środa, 10 marca 2021


W ramach globalnych łańcuchów wartości organizowane są transgraniczne procesy projektowania, produkcji i dystrybucji, dzięki którym powstaje znaczna część tego co kupujemy i konsumujemy każdego dnia – począwszy od żywności i leków, aż po smartfony i samochody. Niektórzy decydenci polityczni i analitycy zastanawiają się obecnie, czy bardziej „zlokalizowana” produkcja kluczowych towarów mogłaby zapewnić lepsze zabezpieczenie przed potencjalnymi zakłóceniami, które mogą skutkować niedoborem dostaw oraz niepewnością wśród konsumentów i przedsiębiorstw (Javorcik 2020, OECD 2020a).

Chociaż obserwujemy nasilenie dyskusji na temat zalet i wad globalnych łańcuchów wartości, a niektóre kraje już omawiają (lub wprowadzają) zachęty dla przedsiębiorstw do ponownego przeniesienia do kraju swoich aktywności, wciąż niewiele jest analiz empirycznych kwantyfikujących koszty i korzyści związane z różnymi wariantami polityki publicznej w tym zakresie. Jak dotąd niewiele było badań, w których podjęto próbę ilościowego określenia domniemanego kompromisu między efektywnością ekonomiczną a bezpieczeństwem dostaw w ramach globalnych łańcuchów wartości.

(...)

W celu wypełnienia tej luki, w ostatnim czasie prowadzone są symulacje przy pomocy modelu OECD METRO (tj. wielopaństwowego, wielosektorowego, obliczeniowego modelu równowagi ogólnej), w których porównuje się dwie stylizowane wersje gospodarki światowej.

Reżim „gospodarek wzajemnie powiązanych” („interconnected economies”) odwzorowuje fragmentację produkcji w globalnych łańcuchach wartości w stopniu zbliżonym do tego, jaki obserwujemy obecnie, przy jednoczesnym uwzględnieniu zmian, które już wynikły z kryzysu związanego z COVID-19 (OECD 2020b). Zmiany te obejmują spadek podaży i wydajności pracy, zmniejszenie popytu na niektóre towary i usługi oraz wzrost kosztów handlowych związany z nowymi procedurami celnymi w przypadku towarów, jak również ograniczeniami w czasowym przepływie osób w przypadku usług.

W reżimie „zlokalizowanym”, w którym państwa „zamykają się na świat zewnętrzny” („localised – turning inward”), produkcja jest bardziej „lokalna”, a przedsiębiorstwa i konsumenci w mniejszym stopniu polegają na dostawcach zagranicznych. Ten ilustracyjny świat kontrfaktyczny konstruowany jest poprzez globalny wzrost ceł importowych do poziomu 25 proc. Jest to połączone z wyobrażanym subsydiowaniem krajowej wartości dodanej odpowiadającym 1 proc. PKB. Dotacje te dotyczą pracy i kapitału i są kierowane do krajowych sektorów nie usługowych (co ma naśladować oddziaływanie dotacji na ratowanie produkcji lokalnej). Zakłada się również, że w reżimie „zlokalizowanym” przedsiębiorstwa doświadczają większych ograniczeń w zakresie zmiany źródeł pozyskiwania wykorzystywanych przez siebie produktów, co sprawia, że międzynarodowe łańcuchy dostaw są bardziej sztywne. Takie założenia stwarzają silne bodźce do zwiększania produkcji krajowej i zmniejszania stopnia zależności od handlu międzynarodowego.

(...)

W toku badania stwierdzono, że system „zlokalizowany” (w którym gospodarki są mniej powiązane wzajemnie) cechuje się znacznie niższym poziomem aktywności gospodarczej i niższymi dochodami. Według szacunków, przejście na reżim „zlokalizowany” obniży światowy realny PKB o ponad 5 proc. w stosunku do poziomu bazowego po pandemii COVID-19. Spadek aktywności gospodarczej jest znaczący we wszystkich regionach i krajach, a w niektórych przypadkach sięga wartości dwucyfrowych. W związku z tym większa „lokalność” produkcji dodatkowo pogłębiłaby spowolnienie gospodarcze spowodowane przez pandemię.

Ponadto, pomimo wsparcia i ochrony producentów krajowych w ramach reżimu „zlokalizowanego”, nie wszystkie etapy procesu produkcji mogą być prowadzone w danym kraju, a handel pośrednimi nakładami produkcyjnymi i surowcami nadal odgrywa ważną rolę w produkcji krajowej. W tym kontekście mniejsza międzynarodowa dywersyfikacja źródeł zaopatrzenia oraz rynków sprzedaży oznacza, że większość rynków krajowych będzie zmuszona ponieść koszty dostosowań wymaganych do absorpcji wstrząsów. W praktyce przekłada się to na większe wahania cen i znaczne zmiany wielkości produkcji, co ostatecznie prowadzi do większej zmienności dochodów. W tym sensie bardziej „zlokalizowany” reżim nie zapewnia ani większej wydajności, ani większego bezpieczeństwa dostaw

(...)

Większa „lokalizacja” produkcji oznacza również większą zależność od mniejszej liczby źródeł nakładów produkcyjnych (które często są również droższe). W tym reżimie, w sytuacji gdy w jakimś miejscu w łańcuchu dostaw dochodzi do zakłóceń, znalezienie gotowych zamienników jest trudniejsze i bardziej kosztowne, co tworzy większe ryzyko braku bezpieczeństwa dostaw. Dotyczy to również sektorów często postrzeganych jako strategiczne, takich jak żywność, podstawowe produkty farmaceutyczne, pojazdy silnikowe oraz produkty elektroniczne.

(...)

Chociaż w dyskusjach dotyczących globalnych łańcuchów wartości często mówi się o konflikcie między wydajnością a bezpieczeństwem, badania OECD pokazują, że większa „lokalność” produkcji nie musi wcale prowadzić do osiągnięcia którejkolwiek z tych wartości. „Lokalizacja” produkcji jest kosztowna dla najbardziej rozwiniętych krajów i praktycznie niemożliwa dla krajów mniej rozwiniętych. Zarazem reżimy „zlokalizowane” zapewniają mniejszą ochronę przed szokami.

obserwatorfinansowy.pl

Obecna faza konfliktu turecko-kurdyjskiego rozpoczęła się w 2015 r. wraz z sukcesami syryjskich struktur PKK w wojnie z Państwem Islamskim (efekt m.in. współpracy z USA, której skutkiem było powstanie kurdyjskiego parapaństwa w Syrii), sukcesami Demokratycznej Partii Ludów (HDP) i jej radykalizacją pod wpływem PKK oraz rebelią w południowo-wschodniej Turcji, brutalnie stłumioną przez Ankarę. Uznając aktywność PKK w Syrii za przyczynę problemów, Turcja w latach 2016–2019 przeprowadziła na północy tego kraju dwie operacje zbrojne na wielką skalę, w efekcie czego zajęła i kontroluje obszary bezpośrednio przylegające do jej południowej granicy. Równolegle Ankara przeprowadza regularne naloty i rajdy w północnym Iraku, gdzie w górach Kandil od trzech dekad znajduje się główny bastion PKK (operacje te budzą stały sprzeciw Bagdadu i mieszane reakcje irackich Kurdów). Ostatnia operacja, w wyniku której dokonano odkrycia zwłok jeńców, może jednak doprowadzić do zwiększenia determinacji Turcji, dążącej do wymuszenia na rządzie irackim zgody na przeprowadzenie dużej akcji militarnej analogicznej do wcześniejszych działań w Syrii. W szerszym wymiarze staje się to dla Turcji pretekstem do podjęcia twardej gry z USA, której stawką jest ostateczne zdjęcie amerykańskiego parasola znad związanych z PKK Kurdów w Syrii i Iraku.

W wymiarze wewnętrznym bezpośrednią konsekwencją zbrodni może być delegalizacja prokurdyjskiej HDP. Jej obecność w tureckim krajobrazie politycznym stanowi poważny problem w sferze rządzenia państwem dla Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Po pierwsze HDP popierana jest przez większość ludności na terenach zdominowanych przez Kurdów (w ostatnich wyborach uzyskała ponad 6 mln głosów). Po drugie postuluje ona radykalną decentralizację państwa, zaś w przeszłości tworzyła alternatywne struktury administracyjne. W Turcji, gdzie jedność i niepodzielność państwa, a także jego centralistyczny charakter traktowane są jako aksjomaty, tego typu program (wypływający wprost z ideologii PKK, ale także nieformalnych powiązań z tą partią) skutkuje izolacją polityczną głoszącego go ugrupowania i represjami. Większość ścisłego kierownictwa HDP przebywa więzieniu, zaś wybrane z jej list lokalne władze zastępowane są przez wyznaczonych przez Ankarę komisarzy. W sytuacji piętrzących się problemów wewnętrznych (pogarszająca się sytuacja gospodarcza, ostra polaryzacja społeczna) bardzo prawdopodobna wydaje się zatem delegalizacja HDP (co może poprzeć także opozycja). Sprawę tę podnosili już w przeszłości przedstawiciele rządzącej AKP, zaś w ostatnich tygodniach koalicyjna Partia Ruchu Nacjonalistycznego (MHP) wzmagała naciski na władze. Zapowiedzią ostatecznej rozprawy z HDP są masowe aresztowania jej członków i osób z nią powiązanych – tylko 15 lutego objęły one ponad 700 osób.

osw.waw.pl

W grudniu 2020 r. prezydent Władimir Putin podpisał pakiet ustaw zaostrzających przepisy dotyczące m.in. organizacji pozarządowych, zgromadzeń publicznych i cenzury w mediach. Jest to jeden z elementów wyznaczających nową jakość w polityce wewnętrznej Kremla – rosyjski autorytaryzm de facto porzucił pozorowanie procedur demokratycznych na rzecz zwiększonej kontroli i represji.

Ustawy są wyrazem niepokoju rządzących, wywołanego pandemią, kryzysem gospodarczym, niekorzystnymi trendami w nastrojach społecznych, a także zmniejszającym się wpływem propagandy państwowej na obywateli. Władze obawiają się przede wszystkim o przebieg wyborów parlamentarnych zaplanowanych na wrzesień 2021 r. Lęk ten podsyciły masowe protesty na Białorusi, uważanej do niedawna za stabilny reżim autorytarny. Poza instrumentami prawnymi zwalczaniu oponentów ma służyć neosowiecka retoryka „oblężonej twierdzy”, w tym ostrzeżenia o planach obcej ingerencji w wybory. Prawdopodobne jest jednak, że przyjęta strategia okaże się kontrproduktywna i jedynie podsyci narastające niezadowolenie elektoratu.

(...)

Do obowiązujących od 2012 r. ustaw dotyczących „organizacji pozarządowych – agentów zagranicznych” (podmiotów zajmujących się „działalnością polityczną” i „finansowanych z zagranicy”)[1] dodano możliwość odgórnego narzucania takiego statusu dwóm nowym kategoriom podmiotów. Pierwszą z nich są osoby fizyczne. O ile przepisy obowiązujące od 2019 r. pozwalały objąć tym statusem dziennikarzy i blogerów[2], o tyle od 2021 r. jako „agenci” mogą zostać zakwalifikowani ludzie „zajmujący się polityką w interesach obcego państwa lub jego obywateli lub organizacji zagranicznej”. Osoby fizyczne o statusie „agentów” m.in. nie będą mogły być mianowane na urzędy w administracji państwowej i na szczeblu municypalnym (władze planują też de facto odsunąć je od stanowisk obsadzanych w drodze wyborów – zob. dalej). Drugą kategorią podmiotów, które będą mogły być objęte statusem „agenta” są organizacje niezarejestrowane jako osoby prawne. Dotychczas taki mniej sformalizowany rodzaj działalności stanowił jedną z częściej wykorzystywanych furtek pozwalających omijać restrykcyjne przepisy wymierzone w „agentów”.

(...)

Choć wolność zgromadzeń, przede wszystkich pokojowych protestów przeciwko władzy, była w Rosji od dawna coraz bardziej ograniczana, to jednak istniały luki w prawie umożliwiające jeśli nie skuteczną organizację demonstracji, to – niekiedy – skuteczne dochodzenie praw w sądzie. Jedną z takich furtek były indywidualne i zbiorowe pikiety, niewymagające zgody władz. Nowe przepisy likwidują ją poprzez: rozszerzenie definicji „zgromadzenia publicznego”; poszerzenie katalogu drobiazgowych wymagań (w tym finansowych) co do sposobu organizacji zgromadzeń; ułatwienie ich delegalizacji bądź odwoływania przez organy administracji; ograniczenia praw dziennikarzy relacjonujących ich przebieg. Przepisy faktycznie likwidują wolność zgromadzeń w Rosji, a możliwość organizacji wszelkich form publicznego protestu będzie w myśl prawa uzależniona od uprzedniej zgody urzędników i drobiazgowo reglamentowana.

Wprowadzono kolejne obostrzenia dotyczące przekazu informacyjnego, mające utrudnić działalność niezależnych środków masowego przekazu. Przewidziano prawną możliwość blokowania (lub spowalniania pracy) takich serwisów jak Facebook, Twitter czy YouTube, jeśli będą one „dyskryminować” podmioty rosyjskie (w praktyce może to dotyczyć sytuacji, gdy na przykład – w ramach walki z dezinformacją – będą usuwać materiały rozpowszechniane przez kremlowskich propagandystów).

Zaostrzono kary za „oszczerstwo”, tym samym znacząco rozszerzając możliwości karania internautów za krytykę władz (implicite regulacje dotyczą m.in. oskarżeń o korupcję). Kilkukrotnie podniesiono też wysokość grzywien za „zamieszczanie obraźliwych treści w Internecie”. Ustawa ta została propagandowo przedstawiona jako akt „przeciwko chamstwu urzędników” (pogardliwe wypowiedzi urzędników różnych szczebli pod adresem współobywateli wywoływały w ostatnich latach oburzenie społeczne), jednak jej przepisy mają charakter uniwersalny, a definicja „obraźliwego” charakteru wypowiedzi internautów jest bardzo pojemna.

(...)

Rozszerzono możliwość zakazywania operatorom danych ujawniania danych osobowych, w tym majątkowych, funkcjonariuszy publicznych, zakazano też rozgłaszania informacji na temat czynności operacyjno-śledczych. Ustawa wydaje się przede wszystkim reakcją na wycieki informacji kompromitujące rosyjskie służby specjalne w ostatnich latach. Ma ona utrudniać prowadzenie niezależnych śledztw dotyczących łamania prawa przez urzędników i przedstawicieli struktur siłowych, w tym przestępstw korupcyjnych i stosowania przemocy wobec pokojowych demonstrantów. Jej intencją jest też uniemożliwienie zbierania danych o funkcjonariuszach służb specjalnych zaangażowanych w operacje w Rosji i poza jej granicami, których cel stanowi m.in. likwidacja osób uznawanych za niebezpieczne dla reżimu.

osw.waw.pl

Szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow podczas konferencji prasowej po rozmowach z Josepem Borrellem pozwolił sobie na stwierdzenie, że Rosja nie traktuje UE jako wiarygodnego partnera oraz na kilka innych dość uszczypliwych, ale mieszczących się w kanonie dyplomacji (która – dodajmy - polega nie ma mówieniu prawdy, ale na prezentowaniu swojego stanowiska) uwag pod adresem państw Unii.

Równocześnie Rosja, dokładnie w trakcie trwania wizyty, wydaliła trzech dyplomatów z państw UE, którzy jakoby naruszyli zasady, obserwując demonstracje w obronie Aleksieja Nawalnego, co jest oczywiście nieprawdą, gdyż normą w świecie współczesnych stosunków międzynarodowych jest to, że dyplomaci obserwują demonstracje. Ich wydalenie w dniu wizyty Josepa Borrella było rzecz jasna ze strony Rosji wyraźną ostentacją.

(...)

Doradca kolejnych ministrów spraw zagranicznych PiS Przemysław Żurawski vel Grajewski stwierdził, że wizyta szefa unijnej dyplomacji w Moskwie będzie odebrana jako "przyzwolenie na niedemokratyczne działania Rosji". Powyższe jest o tyle dziwne, że Borrell dokładnie na temat demokracji i praw człowieka publicznie się wypowiadał.

Dziennikarka i ekspertka Maria Przełomiec stwierdziła z kolei, że Rosjanie porozmawiali z Borrellem jak "z kompletnie nieprzygotowanym, żałosnym naiwniakiem". Jeszcze dalej idzie portal TVP Info, który piórem skądinąd mającego dużą wiedzę o Rosji Grzegorza Kuczyńskiego, stwierdza, że Rosja "upokorzyła UE" (już nie Borrella, a całą Unię).

Poseł PiS do Parlamentu Europejskiego Kosma Złotowski w licytacji na to, kto powie coś najostrzejszego, licytował jeszcze wyżejm stwierdzając, że Borrell "stracił nie tylko twarz, ale i wiarygodność", a Jacek Saryusz–Wolski apelował, by szefa unijnej dyplomacji "nigdy więcej" nie wysyłać do Moskwy.

Wicedyrektor Polsko – Rosyjskiego Centrum Dialogu i Porozumienia Łukasz Adamski stwierdził, że "Kreml nie tylko upokorzył ewidentnie nieprzygotowanego urzędnika UE, ale i całą wspólnotę", czym – zapewne niechcący – upokorzył Borrella, bo urzędnikiem jest raczej p. Adamski, a nie szef unijnej dyplomacji.

Wszystkich przebił jednak dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych Sławomir Dębski, który stwierdził, że wizyta Borrella, podważa wiarygodność szefa... niemieckiej dyplomacji Heiko Massa, bowiem ten popierał pomysł wizyty Borrella w Moskwie (jak wiadomo pisanie źle o Niemcach to zawsze punkt w PiS).

Jeśli podsumować powyższe glosy, to wyłania się z nich obraz szefa unijnej dyplomacji (skądinąd byłego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego i ministra spraw zagranicznych Hiszpanii) jako człowieka albo niepoważnego, albo cierpiącego na demencję. Unia Europejska to zaś "miękiszony".

Wszyscy komentujący wydają się przy tym w ogóle nie przejmować tym, że nie mają pojęcia o przebiegu rozmów. Przemysław Żurawski vel Grajewski wizytę komentował, nim ta się w ogóle jeszcze zakończyła, co każe zakładać, że jej przebieg w zasadzie nie miał większego znaczenia.

Żaden z komentujących, powtarzając słowa Ławrowa, które padły podczas konferencji prasowej, nie przytacza tego, co mówił z kolei Borrell, który apelował w imieniu UE o zwolnienie Aleksieja Nawalnego oraz domagał się śledztwa w sprawie jego otrucia. Obrazowi rzekomo upokorzonego Borrella nieco by to bowiem przeczyło. Absolutnie żaden z komentujących nie dostrzegł też tego, że szef rosyjskiej dyplomacji kilka razy mówił o unijnych sankcjach wobec Rosji, co też nieco zmienia obraz relacji, które w odbiorze komentatorów związanych z PiS są takie, że UE się do niczego nie nadaje i tylko ustępuje Rosji, a w rzeczywistości są takie, że UE konsekwentnie stosuje wobec Rosji sankcje ekonomiczne.

Retorycznym pytaniem byłoby, czy Ławrow byłby tak nieuprzejmy, jak twierdzą nasi komentatorzy, wobec Borrella, gdyby ten przywiózł do Moskwy jakiekolwiek ustępstwa. Można byłoby oczywiście mieć uwagi do zachowania Borrella podczas konferencji prasowej, ale potępiający Borrella wydają się oczekiwać, że szef unijnej dyplomacji powinien sobie dyplomację darować i powiedzieć Ławrowowi, że uważa go za twarz bandyckiego reżimu, albo w inny sposób wdać się z nim w publiczną połajankę, a tego żaden zachodni dyplomata z zasady nigdy nie zrobi.

(...)

W całej sprawie najzabawniejsze, ale zarazem najbardziej niepokojące jest to, że ton polskich komentarzy jest echem relacji nie np. BBC lub CNN, gdzie w ogóle nie ma mowy o upokorzeniu Borrella, a na pierwszym miejscu akcentuje się jednoznaczne wypowiedzi nie Ławrowa, a Borrella domagającego się uwolnienia Nawalnego, lecz tego, co napisała kremlowska tuba propagandowa, czyli portal Sputnik. Sputnik – inaczej niż media zachodnie – stwierdza, że "Ławrow nie zostawił suchej nitki na relacjach Rosji z UE".

(...)

Polskie komentarze na temat wizyty Borrella nie mają nic wspólnego z przebiegiem samej wizyty. Polska była, wspólnie z Rumunią i państwami bałtyckimi, w ogóle przeciwna temu, by Borrell pojechał do Moskwy. Trudno nie odnieść wrażenia, że ponieważ szef unijnej dyplomacji nie posłuchał polskich uwag, dla wielu w Warszawie jego wizyta była klęską niejako z zasady.

Polska tymczasem widząc, że jest niemal osamotniona (towarzystwo Rumunii i państw bałtyckich tego nie zmienia) zamiast dalej protestować w sytuacji, gdy było już jasne, że protesty na nic się nie zdadzą, powinna była zabiegać o to, by kilka polskich postulatów zostało wpisanych do agendy Borrella, a jeszcze lepiej – sporządzić notatkę, przekazać ją i spowodować, by została przeczytana i wzięta pod uwagę. Notatkę o tym jak wizytę przygotować tak, aby nie doszło w trakcie jej trwania do niepotrzebnych incydentów i by mieć przygotowane reakcje na wszelkie możliwe rosyjskie prowokacje. Tego drugiego nie zrobiliśmy, bo takiej notatki nie umiemy napisać, do agendy nie mamy nic do wpisania, a jak mamy to nikt naszego głosu i tak nie bierze pod uwagę, bo jedyne co mamy do zaproponowania to, by z Rosją w ogóle nie rozmawiać.

W dyplomacji, jak i w każdej innej działalności człowieka, protestowanie i mówienie "nie, bo nie” jest proste. Wystarczy powiedzieć swoje, nadąć się i wyjść. Dyplomacja zaczyna się z kolei albo wówczas, gdy te nasze protesty odnoszą skutek, a nie są jedynie kwitowane wzruszeniem ramion, albo wówczas, gdy zamiast protestować bez żadnego skutku, umiemy wpływać na rzeczywistość. Polska, jak widać, uprawia coś, ale to coś dyplomacją nie jest.

Dyplomacja jest jak opera. Owszem liczą się stroje i inscenizacja, ale jednak libretto, muzyka i głosy liczą się bardziej. Polska zachowuje się tymczasem jak ubogi krewny, który obejrzawszy stroje i dekoracje na scenie, wydał już opinię na temat spektaklu nim ten miał w ogóle swą premierę. Przy okazji zaś dał do zrozumienia głównemu śpiewakowi na scenie, że ten fałszuje i powinien co najwyżej śpiewać w lokalnej tancbudzie. Zapewne nie przeszkodzi nam to oczekiwać, by Borrell w przyszłości słuchał naszych rad ze szczególną życzliwością.

onet.pl

– W polskiej konstytucji powinien znaleźć się zapis, że wykluczona jest adopcja dziecka przez osobę pozostającą w związku jednopłciowym. Dla bezpieczeństwa dziecka, dla jego prawidłowego wychowania, dla szerzenia dobra dziecka, taki zapis powinien istnieć – ogłasza w kampanii prezydent Andrzej Duda.

Portale informacyjne chwilę później wysyłają do swoich użytkowników pilne "pushe" z tym newsem. Twitter się grzeje. O sprawę od razu jest pytany konkurent Dudy, czyli Rafał Trzaskowski.

Kilka dni wcześniej "Rzeczpospolita" ujawnia, że prezydent ułaskawił pedofila, który przez wiele lat znęcał się nad własną córką. Na Dudę spada fala krytyki. Kandydat PiS broni się, mówiąc o tym, że wniosek poparła matka i prześladowana dziewczyna. Atakuje przy okazji "Fakt", który ujawnił kolejne szczegóły sprawy.

– Co się dzieje? Czy ten koncern, Axel Springer z niemieckim rodowodem, który jest właścicielem gazety "Fakt”, chce wpłynąć na wybory prezydenckie w Polsce? Tak? Niemcy chcą wybierać w Polsce prezydenta? To jest podłość. Nie zgadzam się na to – grzmiał Duda na wiecu w Bolesławcu.

– To była typowa zagrywka w stylu Bielana – tłumaczy były polityk prawicy. I dodaje: – To bardzo proste: jak masz kłopoty, znajdź fikcyjny problem, w którym twój przeciwnik poczuje się niekomfortowo. Mówiąc w skrócie, wywołaj wojnę.

(...)

W kampanii prezydenckiej wymyśloną przez Bielana Albanią były "Niemcy" i "LGBT". Zresztą ten drugi temat pojawił się w kampanii już wcześniej. Sztab Andrzeja Dudy odgrzał go po wejściu do bitwy o prezydenturę Rafała Trzaskowskiego, który szybko zaczął zyskiwać w sondażach.

Orkiestra PiS zaczęła wówczas grać homofobiczną melodię na kilku fortepianach.

Z jednej strony był sam prezydent ("LGBT to neobolszewizm"), z drugiej zagończycy w stylu posła Przemysława Czarnka (to ten od stwierdzenia, że ludzie LGBT "nie są równi ludziom normalnym", obecny minister edukacji), z trzeciej TVP z Jackiem Kurskim na czele.

– Bielan i Kurski mają dwa różne sposoby myślenia i działania. Kurski betonuje elektorat PiS, Bielan sięga po tę "górkę". Czyli Kurski broni, a Bielan atakuje. Nie odwrotnie – słyszymy od związanego z opozycją eksperta od strategii politycznych.

– Bo TVP tylko z pozoru jest ofensywna. Ona atakuje w sensie przekazu, ale jej celem jest obrona wyborców Prawa i Sprawiedliwości przed propagandą anty-PiS. Z kolei zadaniem Adama Bielana jest robienie dziur w murze przeciwnika – dodaje ekspert.

Bielan, który formalnie był rzecznikiem sztabu Dudy, sam czynnie brał udział w rozsiewaniu odpowiedniego przekazu. Chętnie pojawiał się w mediach. Im bliżej wyborów, tym częściej i ostrzej.

17 czerwca, wywiad dla Gazeta.pl: – Pan prezydent porównał do neobolszewizmu określoną, skrajnie lewacką ideologię nazwaną "ideologią LGBT" (…), zgodnie z którą należy pokazywać, np. w miejscach publicznych, swoje genitalia – wypala Bielan

– Ze zdziwieniem słuchałam ostatnio jego wywodów na temat LGBT. On nigdy nie miał takich poglądów – mówiła Onetowi Joanna Kluzik-Rostkowska, kiedyś w PiS, z którego w 2010 r. odeszła m.in. razem z Bielanem.

– On był absolutnie człowiekiem centrum. Misiek Kamiński był zdecydowanie bardziej konserwatywny. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – dodaje.

Bielan razem z Michałem Kamińskim tworzył osławiony duet spin doktorów, który walnie przyczynił się do podwójnej wygranej PiS w 2005 r. M.in. dzięki nim partia stworzyła rząd, a Lech Kaczyński został prezydentem.

Ci, którzy znają obu polityków, są zgodni: to Michał rzucał pomysłami jak z rękawa, Adam umiał je perfekcyjnie wcielić w życie. Obaj byli wtedy europosłami. Razem pracowali, razem uczyli się fachu od najlepszych (m.in. w USA), prywatnie się przyjaźnili.

Bielan był chrzestnym jednej z córek Kamińskiego, z kolei Kamiński został świadkiem na ślubie Bielana. Razem spędzali wakacje.

(...)

– Jest jednym z najlepszych w Polsce specjalistów od kampanii. I choć brzmi to jak komplement, to w moich ustach nim nie jest, bo służy złej sprawie. Ale służy jej dobrze – słyszymy od Michała Kamińskiego.

Więcej o Bielanie mówić nie chce. Od dawna nie rozmawiają. Ich drogi zaczęły się rozchodzić po 2010 r.

Do tamtego momentu ich polityczne kariery szły właściwie równolegle. Obaj w 1997 r. jako dwudziestokilkulatkowie zostali posłami AWS.

W kolejnych wyborach w 2001 r. uzyskali mandaty już z list PiS. Trzy lata później znaleźli się w Europarlamencie, a w 2005 r. razem świętowali wspomnianą już podwójną wiktorię Prawa i Sprawiedliwości.

I była to ich ostatnie wspólne zwycięstwo. W 2007 r. władzę przejęła Platforma Obywatelska. W 2010 r. po katastrofie smoleńskiej przyspieszone wybory prezydenckie wygrał Bronisław Komorowski, pokonując Jarosława Kaczyńskiego.

Prezes PiS, jako kandydat w żałobie po stracie brata, prezentował łagodne oblicze pod hasłem "Polska jest najważniejsza".

Jego emanacją miał być sztab. To Adam Bielan miał wpaść na pomysł, by kampanią kierowała kobieta, Joanna Kluzik-Rostkowska. Rzecznikiem sztabu został umiarkowany poseł PiS Paweł Poncyljusz.

Po wyborach okazało się, że Kaczyński chce zerwać z kampanijnym, przyjaznym wizerunkiem. W siłę zaczęli rosnąć u jego boku jastrzębie: Jacek Kurski i Antoni Macierewicz.

– To był czas, kiedy Antoni Macierewicz opowiadał już o ognistych kulach w kontekście katastrofy smoleńskiej. Nie chcieliśmy w czymś takim uczestniczyć. Adam Bielan całkowicie do tej naszej centrowej grupy pasował – mówi Joanna Kluzik-Rostkowska.

onet.pl