czwartek, 6 marca 2025



W wystąpieniu na konferencji zorganizowanej w Waszyngtonie przez Council on Foreign Relations (CFR) Kellogg przedstawił strategię administracji Trumpa, którą kieruje się ona w podejściu do wojny. Jak stwierdził, Ameryka porzuca dotychczasowe podejście, w którym faworyzowała jedną ze stron, zamiast tego chce po prostu zakończyć walki.

Zabieganie o zwycięstwo jednej strony nad drugą „służyłoby jedynie wciągnięciu Ameryki w niekończącą się wojnę zastępczą (ang. proxy war), ze szkodą dla naszych własnych interesów bezpieczeństwa narodowego” - powiedział emerytowany generał.

Podczas przemówienia oraz późniejszej rozmowy z dziennikarką CBS Margaret Brennan stwierdził, że celem USA jest reset stosunków z Rosją, by rozbić „globalną oś” Rosji, Chin, Iranu i Korei Północnej.

„W podejściu prezydenta Trumpa do tej wojny istnieje również szersza strategia, która opiera się na uświadomieniu sobie, że Stany Zjednoczone muszą zresetować stosunki z Rosją” - powiedział. „Dalsza izolacja i brak zaangażowania w rozmowy z Rosją w czasie trwania wojny na Ukrainie nie są już wykonalną ani zrównoważoną strategią i z pewnością nie są odpowiedzialnym podejściem dyplomatycznym ze strony Stanów Zjednoczonych” - dodał.

Ocenił, że pokój będzie korzystny dla wszystkich i będzie szansą na „rozbicie tej osi, którą obecnie obserwujemy, która ma charakter globalny i która stanowi realne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych Ameryki”.

Odnosząc się do przerwy we wsparciu wojskowym i wywiadowczym dla Ukrainy, Kellogg stwierdził, że Ukraińcy „sami to na siebie ściągnęli”, publicznie podważając podejście prezydenta Trumpa podczas niedawnego spotkania w Białym Domu. Stwierdził, że jasno ostrzegał Zełenskiego, jakie będą konsekwencje niepodpisania umowy o minerałach i publicznego kwestionowania działań prezydenta Trumpa.

Ocenił przy tym, że Zełenski „źle odczytał sytuację” i chciał, by USA opowiedziały się publicznie po stronie Ukrainy przeciwko Rosji.

„To negowałoby obiektywną rolę rozjemcy. Prezydent Trump jednak nie podchodził do tego w taki sposób, aby jedna strona zyskiwała przewagę nad drugą” - dodał.

Porównał przy tym osobiście podejście Trumpa do negocjacji do podejścia prezydenta Theodore'a Roosevelta, który był mediatorem zakończenia wojny rosyjsko-japońskiej 1905 r. i otrzymał za to Pokojową Nagrodę Nobla.

Kellogg przyznał, że wstrzymanie pomocy jest bolesne dla Kijowa, lecz porównał to do „zdzielenia muła deską w nos”, by zwrócić jego uwagę.

Dyplomata zaznaczył, że przerwa jest tymczasową pauzą, a nie odebraniem wsparcia na stałe. Pytany o to, co Ukraina musi zrobić, by przywrócić pomoc USA, odparł, że musi przekazać listę swoich warunków dotyczących zakończenia konfliktu. Ocenił też, że osobiście „nie ruszałby naprzód”, dopóki nie zostanie podpisana umowa o minerałach, lecz zaznaczył, że leży to w gestii prezydenta Trumpa.

Kellogg stwierdził też, że administracja Trumpa naciska nie tylko na Ukrainę, lecz także czyni „agresywne ruchy, by wywierać presję na Rosjan”, wymieniając przy tym sankcje i zamrożenie rosyjskich aktywów. Kiedy jednak zwrócono mu uwagę, że działania te zostały podjęte przez poprzednią administrację, dyplomata stwierdził, że Rosja przedstawiła swoją listę warunków, a Ukraina nie, sugerując, że to jest powodem jednostronnej presji. Ocenił, że Rosja zachowuje się bardziej „rozsądnie”, niż Ukraina, a jej publiczne deklaracje m.in. o wykluczeniu obecności obcych wojsk w Ukrainie są tylko punktem startowym do negocjacji.

Pytany o obecność europejskich sił stabilizacyjnych w Ukrainie i amerykańskie gwarancje dla tych sił, Kellogg powiedział, że ważne w tej kwestii jest ustalenie tego, jak konkretnie ma to wyglądać.

Mówiąc o warunkach ewentualnego porozumienia, Kellogg zaprzeczył temu, co mówił wcześniej specjalny wysłannik ds. Bliskiego Wschodu, Steve Witkoff, tj. że podstawą porozumienia miałby być projekt porozumienia, jaki przedstawiono podczas negocjacji w Stambule w marcu 2022 r. Kellogg stwierdził, że ten dokument mógłby być „punktem wyjścia”, lecz ocenił, że jego warunki były nieuczciwe i stawiane w sytuacji osłabienia Ukrainy. Mówiły one m.in. o ograniczeniach rozmiarów ukraińskich sił zbrojnych, wykluczeniu członkostwa w NATO i rozstrzygnięciu statusu Krymu za 10 lat.

„Myślę, że musimy opracować coś zupełnie nowego” - powiedział Kellogg. „Nawet jeśli Ukraina w tamtym czasie zgodziła się na niektóre z warunków, musisz spojrzeć na ramy czasowe, kiedy to zrobiono (...) Musimy wrócić do dnia dzisiejszego. Nie możemy cofnąć się o trzy lata” - zaznaczył.

PAP


Donald Trump wypowiedział wojnę nielegalnym migrantom w USA. Na początku wykorzystywano w tym celu samoloty wojskowe, ale teraz amerykańska administracja miała zrezygnować z ich wykorzystywania - powodem tej decyzji miały być wysokie koszty operacji. Ostatni lot wojskowy w ramach deportacji odbył się 1 marca, a zawieszenie tego sposobu transportu może zostać przedłużone lub stać się trwałym rozwiązaniem - donosi The Wall Street Journal.

Ameryka zaczęła używać samolotów wojskowych do transportu niektórych migrantów do ich krajów ojczystych lub bazy wojskowej w Guantanamo Bay wkrótce po objęciu urzędu przez Trumpa w styczniu. Jednak środek ten okazał się kosztowny i nieefektywny - czytamy dalej.

Od początku rządów Trumpa miało miejsce około 30 lotów migrantów samolotami C-17 i około tuzina C-130. Miejsca docelowe obejmowały Indie, Peru, Gwatemalę, Honduras, Panamę, Ekwador i Zatokę Guantanamo. W lutym setki deportowanych Hindusów, w kilku partiach, przybyło do Indii na pokładzie samolotu transportowego US Air Force. Po wylądowaniu deportowani opowiedzieli o swoich przeżyciach: byli skuci i ograniczeni przez cały lot, a zostali uwolnieni dopiero po przybyciu do Indii.

Deportacja nielegalnych migrantów jest tradycyjnie nadzorowana przez Departament Bezpieczeństwa Krajowego, który wykorzystuje do tego celu loty komercyjne. Administracja Trumpa chciała wysłać migrantom wiadomość o swojej surowej polityce, dlatego też zdecydowano się na loty wojskowe. I tu pojawił się problem - samoloty te pokonywały dłuższe trasy i przewoziły mniej migrantów, a koszty ich transportu były wyższe dla podatników niż typowe loty deportacyjne realizowane samolotami cywilnymi – czytamy w artykule WSJ.

Do Indii odbyły się 3 loty deportacyjne, a każdy z nich kosztował po 3 miliony dolarów. Z ustaleń WSJ wynika też, że loty do Guantanamo, którymi podróżowało zaledwie kilkanaście osób, kosztowały co najmniej 20 000 dolarów na migranta.

Dane rządowe pokazują, że standardowy lot US Immigration and Customs Enforcement kosztuje 8500 USD za godzinę lotu. Według raportu WSJ kwota ta jest bliższa 17 000 USD za godzinę lotu w przypadku podróży międzynarodowych. Jednakże, według Dowództwa Transportu Stanów Zjednoczonych koszt lotu C-17, który jest przeznaczony do przewozu ciężkich ładunków i żołnierzy, wynosi 28 500 dolarów za godzinę.

"Pokazowe" deportacje miały raczej na celu wzbudzić strach wśród nielegalnych migrantów, niż faktycznie rozwiązać problem. Z danych amerykańskiego ministerstwa bezpieczeństwa krajowego wynika, że podczas pierwszego miesiąca urzędowania Donalda Trumpa deportowanych zostało 37 660 osób. Jest to zdecydowanie mniej, niż przeciętna miesięczna liczba deportacji w ostatnim pełnym roku rządów prezydenta Joe Bidena, która wynosiła 57 tys.

bankier.pl


W ciągu ostatnich kilku tygodni na Bukareszt spłynęła fala krytyki ze strony przedstawicieli administracji amerykańskiej oraz środowiska MAGA („Make America Great Again”) na czele z Elonem Muskiem. Wiąże się ona z wydanym przez rumuński Sąd Konstytucyjny 6 grudnia 2024 r. orzeczeniem o anulowaniu wyborów prezydenckich (na dwa dni przed drugą turą; zob. Rumunia: Sąd Konstytucyjny unieważnia wybory prezydenckie). Postawiła ona w trudnej sytuacji koalicję rządzącą, uznającą – podobnie jak wszystkie gabinety od drugiej połowy lat 90. – ścisłą współpracę i sojusz ze Stanami Zjednoczonymi za wartość fundamentalną i filar bezpieczeństwa państwa. Rząd nie chce wchodzić w otwarty konflikt z administracją Donalda Trumpa, szczególnie w obliczu rosnącej nieprzewidywalności USA i obaw dotyczących dalszej obecności wojsk amerykańskich na kontynencie europejskim, w tym w Rumunii.

Jednocześnie Bukareszt faktycznie dąży do niedopuszczenia Călina Georgescu (antysystemowego i znanego z prorosyjskich wypowiedzi zwycięzcy anulowanej pierwszej tury) do powtórzonych wyborów prezydenckich. 26 lutego prokuratura rumuńska postawiła mu szereg zarzutów karnych (w tym o próbę organizacji przewrotu konstytucyjnego) i objęła go dozorem sądowym. Wydaje się jednak, że ostateczna decyzja o dopuszczeniu polityka do elekcji będzie uzależniona od postawy USA. Bukareszt zarazem powstrzymuje się przed zajęciem wyraźnego stanowiska w narastającym sporze między Waszyngtonem i UE, tradycyjnie opowiadając się za utrzymaniem jedności transatlantyckiej.

Podczas wystąpienia na konferencji bezpieczeństwa w Monachium wiceprezydent USA J.D. Vance otwarcie skrytykował Rumunię za anulowanie wyborów prezydenckich z końca 2024 r. Stwierdził, że krok ten poczyniono „w oparciu o wątłe podejrzenia służb wywiadowczych” oraz ze względu na „ogromną presję ze strony kontynentalnych sąsiadów”. Warto przy tym zaznaczyć, że w wydanym przez Komisję Wenecką raporcie z 27 stycznia negatywnie odniesiono się do uzasadnienia decyzji rumuńskiego Sądu Konstytucyjnego – stwierdzono m.in., że podobne orzeczenia nie mogą opierać się wyłącznie na niejawnych informacjach wywiadowczych, gdyż nie gwarantuje to niezbędnej transparentności” (zob. Urgent report on the cancellation of election results by constitutional courts). Amerykański polityk nieprzychylnie ocenił też stan tamtejszej demokracji, wskazując, że prawdopodobnie „nie była ona zbyt silna”, jeśli Rosja mogła ją „zniszczyć za pomocą zaledwie kilkuset tysięcy dolarów wydanych na reklamę” w mediach społecznościowych. Odniósł się w ten sposób do wypowiedzi władz w Bukareszcie, przekonujących, że Georgescu był wspierany przez Kreml, który miał także współfinansować i koordynować jego kampanię promocyjną na platformie TikTok, co miało pozwolić politykowi na osiągnięcie sukcesu wyborczego.

Vance oświadczył również, że USA „nie mogą zrobić nic” dla tych, którzy „boją się swoich wyborców”, co w Rumunii odebrano jako sygnał, iż próby sekowania Georgescu lub innych niechętnych mainstreamowi, radykalnie prawicowych polityków wpłyną negatywnie na relacje dwustronne. 20 lutego, podczas konwencji partii konserwatywnych (CPAC), amerykański wiceprezydent rozwinął tę myśl, stwierdzając, że przyjaźń z europejskimi sojusznikami opiera się na wspólnocie wartości i nie ma o niej mowy, „gdy odwołujesz wybory, bo nie podoba ci się ich wynik, a to właśnie stało się w Rumunii”.

Krytyka pod adresem Bukaresztu od dłuższego czasu płynie również ze strony Muska. W ostatnim czasie wielokrotnie publikował on na portalu X posty wspierające Georgescu lub krytykujące przedstawicieli aparatu państwowego Rumunii za uderzające w tego polityka decyzje. W jednym z wpisów nazwał przewodniczącego Sądu Konstytucyjnego w tym kraju „tyranem”, zaś post, w którym Georgescu zapowiadał „likwidację sieci Sorosa”, skomentował stwierdzeniem, że kraj ten „zasługuje na suwerenność”. Musk promował także na swoim profilu wywiad, który z politykiem przeprowadził w styczniu Alex Jones – popularny amerykański influencer i komentator związany z ruchem MAGA.

W ostatnim czasie w mediach pojawiły się doniesienia o presji ze strony władz USA na Bukareszt – zarówno w kontekście Georgescu, jak i braci Tate (kontrowersyjnych, ale bardzo popularnych amerykańskich influencerów ze środowiska MAGA). W 2022 r. tych ostatnich aresztowano w Rumunii m.in. pod zarzutem handlu ludźmi i tworzenia zorganizowanej grupy przestępczej. Z czasem areszt zamieniono na areszt domowy, a od stycznia 2025 r. – na dozór sądowy. 17 lutego gazeta „Financial Times” – opierając się na własnych źródłach – ujawniła, że dyplomacja amerykańska ma naciskać na Rumunię w sprawie umożliwienia wyjazdu z tego kraju braci Tate. Dwa dni później portal Bloomberg poinformował, że według jego wiedzy urzędnicy amerykańscy mieli w ostatnim czasie w trakcie spotkań z przedstawicielami instytucji i władz rumuńskich konsekwentnie ostrzegać ich przed blokowaniem ponownego startu Georgescu w wyborach prezydenckich. Obie informacje zdementował szef rumuńskiej dyplomacji.

Bezpośrednio po konferencji monachijskiej Bukareszt unikał bezpośredniej polemiki z samym wiceprezydentem Vance’em i postawionymi przez niego zarzutami. Czołowi przedstawiciele władzy złożyli natomiast liczne deklaracje podkreślające wiarygodność Rumunii jako partnera oraz przywiązanie do sojuszu z USA i wartości demokratycznych, w tym do idei wolnych i uczciwych wyborów. Premier Marcel Ciolacu oświadczył, że „Rumunia pozostaje obrońcą wartości demokratycznych”, które dzieli z USA, oraz że jej władze są zobowiązane do przeprowadzenia „wolnych i uczciwych wyborów”. Ilie Bolojan – p.o. prezydent – zadeklarował, że państwo pozostaje wiarygodnym sojusznikiem. Z kolei minister spraw zagranicznych Emil Hurezeanu wyraził zrozumienie dla „wrażliwości nowej administracji USA”, która jest wyczulona na „możliwe manipulacje wyborcze” w związku z wątpliwościami co do przebiegu wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2020 r. Podkreślił też konieczność wyjaśnienia wszelkich niejasności z amerykańskimi partnerami.

Postawa władz w Bukareszcie wobec amerykańskiej krytyki ewoluowała. 22 lutego Hurezeanu oświadczył, że publiczne komentarze Muska stanowiące wyraz poparcia dla Georgescu można uznać za rodzaj ingerencji w politykę rumuńską. Dyplomata dał przy tym do zrozumienia, że nie uznaje tego za przejaw oficjalnego amerykańskiego mieszania się w sprawy wewnętrzne Rumunii, gdyż Musk – choć wpływowy – nie należy do administracji rządowej USA. Tego samego dnia krytycznie do wypowiedzi przedsiębiorcy odniósł się także europoseł Siegfried Mureșean – jeden z najbardziej wpływowych członków współrządzącej Partii Narodowych Liberałów (PNL) i wiceprzewodniczący Europejskiej Partii Ludowej (EPP). Jednocześnie minister spraw zagranicznych skomentował zarzuty Vance’a wobec Rumunii, mówiąc, że sumy zainwestowane przez Rosję w kampanię Georgescu były dużo wyższe niż wspomniane kilkaset tysięcy dolarów, a powody, dla których zdecydowano się unieważnić wybory – przekonujące.

Choć władze w Bukareszcie są wyraźnie zainteresowane zablokowaniem udziału Georgescu w powtórzonych wyborach prezydenckich, to nie wydaje się, aby były gotowe na taki krok przy otwartym sprzeciwie Waszyngtonu. Traktują one bowiem relacje z USA jako priorytet. Z tego też powodu starają się obecnie sprawdzić, na ile amerykańskiej administracji faktycznie zależy na wspieraniu Georgescu. Władze rumuńskie mają nadzieję, że Vance w swojej retoryce nie tyle występował w obronie tego konkretnego polityka, ile wykorzystywał jego przykład (oraz szerzej – całą historię unieważnienia wyborów w Rumunii) jako instrument wymierzony przeciwko establishmentowi państw Europy Zachodniej, głównie Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii. To one stanowiły główny obiekt retoryczny jego ataku. Georgescu przed sukcesem w pierwszej turze wyborów prezydenckich nie był bowiem ani związany z kręgami MAGA, ani szerzej w nich znany, a zwrócił się w ich stronę – korzystając ze wsparcia radykalnie prawicowej partii AUR (drugiego co do wielkości ugrupowania w rumuńskim parlamencie) – dopiero niedługo przed unieważnioną drugą turą.

Z tą postawą Bukaresztu wiąże się zapewne decyzja o zatrzymaniu 26 lutego Georgescu, co najprawdopodobniej da podstawę do niedopuszczenia go przez Sąd Konstytucyjny do elekcji. Prokuratura krajowa postawiła mu szereg zarzutów, objęła go dozorem sądowym i zakazała mu aktywności w mediach społecznościowych (tym samym utrudniając mu trwającą kampanię wyborczą). Oskarża się go m.in. o działanie na rzecz podważenia porządku konstytucyjnego, niejasne finansowanie kampanii wyborczej oraz współpracę z ruchami faszystowskimi.

Rząd rumuński dąży do jak najszybszych postępów w trwającym w sprawie Georgescu śledztwie i będzie je wykorzystywał do uderzania w tego polityka. Postawione mu przez prokuraturę zarzuty w połączeniu z jego licznymi kontrowersyjnymi wypowiedziami (np. chwalącymi rumuńskich faszystów z okresu II wojny światowej) Sąd Konstytucyjny może też wykorzystać do odmówienia mu rejestracji jako kandydata w wyborach prezydenckich, na czym zależy władzom w Bukareszcie.

Rządzący będą zarazem starali się zdobyć przychylność lub choćby neutralność Waszyngtonu w tej kwestii (z tego powodu najpewniej umożliwiono wyjazd z Rumunii braciom Tate). Natomiast w przypadku wyraźnego sprzeciwu ze strony USA sędziowie znajdą się pod silną presją rządu w Bukareszcie, by jednak dopuścić Georgescu do wyścigu wyborczego.

osw.waw.pl


Zmiana w Białym Domu oraz decyzje administracji USA przyjmowane są w Izraelu z daleko idącą satysfakcją – zarówno przez rząd, szerszą klasę polityczną, jak i społeczeństwo w ogóle. Wpływa na to pamięć o posunięciach Trumpa z pierwszej kadencji (w tym o usankcjonowaniu izraelskich aneksji terytorialnych czy o zerwaniu porozumienia nuklearnego z Iranem), ale przede wszystkim fakt, że od powrotu do władzy idzie on – jak dotąd – w popieraniu Izraela dalej niż którykolwiek z poprzedników.

Zakres amerykańskiej pomocy, a zwłaszcza jej (jak się wydaje) bezwarunkowość oraz stopień zestrojenia polityki Waszyngtonu i rządu w Jerozolimie czynią stosunki amerykańsko-izraelskie wyjątkiem na tle chaotycznych relacji Stanów Zjednoczonych z pozostałymi sojusznikami. Otwiera to przed Izraelem bezprecedensowe możliwości i jest postrzegane przez tamtejszych rządzących jako szansa na umocnienie pozycji państwa żydowskiego w roli regionalnego hegemona, de facto pozbawionego konkurentów, swobodnie kształtującego sytuację polityczną i bezpieczeństwa w swoim otoczeniu. Dążenie do wykorzystania „okna możliwości” łatwo dostrzec w działaniach Izraela podejmowanych od czasu zwycięstwa wyborczego Trumpa m.in. wobec Libanu, Syrii, Zachodniego Brzegu Jordanu, a także Strefy Gazy.

Od objęcia urzędu nowy prezydent USA zdążył dokonać szeregu korzystnych dla Izraela posunięć, m.in.: wznowił dostawy ciężkich bomb (Mk 84) wstrzymane przez poprzednią administrację w maju ub.r. w związku z przebiegiem izraelskiej operacji w Gazie; zdjął (wprowadzone przez poprzednika) sankcje względem niektórych grup izraelskich osadników z Zachodniego Brzegu; objął restrykcjami Międzynarodowy Trybunał Karny (w ramach retorsji za wydanie przezeń międzynarodowych nakazów aresztowania Binjamina Netanjahu i byłego ministra obrony Jo’awa Galanta); przyjął izraelskiego premiera jako pierwszego gościa w Białym Domu; ogłosił swój plan dla Gazy, zakładający usunięcie z niej ludności palestyńskiej i transformację Strefy w kurort pod kontrolą amerykańską; odrzucił alternatywny plan przygotowany na początku marca przez państwa arabskie pod przewodnictwem Egiptu; zaakceptował eksport uzbrojenia do Izraela na łączną kwotę 12 mld dolarów (w tym bomb, pocisków, modułów precyzyjnego naprowadzania oraz buldożerów opancerzonych); zaostrzył sankcje na Iran (w ramach wymierzonej w to państwo polityki „maksymalnej presji”) oraz włączył kwestie irańskiego programu nuklearnego do negocjacji z Rosją w sprawie Ukrainy; zagroził wstrzymaniem federalnego finansowania dla szkół i uniwersytetów pozwalających na „nielegalne protesty” (chodzi de facto o wystąpienia propalestyńskie), jak również zapowiedział wydalanie z USA studentów cudzoziemców, którzy w nich uczestniczyli; wreszcie – dał zielone światło dla izraelskich działań na obszarze Libanu, Syrii, Zachodniego Brzegu oraz Gazy (zob. niżej).

Niezależnie od zmian koniunktury politycznej w Waszyngtonie proizraelskie nastawienie stanowi trwałą cechę polityki USA, a za wyraźnie proizraelskich uznać należy wszystkich kolejnych gospodarzy Białego Domu (bez względu na to, jak bywają opiniowani w samym Izraelu). Nawet za prezydentury Baracka Obamy – ocenianego tam krytycznie ze względu m.in. na zaakceptowanie porozumienia nuklearnego z Iranem w 2015 r. – Stany Zjednoczone przyjęły największy w historii pakiet pomocy wojskowej dla Izraela, wart 38 mld dolarów. Jednocześnie jednak „proizraelskość” amerykańskich administracji jest stopniowalna i w przypadku obecnej wydaje się – przynajmniej na razie – iść dalej niż poprzednich. Wśród licznych przyczyn tej sytuacji warto zwrócić uwagę na kilka.

Po pierwsze, do najważniejszych grup wyborców Trumpa (zarówno w wyborach w 2016, 2020, jak i 2024 r.) należą protestanci ewangelikalni, dla których bezwarunkowe wspieranie Izraela wynika z przekonań religijnych.

Po drugie, w gronie czołowych darczyńców nowego prezydenta – i Partii Republikańskiej w ogóle – znajduje się Miriam Adelson (bizneswoman i wdowa po multimiliarderze Sheldonie Adelsonie), która przekazała na kampanię ponad 100 mln dolarów (trzecia najwyższa donacja). Ta znana jest zaś nie tylko z bezwarunkowego popierania Izraela (gdzie się urodziła), lecz także z sympatyzowania z tamtejszą prawicą (do Adelson należy m.in. największa gazeta w kraju – prawicowy „Israel Hajom”).

Po trzecie, bardzo daleko idące (a często – znów – bezwarunkowe) poparcie dla izraelskiej polityki w jej najbardziej ekspansywnym wydaniu oraz antyirańskość to powszechne postawy w ruchu MAGA.

Po czwarte, choć przeważająca część amerykańskich Żydów głosuje na Partię Demokratyczną (co jest powodem otwartego niezadowolenia Trumpa), a do Izraela ma stosunek niebezkrytyczny, to w otoczeniu nowego prezydenta nie brakuje prominentnych postaci żydowskiego pochodzenia o poglądach zbliżonych do skrajnej izraelskiej prawicy (w poprzedniej kadencji byli to np. ambasador USA w Izraelu David M. Friedman oraz specjalny wysłannik ds. Bliskiego Wschodu Jason Greenblatt).

Relacje z nową ekipą ułatwia stronie izraelskiej czynnik personalny – za kontakty ze Stanami Zjednoczonymi odpowiadają politycy i urzędnicy nie tylko urodzeni i/lub wychowani w tym państwie, lecz także ideologicznie bliscy amerykańskiej prawicy. Chodzi w pierwszej kolejności o samego Netanjahu, ale też jego bliskiego współpracownika – ministra ds. strategicznych Rona Dermera (którego ojciec, a następnie starszy brat sprawowali urząd burmistrza miasta Miami Beach na Florydzie) czy aktualnego ambasadora Jechiela Leitera.

W ciągu czterech miesięcy, jakie upłynęły od zwycięstwa Trumpa, Izrael kolejno: wkroczył zbrojnie do Syrii, zapowiedział trwałą okupację kolejnej części tego państwa (po okupowanych od 1967 r. Wzgórzach Golan), przeprowadził bombardowania tamtejszej infrastruktury wojskowej, ogłosił quasi-protektorat nad ludnością druzyjską i zagroził interwencją zbrojną w przypadku kontynuowania (rzekomych) prześladowań tej grupy, wreszcie – zażądał, aby tereny na południe od Damaszku były wolne od jakichkolwiek syryjskich formacji zbrojnych. Lobbuje też w Waszyngtonie za zielonym światłem dla utrzymania na terytorium Syrii rosyjskich baz wojskowych (żeby zrównoważyć w ten sposób wpływy tureckie). W Libanie – wbrew warunkom zawartego w listopadzie 2024 r. porozumienia z Hezbollahem o zawieszeniu broni – pozostawił część wojsk, dokonał również demonstracyjnego przelotu swoich sił powietrznych nad Bejrutem. Z kolei na terenie Zachodniego Brzegu izraelskie siły zbrojne rozpoczęły (nazajutrz po zaprzysiężeniu Trumpa) operację z wykorzystaniem ciężkiego sprzętu i lotnictwa, która wywołała jak dotąd falę ponad 40 tys. uchodźców wewnętrznych.

Co do Gazy Izrael doraźnie zgodził się (być może zmuszony presją nowego prezydenta USA) na zawarcie zawieszenia broni w przeddzień zmiany władzy w Waszyngtonie. Zarazem jednak kształt porozumienia – przede wszystkim jego rozbicie na kilka faz, wymagających stopniowego wycofania się ze Strefy – od początku stwarzał duże ryzyko, że nie zostanie ono w pełni zrealizowane. Obecnie – po zakończeniu fazy pierwszej (zakładającej wymianę części izraelskich zakładników na palestyńskich więźniów) – Izrael odmawia przejścia do drugiej, w której musiałby usunąć wojska całkowicie. Zamiast tego domaga się przedłużenia pierwszej, co pozwoliłoby mu odzyskiwać kolejnych zakładników za jak najniższą cenę polityczną i pozostawiałoby możliwość wznowienia działań zbrojnych w dogodnym momencie. W obliczu odmowy Hamasu Izrael ponownie odciął dostawy wszelkiej pomocy (w tym żywności i lekarstw) do Gazy oraz zagroził wznowieniem wojny.

Biorąc pod uwagę wypowiedzi władz w sprawie Strefy, masowe dostawy broni z USA oraz fakt, że Izrael konsekwentnie odmawia rozmów o jakimkolwiek uregulowaniu sytuacji w formule innej niż „plan Trumpa” (przykładowo natychmiast odrzucił alternatywną propozycję dla Gazy przyjętą na szczycie Ligi Arabskiej w Kairze 4 marca), należy liczyć się ze wznowieniem wojny na dużą skalę – w tym z próbą wymuszenia exodusu przynajmniej części ludności.

Wobec konsekwentnego oporu ze strony Egiptu Izrael rozpoczął – ustami swoich oficjalnych przedstawicieli (m.in. odchodzącego szefa sztabu Herciego Halewiego) – kreślenie wizji rzekomego militarnego zagrożenia ze strony Kairu, co można odczytywać jako próbę zdezawuowania go w oczach kręgów rządzących w Waszyngtonie i zmuszenia do ustępstw w sprawie Gazy.

Wszystkie zarysowane powyżej posunięcia spotykają się z publiczną lub milczącą zgodą nowej administracji USA.

W odniesieniu do Iranu Izrael nie podważa stanowiska Trumpa, który stwierdza, że nie dopuści, aby Teheran wszedł w posiadanie broni nuklearnej. Prezydent wolałby jednak, aby nastąpiło to drogą porozumienia dyplomatycznego. Jednocześnie wspierające władze w Jerozolimie organizacje lobbystyczne w Stanach Zjednoczonych zabiegają, aby nowa ekipa poparła potencjalnie „każde izraelskie działanie” wymierzone w irański program nuklearny. Przykładem akcji tego typu jest zainicjowany przez jeden z takich podmiotów list 77 emerytowanych amerykańskich generałów.

Poza polityką regionalną Izrael przyjął choćby stanowisko amerykańskiej administracji w sprawie wojny na Ukrainie. W głosowaniu na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ był – obok Rosji i Stanów Zjednoczonych – jednym z 18 państw, które opowiedziały się przeciw rezolucji potępiającej rosyjską agresję.

Podsumowując: w porównaniu do relacji USA z pozostałymi partnerami i sojusznikami uprzywilejowanie stosunków amerykańsko-izraelskich nie pozostawia wątpliwości. Zarazem nieprzewidywalność polityki Stanów Zjednoczonych pod nowym kierownictwem jest jej cechą immanentną i także Izrael może być na nią narażony – stąd zmasowane zabiegi lobbystyczne oraz pośpiech, by wykorzystać pojawiające się „okno możliwości”. Z pomocą i przy akceptacji Waszyngtonu Netanjahu widzi bowiem szansę na przybliżenie osiągnięcia statusu, który premier Ehud Barak nazwał kiedyś „największą potęgą od Bangladeszu do Marrakeszu”.

osw.waw.pl


Znany poseł PiS: – Teraz wszystkie pisiory w kraju oglądają Telewizję Republika. A Tomasz Sakiewicz czuje się królem i władcą tego elektoratu.

Inny znany polityk PiS: – Powrót PiS do władzy oznacza katastrofę Republiki, bo partia znów weźmie TVP i dopiero zrobi z niej potęgę. Nikt tego nie mówi, ale wszyscy podskórnie to czują. Sakiewicz to wie, więc wcale nie chce, żebyśmy wygrali wybory.

Sakiewicz chwycił Pana Boga za nogi, ale tym Bogiem nie jest wcale Jarosław Kaczyński, tylko Donald Tusk. Dzięki niemu może się stać miliarderem. Jego stacja rośnie w siłę, walcząc z "reżimem Tuska".

Im częściej politycy koalicji 15 października przebąkują, że można zabrać koncesję Republice i im bardziej wchodzą z jej pracownikami w starcia, tym dla stacji lepiej, bo podtrzymuje mobilizację widzów i może wyciskać z nich pieniądze.

Ostatnie dane o udziałach w rynku pokazują, że TV Republika wyprzedziła TVN24 i jest już piątą telewizją w kraju. Republika od lipca 2024 r. nadaje na multipleksie naziemnej telewizji cyfrowej. A wśród widzów samej tylko telewizji naziemnej zdołała wyprzedzić główną antenę – TVN.

PiS znalazło się w potrzasku. Jest jak w "Potopie" Sienkiewicza: złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Kozakiem jest Kaczyński władający PiS, a Tatarzynem Sakiewicz trzymający w garści Republikę. Sakiewicz jest jej prezesem, współwłaścicielem i redaktorem naczelnym.

Za kulisami PiS trwa wojna w tej coraz bardziej nienawidzącej się rodzinie. W Republice obowiązuje zasada "nie bać Jarka".

Człowiek z jądra PiS: – Jarosław ich nie cierpi. Ogląda, ale nie cierpi.

(...)

Jarosław Kaczyński doskonale wie, że telewizja to władza. Ale nie chce stać się zakładnikiem Sakiewicza i Republikę bojkotuje. Człowiek z PiS: – Zero wywiadów Kaczyńskiego dla "Gazety Polskiej" i Republiki. On tam pójdzie tylko wtedy, gdy sam będzie uważał, że ma w tym interes.

Ostatni raz był tam przy okazji kongresu PiS w Przysusze – w październiku 2024 r. – Bo go Danuśka Holecka ubłagała. Zrobił to dla Danusi – mówią w PiS. Drugim argumentem były szybujące słupki oglądalności Republiki i to, że niezrozumiałe będzie dla elektoratu PiS, jeśli prezes nie przemówi do niego w chwili zjednoczenia PiS i Suwerennej Polski Zbigniewa Ziobry. Kaczyński się nie cieszył, ale udzielił wywiadu Holeckiej.

– A teraz to już nawet nie zapraszają Kaczyńskiego. Wiedzą, że i tak nie przyjdzie – mówi człowiek z Nowogrodzkiej.

(...)

Na niedawnym spotkaniu z posłami PiS Kaczyński powiedział, że partia ma walczyć o samodzielną większość, a nie myśleć o umizgiwaniu się do Konfederacji albo PSL jako przyszłych koalicjantów. Wszelkie promowanie Konfederacji działa na Kaczyńskiego jak płachta na byka.

TV Republika tymczasem promuje Konfederację. – Przecież w tych programach Republiki zawsze jest ktoś z Konfederacji i jest na równi z PiS – wścieka się poseł PiS. I jeszcze gwiazdorem jest tam Marek Jakubiak – poseł, który wszedł do Sejmu z listy PiS, a dziś jest szefem koła Wolni Republikanie (zasiada w nim razem z Pawłem Kukizem). To milioner z ambicjami prezydenckimi – wedle sondaży może liczyć nawet na 2 proc. poparcia, które odbiera Karolowi Nawrockiemu.

Kaczyński groził więc na zamkniętym spotkaniu z posłami PiS, żeby ich ręka boska broniła przed pomaganiem Jakubiakowi choćby w zbieraniu podpisów. O ile posłowie posłuchają, o tyle Republika już nie.

(...)

Między PiS a środowiskiem Sakiewicza jest też godnościowy spór o to, kto komu ma być wdzięczny. Na Nowogrodzkiej kipią ze złości, bo – w ich ocenie – przez osiem lat rządów do mediów i spółek z grupy Sakiewicza poszło kilkadziesiąt milionów złotych na reklamy i dotacje. – Dawaliśmy, ale oni je przejadali, a i tak mieli ciągle pretensje, że im nie dajemy kasy. A teraz? Z radością przyjęli utratę władzy przez PiS, Republika rozwinęła skrzydła i zarabia – złości się polityk partii.

Szef Republiki czeka na hołdy lenne od PiS-owców i dowody ich wdzięczności. Chce mieć też wpływ na partię. Człowiek z PiS: – Sakiewicz daje do zrozumienia, że to on będzie decydował o tym, jak ma wyglądać klub PiS w Sejmie.

W obozie prawicy wiedzą, że dzierży rząd dusz wyborców. Poseł PiS: – Republika ma porażający wpływ. Sam odczuwam to na każdym kroku. Wiarygodność polityka PiS, który pojawia się na antenie Republiki, jest w naszym elektoracie ogromna. Odcinając kogoś od anteny, można go będzie wypchnąć z Sejmu.

Zbyt wiele zależy od Republiki, by PiS poszło z nią na otwartą wojnę. Wpływ stacji na partię może być wielostopniowy. Może promować konkretnych ludzi na antenie, a potem wymuszać, aby byli oni na dobrych miejscach na listach PiS. A jeśli znajdą się potem w Sejmie, to będą we frakcji Sakiewicza. Tak Kaczyńskiemu może wyrosnąć nowa frakcja wewnątrz partii.

To nie wszystko – w PiS podejrzewają nawet, że Sakiewicz chce dokonać przewrotu w partii. Zwolennicy tej teorii podkreślają, że Republika często zaprasza np. Przemysława Czarnka, byłego ministra edukacji, a także polityków byłej Suwerennej Polski.

Znany polityk PiS: – Sakiewicz i jego najbliżsi ludzie chcą upadku Kaczyńskiego. Chcą zmiany generacyjnej w PiS.

W Republice zaprzeczają: – Nie ma spisku wymierzonego w prezesa PiS.

Strach i wściekłość na Nowogrodzkiej są jednak realne. Zbyt dobrze znają Sakiewicza, by mu wierzyć. Publicznym wyrazicielem emocji Nowogrodzkiej jest Michał Karnowski z wPolsce24, mający świetne kontakty w partii. To on w wewnętrznej korespondencji, której treść poznał "Newsweek", pisał, że Republika staje się zagrożeniem dla PiS, a głównym politycznym celem Sakiewicza jest "władza nad obozem, szantażowanie liderów". Czyli władza nad PiS i szantażowanie Kaczyńskiego. A już na antenie swojej stacji Karnowski tak opisał strach Nowogrodzkiej: Republika to jest de facto partia polityczna – a nie telewizja – która na gruzach PiS chce zbudować swoją potęgę.

onet.pl/Newsweek


Konflikt celny z USA znacząco osłabiłby gospodarkę RFN w ciągu najbliższych lat. Od 2015 r. Stany Zjednoczone pozostają najważniejszym rynkiem zbytu dla niemieckiego eksportu, przede wszystkim w branżach motoryzacyjnej, maszynowej i chemicznej. Od sprzedaży do USA zależy 1,2 mln miejsc pracy w Niemczech, co stanowi 10% wszystkich stanowisk zaangażowanych w eksport. Wysoką wartość bilansu handlowego w 2024 r. przypisuje się boomowi gospodarczemu w USA oraz ofensywie przemysłowej Joego Bidena (...), a także stagnacji gospodarczej w RFN, przez którą import amerykańskich towarów wyraźnie się skurczył. Wprowadzenie ceł na europejskie produkty zagroziłoby nawet 300 tys. miejsc pracy w Niemczech, a produkcja gospodarcza do 2027 r. mogłaby przez to spaść o 1,5 p.p. Cła nakładane na Meksyk, Kanadę i Chiny również wpływają na relacje handlowe RFN: materiały podstawowe eksportowane do tych państw są tam przetwarzane, a następnie sprzedawane do USA (zbyt do tych trzech krajów wygenerował w 2023 r. ok. 12,5 mld euro całkowitej niemieckiej wartości dodanej brutto).

Spadek eksportu do ChRL stanowi zagrożenie dla niemieckiego przemysłu, zwłaszcza motoryzacyjnego. W ostatnich latach chińskie przedsiębiorstwa zaczęły wytwarzać znacznie więcej towarów sprowadzanych dotąd z RFN. Rodzime marki aut elektrycznych konkurują cenowo i jakościowo z markami niemieckimi, wciąż uchodzącymi za produkty premium. Segment pojazdów silnikowych i części samochodowych w RFN zanotował spadek eksportu do Chin o ok. 17,9% (...). Ponadto wysokie koszty energii i siły roboczej skłaniają wiele koncernów (m.in. BASF, Bosch, VW czy Mercedes-Benz) do przenoszenia produkcji bezpośrednio do ChRL – w 2022 r. kraj ten stanowił drugi rynek docelowy niemieckich bezpośrednich inwestycji zagranicznych (po USA), a ich wartość sięgnęła 122 mld euro. Stoi to w sprzeczności z unijną strategią de-riskingu, mającą na celu zwiększenie bezpieczeństwa gospodarczego UE i zmniejszenie zależności w tej sferze od Pekinu (...). Ponadto duża część wypracowywanego przez niemieckie koncerny w ChRL zysku jest reinwestowana na miejscu, a nie w RFN. Przenoszenie produkcji rzadko jest przy tym możliwe w przypadku małych i średnich przedsiębiorstw, będących jądrem niemieckiej gospodarki. Prognoza na 2025 r. napawa więc pesymizmem: ok. 80% eksporterów spodziewa się dalszego spadku sprzedaży, co może doprowadzić m.in. do masowych zwolnień. Już w 2024 r. wśród niemieckich dostawców samochodów zlikwidowano 11 tys. miejsc pracy.

Tendencję spadkową niemieckiej sprzedaży zagranicznej częściowo neutralizuje wzrost zbytu do Europy Środkowo-Wschodniej. Choć łączny eksport dóbr z RFN obniżył się o 1%, to jego wartość do Polski zwiększyła się o 3,5% i osiągnęła 94 mld euro. W ciągu ostatnich sześciu lat sprzedaż do naszego kraju rosła średnio o 7,8% rocznie i w 2024 r., po raz pierwszy od 2008 r., Niemcy sprzedali więcej towarów do Polski niż do Chin. Szczególnie dużym popytem cieszyły się wytwarzane przez nich auta, co tłumaczy się zwyżką popularności samochodów służbowych jako dodatków do umów pracowniczych. Wśród rejestracji nowych pojazdów takie marki jak Volkswagen i Mercedes zanotowały wzrost o odpowiednio 13 i 35%. Ponadto część dóbr importowanych z RFN przez Polskę podlega reeksportowi do innych krajów – w ub.r. niemiecka wartość dodana stanowiła ok. 5% całkowitej wartości polskiego eksportu.

osw.waw.pl


Już wcześniej, zanim zobaczyliśmy gorszący spektakl w Białym Domu, spotkania negocjatorów ukraińskich i amerykańskich świadczyły o tym, że Amerykanie są zdeterminowani do położenia ręki na złożach.

Jak przebiegały te negocjacje - pod warunkiem zachowania anonimowości - opisał Wirtualnej Polsce wysoko postawiony ukraiński urzędnik, który brał w nich udział: - Mógłbym porównać taktykę Amerykanów do tych, które stosują telefoniczni oszuści. Polega ona na tym, by atakować z zaskoczenia, ciągle żądać szybkich decyzji i nie dać drugiej stronie się podnieść. Byliśmy w szoku.

(...)

- W połowie lutego 2025 roku otrzymaliśmy do oceny pierwszą wersję umowy zaproponowaną przez USA. Od razu uznaliśmy ją za niedopuszczalną. Amerykanie zażądali prawa własności 50 proc. wszystkich naszych surowców. Oprócz tego, poprzez założenie funduszu inwestycyjnego, zyskaliby kontrolę nad portami oraz inną infrastrukturą krytyczną. W zamian nie oferowali nic - mówi Wirtualnej Polsce wspomniany juz wysoko postawiony urzędnik.

W podobny sposób opisuje sprawę nie tylko nasz rozmówca. "The Telegraph", kiedy umowa wyciekła do prasy, pisał: "Gdyby ten projekt umowy został zaakceptowany, żądania Trumpa stanowiłyby większy udział w PKB Ukrainy niż reparacje nałożone na Niemcy na mocy Traktatu Wersalskiego".

Dla Kijowa najbardziej zdumiewające było tłumaczenie USA, dlaczego roszczą sobie prawo do ukraińskich złóż. Według Trumpa Ukraina miała zwrócić w surowcach 500 mld dolarów, które rzekomo otrzymała w ramach pomocy wojskowej. Według instytutu Gospodarki Światowej w Kilonii rzeczywista kwota pomocy USA wyniosła 114 mld dolarów, podczas gdy w tym samym okresie kraje europejskie wysłały do Ukrainy 132 mld euro.

- To było absurdalne. Zgodnie z prawem federalnym USA pomoc, w tym w postaci broni, przekazywano bezzwrotnie. Stany Zjednoczone przesyłały nam przeważnie stary sprzęt i amunicję z magazynów, który i tak podlegałby utylizacji. Ale w oficjalnych sprawozdaniach, jako kosztów pomocy, nie wpisywano realnej wartości starego sprzętu, tylko nowego, który Amerykanie zamawiali u swoich producentów w ramach odnowienia potencjału zbrojeniowego - tłumaczy nasz rozmówca.

Kiedy Wołodymyr Zełenski odrzucił pierwotną wersję umowę, między Ukrainą a USA zaczęły się twarde negocjacje. - W ciągu dwóch tygodni Amerykanie pięć razy zmieniali negocjatorów - mówi urzędnik.

Pierwszy do Ukrainy przyjechał Scott Bessent sekretarz skarbu USA, były inwestor i menedżer funduszy hedgingowych. W Kijowie Bessent pojawił się 12 lutego 2025 roku i miał dać Zełenskiemu godzinę na podpisanie umowy. Prezydent Ukrainy zareagował wściekłością. Choć po spotkaniu otoczenie sekretarza skarbu oskarżyło zespół Zełenskiego o rozpowszechnianie fałszywych informacji na temat rozmowy, to z ukraińskich relacji jasno wynikało, że krzyki Zełenskiego było słychać na korytarzach pałacu prezydenckiego.

Najważniejsze jest jednak to, że Zełenski uznał żądanie dotyczące wykorzystania ukraińskich surowców jako spłaty środków przeznaczonych przez USA dla Ukrainy za "niepoważne".

Kolejna runda rozmów odbyła się podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa. Tej samej, na której wiceprezydent J.D. Vance zarzucił Europie odchodzenie od wartości demokratycznych i stwierdził, że największym zagrożeniem dla Starego Kontynentu nie są Rosja czy Chiny, lecz wewnętrzne problemy. Z przecieków w amerykańskiej wiadomo, że amerykańska delegacja na czele z J.D. Vancem znowu próbowała wymusić podpisanie umowy, a Zełenski "poczuł, że niesprawiedliwie poproszono go o podpisanie czegoś, czego nie miał okazji przeczytać".

Później pałeczkę przejął specjalny wysłannik Trumpa ds. Ukrainy i Rosji Keith Kellogg, który według źródeł WP przedstawił najbardziej wyważoną propozycję. Ale po nim umowa znałazła się w rękach sekretarza handlu USA Howarda Lutnicka i na końcu znowu wróciła do Bessenta.

- Byłem zszokowany taktyką wysłanników Trumpa. Wcześniej mieliśmy styczność z urzędnikami z administracji Bidena. W wielu kwestiach się nie zgadzaliśmy, ale rozmowy zawsze były na bardzo profesjonalnym poziomie. Tym razem Amerykanie już na samym początku zaczęli wychodzić z pozycji siły. Zachowywali się arogancko i agresywnie - mówi źródło Wirtualnej Polski.

Według naszego rozmówcy Amerykanie konsekwentnie ignorowali wszystkie uwagi, które zgłaszała ukraińska strona i domagali się natychmiastowego podpisania umowy.

- Dochodziło do krzyków i prób szantażowania. Żaden z nich nie powiedział wprost o zaprzestaniu pomocy wojskowej albo zawieszeniu pracy starlinków. Ale kilka razy usłyszeliśmy, że jeśli natychmiast nie podpiszemy dokumentów, oni przekażą Trumpowi, że Ukraina nie jest zainteresowana umową. "A wtedy będziecie mieli problemy" - grozili.

Największą kością niezgody między Ukrainą a kolejnymi wysłannikami Trumpa były gwarancje bezpieczeństwa. Kijów był gotów na daleko idące ustępstwa w zamian za obietnicę wysłania amerykańskich wojsk, który zagwarantowałyby przestrzeganie zawieszenia ognia lub nadanie Ukrainie wystarczającej ilości uzbrojenia, które pozwoliłoby obronić się w razie kolejnej rosyjskiej inwazji.

- Amerykanie kategorycznie odmawiali, aby dodać do umowy zapis o gwarancjach bezpieczeństwa. Nie chcieli nawet poruszać tej kwestii, argumentując, że nie jest to przedmiotem tej umowy. Byliśmy w sytuacji bez wyjścia. Mogliśmy podpisać ugodę, przekazać USA nasze bogactwa naturalne i nadal nie mieć gwarancji, że zakończenie wojny nie odbędzie się na rosyjskich warunkach - mówi nasz rozmówca.

Jedynym argumentem ze strony wysłanników Trumpa miało być zapewnienie, że umowa będzie sama w sobie gwarancją bezpieczeństwa, ponieważ "Ameryka będzie bronić swoich inwestycji".

- W 2014 roku na Krymie i w Donbasie też był amerykański biznes i to nie powstrzymało Putina. A po rozpoczęciu inwazji - w całej Ukrainie. Rozumieliśmy, że nie obchodzi ich amerykański biznes. Oni chcieli za wszelką cenę szybko podpisać umowę, nie oferując nic w zamian - wskazuje urzędnik.

Po kolejnych rundach negocjacji wysłannicy Trumpa uwzględnili większość uwag Ukrainy.

- Z tekstu umowy zniknęła wzmianka o nieistniejącym długu oraz udało nam się wynegocjować, że 50 proc. dochodów od przyszłej monetyzacji od eksploatacji nowych złóż będzie odprowadzano do funduszu odbudowy Ukrainy, co sprawiło, że umowa stała się bardziej sprawiedliwa - mówi nasze źródło.

W nowej umowie znalazło się także, choć dość rozmyte, sformułowanie, że "USA będą wspierać Ukrainę w dążeniu do otrzymania gwarancji bezpieczeństwa niezbędnych do długotrwałego pokoju".

- Ten wpis był wstępem do kolejnych negocjacji, które miały się zacząć przed podpisaniem ostatecznej umowy. Amerykanie doskonale wiedzieli, że na tym nam zależy najbardziej - wyjaśnia nasz rozmówca.

28 lutego Wołodymyr Zełenski wyruszył do Waszyngtonu, gdzie podczas spotkania z Trumpem doszło do scysji, a rozmowy zostały zerwane.

wp.pl