie, co idzie w Indiach. W Kopenhadze polski emigrant przyjmuje zamówienia od radiooficerów. Numer dwadzieścia dwa chce dziesięć płaszczy ortalionowych, numer szesnaście – piętnaście koszul i sweterki bouclé. Na statku jest sto osób, więc operacja robi się niebagatelna. Przypływają na miejsce. Czeka sto kartonów, każdy ogląda, większość składa reklamacje, bo rękaw nie taki albo brakuje kołnierzyka. Bądź co bądź to było straszne badziewie. Jakoś się dogadują. Wystarczy już tylko przejść przez polską kontrolę.

W Singapurze wszystko gotowe: peruki, parasolki, majtki, kremplina – bele po sześćdziesiąt metrów, granat i bordo, bo w latach siedemdziesiątych te kolory szły najlepiej. Już mieli wracać, a tu nagle zmiana, postój na Sachalinie. Przyjęcie w Infłocie, trzeba iść. Gorbusze wielkie na metr, czerwony kawior wprawdzie na gazetach, ale smaczny. Wódka zimna, rozmowy gorące. Wreszcie Siergiej:
– Idiom w kajutu.

Dostaje dwa „Penthouse’y” i „Playboya”, zatapia się w lekturze i nie chce już o niczym gadać. A tu parasolki, majtki, peruki, kremplina. W końcu bierze, płaci rublami. No więc dalsze zakupy. Obrączki, kolczyki, złoto, rubiny. Aparaty fotograficzne. Zorki po sześćdziesiąt rubli, w kraju na dzień dobry szły po sześćdziesiąt dolarów. Znowu Singapur. Z zapasem rubli. Kurs korzystny, więc od nowa: kremplina, peruki, majtki, parasolki. Gdynia. A tu podpływają motorówki czarnej brygady, czyli celników, którzy kontrolują statek, zanim ten zacumuje w porcie. Niedobrze. Na szczęście w załodze jest chemik – podpowiada, że jeśli towar zawinie się w kalkę maszynową, urządzenia go nie wykryją. Szybkie pakowanie. Wszystkie te aparaty, parasolki, świecidełka – w kalkę i do schowków, w kieszenie albo w majtki. Objeżdżają z przodu. Nic. Objeżdżają z tyłu. Nic. Wreszcie w gaśnicach znajdują pierścionki. Jak zwykle w takiej sytuacji – niczyje. Siwy dym. W porcie żony z dziećmi nie wiedzą, co się dzieje. Wszystko kończy się niedużą karą za pierścionki. Resztę, w kalkach, pod elastycznymi bandażami i w kieszeniach dzieci – ich nie można rewidować, a mogą wejść na statek przywitać tatę – udaje się wynieść.

Aleksandra Boćkowska - Księżyc z peweksu

Przy okazji Eymeric podał imponującą listę heretyckich sekt – co pokazuje, że żeby zaistnieć jako jedno ciało, chrześcijaństwo musiało zniszczyć każdą uboczną formę wyrosłą z jego pnia: karpokratian, którzy sprowadzali Chrystusa do jego ludzkiej natury z mężczyzny i kobiety; nikolaitów, którzy wymieniali się kobietami; nazarejczyków, żydów, którzy wierzyli w Chrystusa; nyktazontów, którzy potępiali nocne modlitwy; ofitów, którzy czcili węża; walentynian, dla których Chrystus pozostał w ciele Dziewicy jak w tubie; adamitów, którzy byli nudystami; katafrygów, którzy uznawali tylko Ewangelię według Jana; setian, którzy czcili syna Adama, jedynego Chrystusa; artotyritów, którzy ofiarowywali niebu chleb i ser; akwarytów, którzy święcili jedynie wodę; marcjonitów, dla których Jezus nie był oczekiwanym przez żydów Mesjaszem; noecjan, którzy powoływali się na człowieka określającego się jako drugi Mojżesz; ebionitów, towarzyszy drogi Mahometa; sewerian, którzy odrzucali wino, Stary Testament i zmartwychwstanie Chrystusa; tacjan wegetarian; alogów, którzy zaprzeczali, że Chrystus był Słowem; katarów, którzy nie wierzyli, że żal zmazuje grzech; manichejczyków, którzy odrzucali nauki starotestamentowe; hermogenian, którzy odrzucali Trójcę Świętą; hieraszytów, bezżennych, którzy wykluczali dzieci z królestwa niebios; nowacjan, którzy na nowo chrzcili ochrzczonych; focynian, którzy wierzyli, że Jezus jest rzeczywistym synem Marii i Józefa; antidicomarianitów, którzy twierdzili to samo; patrycjan, którzy zaświadczali, że materię ludzkiego ciała stworzył diabeł; kolutian, którzy zwalniali Boga ze stworzenia zła; florian, którzy przeciwnie, czynili go odpowiedzialnym za nie; agonistów lub skototopików, którzy zadawali sobie śmierć z miłości do męczeństwa; pryscylian, którzy łączyli gnostycyzm i manicheizm; jowianistów, dla których nie było żadnej różnicy między kobietą zamężną a dziewicą, hulaką a abstynentem; tessaresdekatytów, którzy obchodzili Wielkanoc czternastego Księżyca; pelagianistów, już napotkanych, którzy uważali, że wolna wola jest potężniejsza niż łaska; acefalów, którzy obywali się bez przywódcy, ale zwalczali wymierzone w monofizytów uchwały soboru w Chalcedonie, wedle którego boska natura Syna wchłonęła naturę ludzką. Eymeric dorzucił jeszcze innych herezjarchów: tych, dla których Bóg jest trójkształtny; tych, którzy wierzą, że natura boska Chrystusa przeszła mękę; tych, którzy twierdzą, że Chrystus został zrodzony przez ojca na początku czasów; tych, którzy negują, że Chrystus zstąpił do piekieł, żeby uwolnić sprawiedliwych; tych, którzy twierdzą, że dusza nie powstała na obraz Boga; tych, którzy myślą, że dusze przemieniają się w diabła lub w zwierzęta; tych, którzy twierdzą, że świat jest niezmienny; tych, którzy wierzą w mnogość światów; tych, którzy wierzą w wieczność świata; tych, którzy chodzą boso; tych, którzy jedzą samotnie itd.

Michel Onfray - Dekadencja. Życie i śmierć judeochrześcijaństwa

Łańcuchy wartości w produkcji mają bardzo różny charakter. W klasycznej postaci ich początek bierze się w kopalni surowców, często gdzieś w egzotycznym świecie. Po wstępnym przetworzeniu, na ogół na miejscu, wytworzone z nich półprodukty trafiają do kolejnych fabryk, aby na końcu wejść w skład finalnego wyrobu powstającego najczęściej tam, gdzie został on wymyślony, czyli zazwyczaj w Europie, USA, albo w Japonii.

Obecnie wygląda to często inaczej. Projekt nadal pochodzi na ogół z rozwiniętego świata, ale poszczególne części powstają w innych krajach, a finalny i zwykle pracochłonny montaż – jak w przypadku wspomnianego na początku roweru elektrycznego – odbywa się tam, gdzie praca jest tańsza.

W ten sposób np. rowery zaprojektowane przez włoską firmę Bianchi, mają części pochodzące od wyspecjalizowanych dostawców z różnych miejsc w Europie i w Azji, ale ostateczny ich montaż odbywa się w Wietnamie. A potem rowery te sprzedawane są np. w USA, gdzie ich cena detaliczna sięga bez mała 5 tys. dolarów. 60 proc. tej wartości tworzy się poza Wietnamem.

(...)

U progu lat 90. ok. 37 proc. międzynarodowego handlu dotyczyło sprzedaży produktów, które powstały w zorganizowanych łańcuchach wartości. W latach 90. i na początku XXI wieku udział ten wzrósł do mniej więcej 55 proc. Wzrost ten wynikał z bardzo wielu przyczyn, od technicznych poczynając na geopolitycznych kończąc.

Z technicznego i ekonomicznego punktu widzenia najistotniejszy był rozwój (i jednocześnie spadek ceny) usług telekomunikacyjnych, pozwalający szybko i tanio kontaktować się z każdym miejscem w świecie. Można dzięki temu łatwo znaleźć poddostawców w innych krajach. Równie ważny był następujący w tym samym czasie spadek cen transportu, w tym zwłaszcza lotniczego, dzięki czemu każdą najdrobniejszą część finalnego produktu opłaca się dostarczyć nawet z innego kontynentu.

Geopolitycznym czynnikiem szybkiego rozwoju łańcuchów wartości było włączenie w tych latach do międzynarodowej wymiany handlowej całych wyłączonych przedtem z niej połaci kontynentów europejskiego i azjatyckiego, w tym zwłaszcza Europy Środkowej i Wschodniej oraz Chin. Miało to też związek ze światową liberalizacją obrotów handlowych i z odwrotem dzięki wielostronnym traktatom, takim jak np., z Doha, od powszechnego wcześniej protekcjonizmu.

Wybuch światowego kryzysu finansowego wyraźnie jednak zahamował dalsze wydłużanie łańcuchów wartości, na co także złożył się splot wiele różnych czynników – od społecznych po techniczne, ekonomiczne, a nawet geopolityczne. Kryzys i spadek produkcji w krajach rozwiniętych spowodował w nich wzrost bezrobocia, co wywołało społeczny opór wobec przenoszenia produkcji do krajów z tańszą siłą roboczą.

Producenci, dla których liczą się przede wszystkim względy ekonomiczne, nie zwiększają jednak zatrudnienia w drogich pod tym względem krajach rozwiniętych, ale przyspieszają automatyzację produkcji czy rozwój technologii druku przestrzennego (3D), dzięki czemu możliwe jest przenoszenie produkcji podzespołów bliżej konsumenta.

Skłania to polityków do ponownego nakładania na sfery biznesu protekcjonistycznych barier, a przynajmniej do nasilania retoryki przeciwko globalizacji. W największym stopniu dotyczy to obecnie relacji USA – Chiny. Ze względu na rozkooperowanie – vide przykład roweru elektrycznego – produkcji właściwie wszystkiego co się dziś w świecie produkuje, wojna handlowa pomiędzy tymi dwoma krajami dotyczy jednak tak naprawdę całego świata.

obserwatorfinansowy.pl