środa, 15 lutego 2017
Trzy lata temu Uniwersytet Browna spróbował oszacować koszty 10-letniego militarnego zaangażowania się USA w Iraku. Akademicy obliczyli, że inwazja na ten kraj i próba zapanowania nad nim kosztowała amerykańskiego podatnika trudną do wyobrażenia kwotę 1,7 bln dol. A do tego trzeba jeszcze doliczyć 490 mld dol. wypłaconych rodzinom poległych oraz rannym i zdemobilizowanym żołnierzom. Na dodatek wówczas nikt nie myślał, że na gruzach Iraku Saddama Husajna powstanie kalifat Państwa Islamskiego, z którym trzeba będzie toczyć kolejną, bardzo kosztowną wojnę. Co gorsza, z opublikowanego w lipcu tego roku w Londynie raportu sir Johna Chilcota, który kierował pracami komisji dochodzeniowej, wynika, iż wojna z Irakiem nie była wcale konieczna. Decyzje o inwazji podejmowano na podstawie fałszywych, a często wręcz sfałszowanych danych wywiadowczych. Na dodatek amerykański prezydent George W. Bush i brytyjski premier Tony Blair świadomie okłamali opinię publiczną oraz ONZ, by wzniecić konflikt zbrojny. Nie osiągając potem założonych celów politycznych, za to destabilizując cały Bliski Wschód. Jako dodatkowe skutki uboczne należy jeszcze wymienić gwałtowne przyśpieszenie wzrostu długu publicznego Stanów Zjednoczonych i podważenie światowej hegemonii jedynego supermocarstwa. A przecież militarnie Irak został zmiażdżony w ciągu miesiąca.
forsal.pl
W ciągu ostatnich 40 lat największe zagrożenia dla Zachodu pojawiły się ze strony eksporterów ropy. Przychody z jej sprzedaży finansowały inwazję Iraku na Kuwejt, wsparcie terrorystów przez Libię i budowę radzieckiego arsenału nuklearnego w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. A w dzisiejszych czasach – powstanie Państwa Islamskiego, inwazję Rosji na Krym i pomoc irańską dla Hamasu i Hezbollahu. Eksporterzy ropy stanowią ponad 70 procent krajów, które znalazły się na amerykańskiej liście sponsorów terroryzmu. A źródłem pozyskiwania przez nich finansowania jest w ostatecznym ogniwie łańcucha zwykły konsument, robiący codzienne zakupy na stacji benzynowej lub w sklepie. W 2014 roku każde gospodarstwo domowe w USA wsparło w ten sposób autorytarnych władców kwotą przeciętnie 250 dolarów. To około 10 procent ich całkowitych wydatków na paliwo.
(...)
Zachodni przywódcy starali się do tej pory wykorzystać trzy główne strategie do nadzorowania władzy w krajach „napędzanych ropą”. W przeszłości budowali z dyktatorami sojusze. Stany Zjednoczone utrzymywały ścisłe relacje z szachem Iranu do momentu jego obalenia w 1979 roku. Podobnie – z Saddamem Husseinem od lat 80. do 90. ubiegłego wieku i z Kaddafim od 2003 do 2011, wciąż utrzymują te relacje z reżimem saudyjskim. Druga strategia to sankcje – nakładane na Iran, Irak, Libię, Rosję, Sudan i Syrię. Trzecia strategia to interwencje militarne jak w Iraku czy Libii.
W wyniku żadnej z tych strategii nie udało się osiągnąć zasadniczego celu, czyli zlikwidowania niekontrolowanej władzy nad zasobami. A sytuacja na Bliskim Wschodzie jest najbardziej niestabilna od 50 lat. Eksportowany przez Saudów wahabizm ewoluuje łatwo w ekstremizm wnikający do innych krajów. Te strategie nic więc nie dały.
Ross podaje w swojej książce dane, z których wynika, że między 1980 a 2013 rokiem kraje eksportujące ropę były o 50 procent bardziej podatne na rządy autorytarne niż te, które nie mają cennych zasobów. Były też dwukrotnie bardziej narażone na wybuch wojen domowych. Nie oszukujmy się. Roponośne kraje nie są dziś ani bogatsze, ani nie dysponują większą wolnością czy warunkami do pokoju niż w latach 80. XX wieku.
obserwatorfinansowy.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)