Oba kraje wystawiły zawodowców: Rosjanie Siergieja Riabkowa, a Amerykanie Wendy Sherman. On – wiceminister dyplomacji, typowany na następcę Siergieja Ławrowa. Ona – wiceszefowa Departamentu Stanu, znana z negocjacji z najtwardszymi reżimami, Koreą Północną oraz Iranem. Asystowali im generałowie – Aleksander Fomin i James Mingus. Czarne limuzyny, silna ochrona rezydencji, dziennikarze śledzący każdy ruch dyplomatów i rozmowy za zamkniętymi drzwiami. A w tle widmo inwazji na Ukrainę, jeśli nie potoczą się one po myśli Kremla, i zapewnienia USA, że „nic o was bez was”.
Zaproszenie Kreml złożył także w duchu poprzedniej epoki, czyli koncentrując ponad 100 tysięcy żołnierzy na granicy z Ukrainą. W połowie grudnia nota dyplomatyczna z listą żądań trafiła na ręce Karen Donfried, która w Departamencie Stanu odpowiada za Europę i Eurazję. Były one tak radykalne, że nie chcąc, by zostały przemilczane przez Biały Dom, Rosjanie dla pewności opublikowali je dwa dni później na stronie internetowej swojego resortu. Sprowadzają się do odwrócenia „największej geopolitycznej katastrofy XX wieku”, jak 17 lat temu Władimir Putin ocenił upadek imperium radzieckiego.
Kreml dyktuje warunki w stylu Andrieja Gromyki, najsłynniejszego radzieckiego szefa dyplomacji, który funkcję tę pełnił prawie 30 lat, a do historii przeszedł jako „mister-niet”. Trzy z żądań uznaje za niepodlegające negocjacjom. To, że NATO nie będzie się rozszerzać na wschód, co między wierszami oznacza nic innego, jak „ręce precz od Ukrainy” (oraz Gruzji), to raz. Dwa, że nie będzie żadnych systemów ofensywnych w państwach graniczących z Rosją, czyli w Polsce, krajach bałtyckich, a także tych z basenu Morza Czarnego w pobliżu anektowanego osiem lat temu Krymu. Trzy, że NATO ma wycofać swoje wojska z państw przyjętych do Sojuszu po 1997 roku, gdy tworzona była Rada Rosja–NATO. Byłoby to równoznaczne z pozbawieniem krajów z byłego bloku komunistycznego gwarancji bezpieczeństwa. Do strefy buforowej trafiłyby więc Polska, Czechy, Węgry (przyjęte do Sojuszu w 1999 roku), Bułgaria, Estonia, Litwa, Łotwa, Rumunia, Słowacja, Słowenia (2004), Albania, Chorwacja (2009), Czarnogóra (2017) oraz Macedonia Północna (2020). W przypadku spełnienia tych żądań Kremlowi udałoby się odtworzyć ważną część zimnowojennego podziału świata, wymuszając na Zachodzie uznanie wygodnych dla Rosji stref wpływów.
„Jednym z celów prezydenta Putina – w tym samym wywiadzie mówił Blinken – jest odbudowanie strefy wpływów nad państwami, które kiedyś były częścią ZSRR”. 30 lat temu na obszarze byłego imperium powstało 15 niepodległych państw. Status sukcesorki prawno-międzynarodowej ZSRR zachowała Rosja, pozostałe miały trzy dekady, żeby nauczyć się funkcjonować samodzielnie i poszukiwać nowych partnerów. Skrajnymi przypadkami, które zamarzyły pójść śladem republik bałtyckich – wstąpić do NATO i zintegrować się z Unią Europejską – były Gruzja oraz Ukraina. Dla obu skończyło się to wojną z Rosją: w Gruzji w 2008 roku, a w Ukrainie w 2014 roku, pod postacią aneksji Krymu i wojny na Donbasie. Dla Kremla oba przypadki oznaczały wypychanie Zachodu z jej strefy wpływów. Niczym innym jest więc aktualna eskalacja na granicy z Ukrainą, chyba że jeszcze ktoś wierzy w zapewnienia Dmitrija Pieskowa, rzecznika Kremla, że „Rosja nie stanowi zagrożenia dla swoich sąsiadów”.
Uciekinierów z rosyjskiej „bliskiej zagranicy” Kreml powstrzymuje starymi radzieckimi metodami, czyli siłą, czego doświadczył Kijów oraz Tbilisi. Pozostałych wiąże metodą kija i marchewki. Jak Alaksandra Łukaszenkę od czasu masowych protestów społecznych po sfałszowanych wyborach latem 2020 roku. Kij to świadomość, że Mińsk jeszcze nigdy nie był tak zależny od dobrej lub złej woli przywódcy w Moskwie. Marchewka jest mała, są nią pożyczki na przetrwanie reżimu dawkowane metodą kropelkową. Na Rosję skazana jest również Armenia, która jesienią 2020 roku przegrała wojnę w niekończącym się konflikcie o Górski Karabach. Rosja związana sojuszem z małą, biedną Armenią de facto nie zareagowała na militarną ofensywę Azerbejdżanu, z którym łączyły ją bardzo intratne kontrakty zbrojeniowe. Dopiero w ostatniej chwili wymusiła na stronach zawieszenie broni, które Ormianie odebrali jak przymuszenie do kapitulacji. Mimo upokorzenia, zakleszczeni pomiędzy Turcją a Azerbejdżanem nie mają poza Rosją alternatywy.
Najprostszym instrumentem przywoływania niepokornych do porządku jest kurek gazowy. Sojusznicy otrzymują paliwo po atrakcyjnych cenach dopóty, dopóki nie sprawiają kłopotów. A taki powstał w Mołdawii, gdzie prokremlowskiego prezydenta Igora Dodona dwa lata temu zastąpiła prodemokratyczna Maia Sandu. Nie trzeba było długo czekać. Jesienią ubiegłego roku wygasł kontrakt z Gazpromem, a związany z Kremlem gigant gazowy tak drastycznie podniósł ceny dla kompletnie uzależnionej od jego dostaw Mołdawii, że wywołał kryzys państwowy podważający zaufanie do nowych prozachodnich władz. Wprawdzie ostatecznie udało się zawrzeć kompromis i podpisać nowy kontrakt, lecz kosztem droższego gazu oraz odroczenia reform rynku energii. Rząd w Kiszyniowie zyskał jednak pięć lat na odnalezienie nierosyjskich źródeł dostaw. Wiadomość z Moskwy była czytelna – wydostać się ze jej wpływów nie będzie ani łatwo, ani tanio.
new.org.pl