wtorek, 15 czerwca 2021


1 listopada, dzięki pisemnemu poleceniu Ministra Zdrowia Adama Niedzielskiego, dla niektórych medyków zaczęło się covidowe eldorado. Chcąc zachęcić lekarzy do leczenia pacjentów z koronawirusem, minister nakazał wypłacanie wysokich dodatków covidowych. Jak mówią dyrektorzy szpitali, wystarczy jeden dyżur w miesiącu, by dostać nawet 15 tys. zł dodatkowej pensji. W jednym tylko szpitalu. A przecież takich dyżurów można wziąć kilka, w różnych szpitalach.

- Nie powiem tego pod nazwiskiem, bo lekarze mnie rozszarpią. Ale znam takich, co obskakują różne szpitale jednego miesiąca. Oczywiście nie w każdym dostaną po 15 tys. zł dodatku, bo to zależy od pensji, jaką pobierają w danej lecznicy. Ale czy taki był cel ministerstwa, aby szerzyło się cwaniactwo? Dochodzi do marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Aż dziwię się, że do tej pory ten temat nie zaistniał w mediach - mówi Onetowi jeden z dyrektorów szpitali.

Przepisy - choć są różne opinie, czy polecenie ministra można traktować jako podstawę prawną - mówią tak: leczyłeś pacjenta covidowego, należy ci się 100 proc. dodatku do pensji, ale nie więcej niż 15 tys. zł w miesiącu. Lekarze, którzy zarabiają sporo, dostają więc maksymalną kwotę dodatku.

- Powiem to panu na offie. Polecenie ministra nie ma żadnej podstawy prawnej. To taki sobie komunikat odnoszący się do ustawy, żadne rozporządzenie. Na mocy takiego pisemka do kieszeni lekarzy idą setki tysięcy złotych. Specjalnie się tym jednak nie martwimy, zarabiają przecież nasi ludzie, nasze załogi - stwierdza dyrektor jednego ze szpitali.

Na polecenie ministra załapały się także pielęgniarki, ratownicy medyczni oraz "pozostali pracownicy medyczni", na przykład osoby wykonujące zdjęcia RTG, psychologowie. Są szpitale, które płacą drugą pensję na przykład za wykonanie dwóch "covidowych" zdjęć RTG w miesiącu. Z kolei żadnych dodatków nie dostały wcześniej salowe sprzątające szpitale, choć przecież mają częsty kontakt z chorymi. Wykluczono też kierowców karetek, choć przecież jadą tym samym samochodem co pozostali.

- Od listopada mamy do czynienia z paranoją. Nie tylko podzielono pracowników na tych, którzy dostają zdecydowanie zbyt wiele i na tych, który nie dostają nic za pracę z pacjentami covidowymi. To rodzi konflikty, pretensje, mnóstwo pytań. Polecenie ministra nie wprowadziło więc równości, ani także proporcjonalności. Nieważne czy masz jeden dyżur w miesiącu czy pięć, masz taki sam dodatek. Niektórzy są przy tym bardzo roszczeniowi, dantejsko walczą o te dodatki. Tylko raz dotkną pacjenta w izbie przyjęć, już wołają: mnie się należy. Nie ma zmiłuj. A przecież to publiczne pieniądze, nas wszystkich - podkreśla Paweł Daszkiewicz, dyrektor Szpitala im. Jonschera w Poznaniu.

Polecenie ministerstwa wprowadziło również chaos interpretacyjny. Wszystko przez sformułowanie, że aby otrzymać dodatek, kontakt z pacjentem musi być bezpośredni oraz nieincydentalny.

- Konia z rzędem temu, kto zdefiniuje, kiedy zaczyna się taki nieincydentalny kontakt. I to na nas, na dyrektorów szpitali, zrzucono obowiązek ustalenia, co jest nieincydentalne. Czy laryngologowi, który w szpitalu udzielił miesięcznie 5 konsultacji pacjentowi z covidem, należy się np. 10 tys. zł dodatku, czyli czyli czy powinien dostać 2 tys. za jedną taką konsultację? Albo od ilu zdjęć RTG należy się dodatek? Od jednego w miesiącu, czy może od pięciu czy piętnastu? Niektórzy sądzą, że jak raz mają kontakt z pacjentem covidowym, to już im się należy dodatek - irytuje się dyrektor Paweł Daszkiewicz.

Zaznacza, że on powiedział lekarzom brutalnie: to moje kompetencje, jako dyrektora, ustalić, komu należy się dodatek, a komu nie. Stworzył wytyczne, od ilu porad należy się dodatek. Jeśli komuś się nie podoba, może iść do sądu pracy.

- Od listopada jestem zasypywany pismami od pracowników i związków zawodowych. Można od tego zwariować. W oczach niektórych jestem "wrednym dyrektorem". Czytam w tych pismach, że inni dyrektorzy, w innych szpitalach, są bardziej liberalni i dodatki dają każdemu, komu tylko można. Ja nie będę tak robił - kończy Paweł Daszkiewicz.

(...)

O tym, jak wielkim wydatkiem są dodatki covidowe, świadczą liczby.

Przykładowo w szpitalu wojewódzkim w Lesznie na dodatki, od listopada do marca, przeznaczono 19,2 mln zł. Z kolei na leczenie covidu u pacjentów ponad połowę mniej, bo 8,4 mln złotych. Szpital wojewódzki w Poznaniu na dodatki przeznaczył 15,5 mln zł, a na leczenie 2,8 mln zł. Takich przykładów można podać znacznie więcej.

Są jednak przypadki, gdzie znacznie więcej wydano na leczenie, a mniej na dodatkowe pensje. Tak jest choćby w poznańskim szpitalu im Strusia, głównej placówce w mieście w walce z covidem. Tutaj ponad dwukrotnie więcej wydano na leczenie niż na dodatki dla personelu.

(...)

W Wielkopolsce, jak podaje oddział NFZ, średni dodatek miesięczny to 7,5 tysiąca złotych na osobę od jednego pracodawcy. Pracownicy funduszu przyznają, że wiedzą o kontrowersjach związanych z dodatkami.

- Docierają do nas sygnały o wątpliwościach dotyczących uprawnień do dodatków, najczęściej przedstawicielom podmiotów medycznych trudno zinterpretować pojęcie „incydentalnego charakteru” kontaktu z pacjentem. Zdarza się również, że na wykazach pracowników znajdują się osoby nieposiadające uprawnień do dodatku „covidowego” albo szpitale wykazują liczbę personelu nieadekwatną do liczby leczonych pacjentów. Przykładowo szpital przekazał nam wykaz pracowników, z którego wynikało, że na jednego pacjenta covidowego przypadało ponad 60 opiekujących się nim osób z personelu. Nasi pracownicy weryfikują wykazy pod kątem zgodności z poleceniem ministra zdrowia. Najczęstsze nieprawidłowości to, oprócz wspomnianych przypadków, przekroczenie limitu 15 tys. zł. Limit ten dotyczy kwoty, którą pracownik może otrzymać w jednej placówce. Jeśli jest zatrudniony u kilku pracodawców, każdy z nich niezależnie może mu wypłacić maksymalnie 15 tys. zł - wyjaśnia Marta Żbikowska-Cieśla, rzecznik wielkopolskiego oddziału NFZ.

A jak to wygląda ze strony lekarzy? Zależy, z kim się rozmawia. Przede wszystkim lekarze podkreślają, że nie można wszystkich wrzucać "do jednego wora". Wielu ciężko pracuje i pada ze zmęczenia. Niektórzy zwracają z kolei uwagę na nieuczciwe praktyki dyrektorów szpitali.

- Ja nie dostaję żadnego dodatku covidowego, bo pracuję na innym oddziale. Założenie dyrekcji jest takie, że nie leczę chorych na koronawirusa, że do mnie trafiają wyłącznie pacjenci bez covidu. Wiem jednak, jakie są kombinacje. Koledzy i koleżanki z pracy potrafią wejść na godzinę czy dwie do pacjentów z covidem, by potem odebrać wysokie dodatki, jakby pracowali nie wiadomo ile. Znam też przykład jednego z dyrektorów szpitali, który stworzył u siebie oddział covidowy i sam został jego szefem. Do pacjentów nie zagląda, ale oczywiście dodatek pobiera. To wkurzające, pozostałych lekarzy takie sytuacje irytują. Z drugiej strony pracuję w służbie zdrowia około 30 lat i niejedne patologie widziałem - opowiada chirurg z Poznania.

Z kolei lekarz z jednego ze szpitali uniwersyteckich napisał takiego maila do redakcji Onetu:

- Zaniepokojenie, a wręcz zdenerwowanie dyrektorów szpitali nie wynika absolutnie z troski o budżet państwa, bo przypominam, że dodatki covidowe nie są wypłacane ze środków szpitalnych. Dyrektorzy szpitali zarabiają krocie na dodatkach covidowych zgłaszając praktycznie cały personel do NFZ, a następnie wypłacając tylko część pieniędzy nielicznym lekarzom. W moim szpitalu dyrekcja zgłosiła za 3 miesiące tylu pracowników, że szpital otrzymał z NFZ prawie 20 mln zł, z czego do personelu trafiły „ochłapy". Nikt nie dostał 100 procent wynagrodzenia. Dyrekcja wymyślała coraz to nowsze pisma, tabelki i podania do wyliczania czasu narażenia, wpisywania dokładnie ilości minut i podpisywania oświadczenia, że jeśli kłamiemy, co do charakteru naszego narażenia, dyrektor obciąży nas kosztami i pozwie do sądu karnego za kradzież. Walka o pieniądze wciąż trwa. Personel pracujący w szpitalu tymczasowym, w tym i ja, musiał pisać przedsądowe wezwania do zapłaty, żeby otrzymać. Wobec podobnej sytuacji w całej Polsce personel medyczny zaczął się jednoczyć i buntować przeciwko nieuczciwym praktykom dyrektorów, którzy wykorzystując luki w rozporządzeniu zrobili sobie z dodatków covidowych dodatkowe źródło dochodu, czasem dochodu szpitala, a nierzadko dochodu do własnej kieszeni - przekonuje lekarz.

Kolejni lekarze tłumaczą, że wcale nie mają jednego covidowego dyżuru w miesiącu. Jest ich znacznie więcej, a oni ciężko pracują i narażają się. Są oburzeni takim stawianiem sprawy, że można dostać 15 tys. zł za jeden dyżur w miesiącu.

onet.pl

3 Maja 2011 Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama ogłosił światu śmierć terrorysty Osamy Bin Ladena. Przywódca al-Qaedy został zabity podczas operacji zespołów DEVGRU o kryptonimie “Neptune Spear”. W trakcie szturmu na budynek, amerykańscy komandosi Navy Seals stracili jeden śmigłowiec.

Kilka dni później, do czesko-amerykańskiej firmy specjalizującej się w produkcji symulatorów wirtualnych, przyszedł krótki email od amerykańskiego zleceniodawcy: “...wasz model 3D był za mały…”

Okazało się, że pomiędzy setkami różnych wirtualnych obiektów, pojazdów i postaci zlecanych do opracowania przez producenta symulatora wirtualnego na potrzeby szkolenia US Army, był jeden niepozorny kompleks budynków, typowych dla Bliskiego Wschodu. Model 3D został opracowany na podstawie dostarczonych przez zamawiającego danych, które okazały się jednak nieprecyzyjne. W efekcie końcowym element szturmu, który był ćwiczony i planowany na podstawie modelu w wirtualnym świecie okazał się niemożliwy do realizacji w rzeczywistości. Jeden śmigłowiec rozbił się, próbując lądować na zbyt małym jak się okazało podwórku przy celu operacji, zagrażając jej powodzeniu. Na szczęście mimo tej awarii misja zakończyła się sukcesem - pozostałe cechy obiektu były odwzorowane wystarczająco precyzyjnie i wirtualne szkolenie przyniosło zamierzony efekt zaskoczenia i neutralizacji przeciwnika.

(...)

Kilkanaście lat temu rozmiar podstawowego terenu w symulacji wirtualnej wynosił około 10x10 km czyli ponad 100 km kwadratowych. Najnowsze generacje symulatorów bazują na serwerach terenowych gdzie można generować bardzo duży obszar, zaznaczając na modelu całej planety interesujący nas kwadrat np.: 100x100 km. Rozmiar i dokładność odwzorowania terenu przestała być ograniczeniem w budowie scenariuszy szkoleniowych. Dokładność odwzorowania siatki wysokościowej terenu to obecnie nawet około 1 metra, równolegle z siecią dróg, budynków, infrastruktury energetycznej. Dodatkowym i ważnym elementem mapy wirtualnej jest odwzorowania ortofotomapy o wysokiej rozdzielczości, w szczególności do szkoleń działania lotnictwa, a w tym rozpoznania lotniczego. Ćwiczenie na wirtualnych obszarach znacznie powyżej 10.000 km2 jest już codziennością.

Na wirtualnym poligonie obowiązują prawa fizyki. Na pierwszy rzut oka symulator wirtualny może przypominać swoją grafiką starszą (około 5-letnią) komercyjną grę komputerową.

Jednak to tylko złudzenie, na takiej samej zasadzie jak helikopter cywilny dla laika przypomina śmigłowiec wojskowy. W wirtualnym świecie wschodzi i zachodzi słońce, księżyc (od którego odbijają się symulowane fale radiowe) przechodzi przez fazy i generuje przypływ i odpływ morza. Wschód słońca jest poprawny dla danej szerokości geograficznej oraz pory roku, gwiazdozbiór jest również poprawny dla południowej i północnej półkuli. Pada deszcz, który generuje wirtualne błoto mające realny wpływ na zachowanie wirtualnych pojazdów, opady śniegu ograniczają mobilność i skuteczność termowizji. Generowana jest mgła i wiatr. Pogoda może być programowana przez administratora, może być wgrana z zasobów historycznych (np. zima 1942 r.). Symulator może być również podpięty pod zewnętrzny serwer pogodowy ze świata rzeczywistego. Tu zaczyna być ciekawie, bo oznacza to że jak będą odbywały się ćwiczenia na wirtualnym poligonie w Drawsku i w rzeczywistości zacznie tam padać deszcz, to nasze wirtualne wojsko zmoknie ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Podsumowując - jeżeli w wirtualnym świecie pojazd będzie się poruszać 50 km/h, to przejechanie 50 wirtualnych kilometrów zajmie 60 minut. Pocisk artyleryjski będzie potrzebował 27 sekund na pokonanie 17.000 m, a w tym czasie cel poruszający się 60 km/h oddali się o 450 m. Model fizyki odpowiada również za balistykę, wiatr (różny w innych miejscach i wysokościach), temperaturę i szereg innych czynników.

Wirtualny teren ma wpływ na propagację fal radiowych, łączność HF jest zakłócana przez wzgórza i budynki. W lasach animowana jest zwierzyna, miasta i wioski są obsadzone wirtualnymi statystami, zapalają się gasną światła w domach, wirtualne postacie chodzą do pracy, wsiadają do samochodów, uciekają przed eksplozjami, witają “swoich” żołnierzy, albo rzucają w nich kamieniami.

Model 3D pojazdu oprócz swojej wizualnej reprezentacji składa się z wielu elementów i jest matematycznym odwzorowaniem rzeczywistego sprzętu. W zależności od potrzeb szkoleniowych, obiekt może być prostą reprezentacją wizualną, na przykład do rozpoznawania sylwetek pojazdów nieprzyjaciela nie potrzebny jest precyzyjny model lotu śmigłowca albo detale wnętrza. Na drugim końcu spektrum są ultra-realistyczne modele, jak na przykład model KTO Rosomak opracowany przez OBRUM, gdzie każdy przełącznik reprezentował konkretny system pojazdu a wirtualna armata 30 mm Bushmaster była precyzyjnym odwzorowaniem realnego systemu, z siatkami celowniczymi, kanałami nokto- i termowizyjnymi, rodzajami amunicji i dedykowaną balistyką. Opracowanie modelu 3D pojazdu wysokiej rozdzielczości z pełną logiką systemów i dedykowanym modelem fizyki może kosztować, tyle co rzeczywisty sprzęt. Modele o wartości kilku milionów USD nie należą do rzadkości, a taka inwestycja zwraca się bardzo szybko.

(...)

W symulacji może brać udział jeden kursant. Jeden człowiek może sterować grupą awatarów kierowanych sztuczną inteligencją (AI). Przeciwnik może być podgrywany przez inny zespół, może być sterowany przez AI. W symulacji wirtualnej obecny jest jednak trend odchodzenia od “podgrywki” AI. Najbardziej wartościowe są jednak ćwiczenia, w których po każdej stronie ekranu stoją ludzie. Wirtualne ćwiczenia nie są ograniczone dystansem, artylerzyści mogą być w Toruniu, jednostki rozpoznania w Lublińcu a czołgiści w Wesołej - wszyscy spotkają się w tym samym czasie na jednym wirtualnym poligonie. Ćwiczenia, w których bierze udział 200, 400 lub 600 rzeczywistych uczestników są od 15 lat codziennością państw NATO. Nie ma potrzeby stosowania pracy na dwóch równoległych mapach, lub podziału na tury - jak na szachownicy - cała symulacja przebiega w trybie rzeczywistym i jest zapisywana w module After Action Review do odtworzenia i analizy post-exercise.

defence24.pl

"Na papierze wszystko wydawało się całkiem nieszkodliwe. Firma z bawarsko-szwabskiego miasta Augsburg dostarczyła precyzyjne frezarki do dwóch firm w Rosji. Zgodnie z pozwoleniami na wywóz maszyny te miały być wykorzystywane między innymi do produkcji łopatek do turbin gazowych. W sumie na Uralu wylądował sprzęt o wartości prawie ośmiu milionów euro" - informuje gazeta.

Maszyny nie były jednak wykorzystywane w przemyśle naftowym i gazowym, lecz w rosyjskim programie rakietowym. Według niemieckich śledczych, prawdziwym użytkownikiem wysokowydajnych obrabiarek z Bawarii była państwowa firma "OKB Novator" w Jekaterynburgu.

Novator "to nie jest zwykła firma, produkuje między innymi pociski manewrujące, które mogą być również wyposażone w głowice jądrowe" - pisze "Spiegel".

W marcu dyrektor zarządzający firmy z Augsburga został skazany na trzy lata i dziewięć miesięcy więzienia za dostarczenie maszyn, za komercyjne naruszenie embarga Unii Europejskiej na dostawy broni do Rosji, które obowiązuje od 2014 roku.

Podczas procesu "przedstawiał się jako niedoświadczony przedsiębiorca, który chciał tylko dostarczać obrabiarki do celów cywilnych. Ale sąd uznał za udowodnione, że przynajmniej spodziewał się, że faktycznie zostaną one użyte w rosyjskim przemyśle zbrojeniowym". Przedsiębiorca odwołał się od wyroku.

"Sprawa cieszyła się niewielkim zainteresowaniem opinii publicznej. Ale uderzyła w służby bezpieczeństwa jak pocisk manewrujący. Ich zdaniem rosyjskie tajne służby aktywnie pomagały w wykonaniu rozkazu - i zatajeniu prawdziwego tła" - zauważa tygodnik - "I wydaje się, że nie jest to jedyny przypadek, w którym urzędnicy Władimira Putina robią zakupy w Niemczech".

W tym tygodniu prokurator w Lipsku nakazał aresztowanie biznesmena Alexandra S. On również miał dostarczyć do Rosji maszyny, które trafiły okrężną drogą do przemysłu zbrojeniowego - i tym samym działał dla "tajnych służb obcego mocarstwa".

"Na jaw wychodzą kolejne działania rosyjskich służb specjalnych na niemieckiej ziemi" - pisze 'Spiegel".

Agent Siergiej K. miał, zdaniem śledczych, za zadanie konspiracyjnie pozyskać precyzyjne maszyny dla programu rakietowego Putina. W Niemczech podobno nawiązał kontakty z kilkoma firmami i spedytorami, w tym z firmą z Augsburga, która reklamowała się hasłem: "Zawsze w czołówce technologii". Siergiej K. był podobno również zamieszany w sprawę aresztowanego przedsiębiorcy Aleksandra S. z Lipska.

Siergiej K. "miał załatwiać dostawy do Rosji za pośrednictwem firmy-przykrywki, która w rzeczywistości była prawdopodobnie rodzajem państwowego centrum zaopatrzenia dla tajnych dostaw zachodnich towarów przemysłowych" - pisze gazeta. Według informacji tygodnika "Spiegel", za całą operacją stał oficer rosyjskich służb specjalnych FSB. W przechwyconych rozmowach nazywano go "Lui".

Siergiej K. "dostarczał materiały do rosyjskich zakładów zbrojeniowych, w tym chemikalia do paliwa rakietowego. Przewiózł on część silnie toksycznego dekaboranu do Moskwy rejsowym samolotem, narażając tym samym siebie i innych na niebezpieczeństwo" - pisze gazeta. Został skazany na siedem lat więzienia za naruszenie embarga UE.

PAP