Modernizacja sił zbrojnych zaczęła się na dobre po wojnie w Gruzji w 2008 roku. Saakaszwili został upokorzony, a poczucie bezpieczeństwa Gruzji oraz jej polityka zagraniczna legły w gruzach, lecz przebieg wydarzeń rozczarował Putina i jego doradców. Ich siły zbrojne dały słabo skoordynowane przedstawienie. Armia rosyjska dysponowała przewagą wyposażenia i elementem zaskoczenia, a mimo to, choć w parę dni wygrała wojnę, nie wyprowadzała ciosów z satysfakcjonującą skutecznością. Od końca lat osiemdziesiątych jej potencjał odstraszania siłą militarną zależał w znacznej mierze od strategicznego arsenału jądrowego. Kondycja konwencjonalnych wojsk rosyjskich stopniowo się pogarszała, a nawet głowice atomowe oraz mogące je przenosić międzykontynentalne pociski balistyczne i okręty podwodne wymagały modernizacji. Takiego stanu rzeczy Putin nie mógł dłużej tolerować, tym bardziej, gdy Ministerstwo Obrony przechwalało się, że Rosja w swoich ambicjach nie ogranicza się już do samej Rosji i jej „bliskiej zagranicy”. Dwudziestego szóstego lutego 2014 roku, dokładnie na dzień przed przejęciem przez oddziały rosyjskie całego Sewastopola, Szojgu wspomniał o rosyjskich zamiarach rozmieszczenia swoich wojsk w dalekim Singapurze, na Seszelach, w Nikaragui oraz w Wenezueli.
Putin ani myślał słuchać tych, którzy pragnęli pozostawić wydatki na obronność na dotychczasowym poziomie. Na początku nowego tysiąclecia rosyjski budżet wojskowy stopniowo wzrastał, w 2013 roku osiągając poziom o 172 procent wyższy od tego z roku 2000, czego udało się dokonać w znacznej mierze dzięki zwiększonym przychodom z eksportu ropy naftowej i gazu ziemnego. W 2000 roku kraj przeznaczał na siły zbrojne 3,6 procent PKB. Trzynaście lat później było to 4,2 procent, a w 2016 roku, choć dwa lata wcześniej nastała recesja, wskaźnik wzrósł do 4,5 procent. Jak można było przewidzieć, taka tendencja okazała się trudna do utrzymania, toteż założenia na 2017 rok obejmowały zredukowanie wydatków na obronność do 3,1 procent PKB, aby zahamować wykrwawianie się budżetu.
Wszystko to kłóciło się z założeniami strategicznymi czynionymi przez Amerykę od lat dziewięćdziesiątych, kiedy to niedawno zawarte traktaty o redukcji zbrojeń skłoniły Amerykanów do ograniczenia własnej obecności w Europie. Pod wpływem zapału Jelcyna do idei partnerskich relacji z mocarstwami Zachodu politycy i wojskowi planiści w Stanach Zjednoczonych i krajach sojuszniczych nabrali przekonania, że bez ryzyka mogą zredukować wymiar gotowości obronnej. Trend ten utrzymał się w nowym tysiącleciu, po zniszczeniu przez terrorystów bliźniaczych wież World Trade Center w 2001 roku, kiedy działania NATO skupiły się na Afganistanie. W 2003 roku państwom Zachodu doszła sprawa Iraku i niebawem Stany Zjednoczone znalazły się w sytuacji zaangażowania w interwencję militarną na rozległym obszarze rozciągającym się od Libii w Afryce Północnej przez Bliski Wschód aż po Afganistan. Poczynając od jesieni 2011 roku, prezydent Obama wyjawiał zamiar wyrwania się z tej plątaniny i polecił dokonać rewizji amerykańskiej polityki globalnej w celu przesunięcia priorytetów w kierunku regionu Azji i Pacyfiku i narastającej rywalizacji Ameryki z Chinami. Ruch ten zyskał miano strategicznego odwrotu od Europy i Bliskiego Wschodu i znalazł potwierdzenie w orędziu, jakie prezydent w listopadzie wygłosił w parlamencie australijskim. Z nadejściem kolejnego roku Obama, co prawda niechętnie i na ograniczoną skalę, interweniował przy okazji rewolty Libijczyków przeciwko Kaddafiemu. Analitycy na Kremlu doszli do wniosku, że Ameryka nie tuli już kurczowo Europy do swojego łona.
Teraz Amerykanie trzymali na kontynencie europejskim zaledwie pięćdziesiąt trzy czołgi i czterdzieści osiem helikopterów, a liczebność czołgów niemieckich spadła z 2815 do 322. Europejskie państwa członkowskie Sojuszu Północnoatlantyckiego co do zasady ograniczały wydatki na obronność – w 2013 roku przeciętnie przeznaczały na ten cel 1,6 procent PKB, podczas gdy w 1990 roku było to 2,7 procent. W latach 2014‒2016 jedynie Wielka Brytania oraz Polska osiągały uzgodniony w ramach NATO cel wydatkowania przynajmniej 2 procent budżetu na obronność, Estonia zaś zobowiązała się dojść do tego poziomu przed rokiem 2020. Większość sojuszników nie wykazywała oznak choćby zbliżania się do takiego wyniku.
Jeżeli mierzyć liczbą i jakością czołgów, przewaga militarna Rosji była wyraźna, lecz wrażenie kryzysu amerykańskich sił zbrojnych było złudne. Równolegle do ograniczania liczebności sił konwencjonalnych w Europie Stany Zjednoczone odnawiały też i rozbudowywały system obrony przeciwrakietowej. Irytowało to Rosjan do tego stopnia, że w 2007 roku zawiesili swoje uczestnictwo w konwencjonalnych siłach zbrojnych w Europie. Podpisane w 1990 roku porozumienie było jednym z kamieni milowych na drodze do zakończenia zimnej wojny. Ostateczne wycofanie się zeń Rosji w 2015 roku stanowiło ze strony Kremla ostrzeżenie, że nie zawaha się odpowiedzieć na zagrożenia pod adresem interesów narodowych Rosji – wówczas zaś, wobec reakcji Zachodu na przeprowadzoną rok wcześniej aneksję Krymu, Putin i jego współpracownicy czuli, że nie mają nic do stracenia.
W czasach radzieckich roboczo zakładano, że im większe siły zbrojne będzie miał ZSRR, tym będzie bezpieczniejszy. W gonitwie za liczebnością postradano wydajność. Podejście to uległo zmianie za Gorbaczowa, a następnie Jelcyna, teraz jednak Putin polecił Ministerstwu Obrony opracowanie planu, który pozwoliłby siłom rosyjskim stać się równorzędnym przeciwnikiem dla każdego potencjalnego nieprzyjaciela. Ilość ustąpiła miejsca jakości, a łączna liczebność wojsk rosyjskich uległa redukcji. Liczba oficerów i żołnierzy na służbie spadła z miliona do 845 tysięcy, podczas gdy w liczbie czołgów dokonano jeszcze bardziej drastycznych cięć – z 12.920 pozostawiono 2550. Z końcem 2016 roku podoficerami w armii rosyjskiej byli już wyłącznie żołnierze zawodowi, nie zaś dawni poborowi.
(...)
Putin lubi sprawiać wrażenie polityka niewzruszonego sankcjami gospodarczymi Zachodu, lecz 3 października 2016 roku chwilowo pokazał się od innej strony. Uchwała, którą wysłał do Zgromadzenia Federalnego, na pierwszy rzut oka miała na celu zawieszenie od dawna obowiązującego porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi dotyczącego kontroli nad międzynarodowym obrotem izotopami plutonu – ale dlaczego Rosja miałaby dążyć do zniesienia restrykcji w handlu tak niebezpiecznymi materiałami? Odpowiedź zawarta była w wymaganiach Moskwy wobec Waszyngtonu, od których spełnienia zależało przywrócenie porozumienia. Żądania Putina dawały wyraz duszącym się pod powierzchnią resentymentom. Amerykanie mieli zredukować swoje siły i „infrastrukturę wojskową” w państwach, które dołączyły do NATO po roku 2000, do poziomu sprzed powiększenia Sojuszu. Po latach utyskiwań na rozszerzenie NATO Rosjanie wreszcie artykułowali swoje warunki uporządkowania kwestii bezpieczeństwa w Europie Środkowej i Wschodniej, a to, czego Putin oczekiwał, sprowadzało się właściwie do przywrócenia status quo. Rosyjskie działania w Gruzji, na Ukrainie oraz w Syrii pozwoliły krajowi zaznaczyć swój status i autorytet wielkiego mocarstwa.
Jeżeli Waszyngton pragnął lepszych relacji z Moskwą, to ustępstwa ze strony Amerykanów były koniecznością, a na tym etapie kampanii wyborczej Putin mógł być przekonany, że wybory prezydenckie w Stanach mogą mieć tylko jeden rezultat – wygraną Hillary Clinton – i tylko cud może uratować Donalda Trumpa przed porażką. Celem rosyjskiego prezydenta było więc najwyraźniej nastraszenie prawdopodobnej przyszłej prezydent USA. Putin gotował się do starcia na gołe pięści, które miało się rozpocząć z chwilą, gdy tylko Clinton wprowadzi się do Białego Domu.
Putin mógłby wzmocnić przekaz o pokojowych zamiarach Rosji, gdyby zwrócił uwagę na cięcia poczynione w rosyjskich wydatkach na obronność w 2016 roku, ale to kłóciłoby się z jego jednoczesnym dążeniem do utwierdzenia rosyjskiej opinii publicznej w przekonaniu, że nieugięcie stoi na straży interesu narodowego. Resort finansów zdecydowanie opowiadał się za zmniejszeniem wydatków na siły zbrojne, spadki światowych cen ropy i gazu zaczynały bowiem dawać się we znaki, lecz jeśli wierzyć doniesieniom, apele te spotkały się z żarliwym sprzeciwem ministra obrony Szojgu, który wydarł się na ministra obrony Siłuanowa, że ten naraża newralgiczne i uzgodnione plany modernizacji sił zbrojnych. Siłuanow odparł, że nie ma już na nie pieniędzy, bo kosztowałyby dwa razy tyle, ile resort finansów byłby gotowy na nie przeznaczyć. Putin przysłuchiwał się starciu dwóch stanowisk. Siłuanow tłumaczył, że jeżeli Szojgu postawi na swoim, zajdzie konieczność ścięcia wydatków na świadczenia socjalne. W tym momencie trafił w czuły punkt – Putin i Kudrin, poprzednik Siłuanowa, pokłócili się swego czasu, gdy Kudrin zaapelował o przyspieszenie cięć w świadczeniach socjalnych, a Putin zarzucił Kudrinowi, że ten lekceważy ryzyko polityczne. Lecz Siłuanow ostrożnie dobrał argumentację, świadom, że Putin wzbrania się przed irytowaniem sektorów elektoratu zależnych od zasiłków wypłacanych przez państwo. Putin zwołał grupy robocze, które miały wypracować kompromis, i ostatecznie zdecydował się na ograniczenie wydatków na wojsko, aczkolwiek szczegóły przebiegu dyskusji nie zostały ujawnione.
Tymczasem w dalszym ciągu naciskał na Zachód, by ten zdał sobie sprawę z agresywności swej postawy, jaką z perspektywy Rosji przyjmował w ostatnich latach: „Amerykańskie okręty podwodne u brzegów Norwegii są w stanie ciągłej gotowości bojowej – wystrzelone z nich pociski w siedemnaście minut doleciałyby do Moskwy. My natomiast już dawno temu rozebraliśmy wszystkie nasze bazy na Kubie, nawet te bez znaczenia strategicznego. I wy chcecie nam powiedzieć, że to my się zachowujemy agresywnie?”.
Minister obrony Szojgu dorzucił swoje trzy grosze, zwracając uwagę na amerykański system obrony antyrakietowej instalowany w Polsce i w Rumunii, i spytał, dlaczego NATO nasiliło działalność zwiadowczą wzdłuż granic Rosji. Przez całą dekadę lat dziewięćdziesiątych zarejestrowano zaledwie 107 lotów zwiadowczych, tymczasem w samym tylko roku 2016 zanotowano ich 852. To właśnie, jak utrzymywał szef resortu obrony, zmusiło Rosję do zwiększenia liczby lotów myśliwskich o 61 procent w celu niedopuszczenia do naruszeń rosyjskiej przestrzeni powietrznej nad Bałtykiem, nad Morzem Czarnym oraz w Arktyce. Takie same podstawy do reagowania dawało też nasilenie aktywności zwiadowczej podejmowanej przez marynarki mocarstw zachodnich. Szojgu z przerażeniem oznajmił, że Brytyjczycy prowadzili na równinie Salisbury ćwiczenia wojskowe z wykorzystaniem czołgów rosyjskiej produkcji oraz mundurów armii rosyjskiej – jak zawsze w roli wroga obsadzano Rosję.
Szojgu zwrócił też uwagę na postanowienie warszawskiego szczytu NATO z lipca 2016 roku o rozmieszczeniu części sił sojuszu w państwach Europy Wschodniej w ramach inicjatywy pod nazwą Wysunięta Obecność NATO (Enhanced Forward Presence). W następnym roku Estonia przyjęła grupę batalionową ośmiuset żołnierzy pod dowództwem Brytyjczyków, wzmocnioną jednostkami duńskimi i francuskimi, a z Niemiec przysłano samoloty bojowe Typhoon. Kanadyjczycy skierowali na Łotwę 1200-osobową grupę batalionową, w której znaleźli się też żołnierze z Albanii, Włoch, Polski, Hiszpanii i ze Słowenii; niemiecka grupa batalionowa tych samych rozmiarów, dyslokowana na Litwie, składała się z pododdziałów z Belgii, Chorwacji, Francji, Luksemburga, Holandii i Norwegii. Największy liczebnie był kontyngent Amerykanów, którzy stawili się w Polsce z 250 czołgami. Jednocześnie rządy Litwy, Łotwy i Estonii ogłosiły zamiar podniesienia wydatków na wojsko do 2 procent PKB. Siły rosyjskie w dalszym ciągu dysponowały znaczną przewagą liczebną nad siłami państw bałtyckich, lecz chodziło o to, że NATO musiało zademonstrować solidarność z członkami Sojuszu, którzy po aneksji Krymu poczuli się zagrożeni. Kalkulowano również, że Rosja powstrzyma się przed działaniami, które mogłyby pociągnąć za sobą śmierć żołnierzy z innych krajów Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Politycy państw bałtyckich w dalszym ciągu zamartwiali się kruchością bezpieczeństwa ich krajów, tym bardziej, gdy Rosjanie ogłosili zamiar przeprowadzenia we wrześniu 2017 rok ćwiczeń na Białorusi z udziałem 100 tysięcy żołnierzy. Ćwiczenia pod nazwą Zapad-2017 miały formę łączonych manewrów z siłami zbrojnymi Białorusi, a ich wyimaginowanym wspólnym wrogiem była Wejsznoria. Jak zauważali komentatorzy, wybrany obszar wyraźnie przypominał ukształtowanie terenu części Litwy, Łotwy i Estonii. W Polsce zaniepokojenie wzbudził fakt, że rosyjski plan zakładał atak jądrowy na Warszawę.
W przeddzień manewrów prezydent Ukrainy Petro Poroszenko poinformował parlament, że Kreml szykuje się do „wojny ofensywnej na kontynentalną skalę”. Pojawiły się spekulacje, że Rosjanie nieszczególnie dyskretnie przygotowują się na ewentualny kryzys międzynarodowy, w którego wyniku rosyjskie siły powietrzne i lądowe mogłyby wkroczyć do państw bałtyckich. Ukraińcy nie odrzucali przy tym możliwości, że Rosjanie taki kryzys umyślnie sprowokują. Poroszenko, jak można się było spodziewać, w dalszym ciągu starał się o pozyskanie dostaw zaawansowanego uzbrojenia z Zachodu. Putinowi przy obserwacji przygotowań do operacji, które odbywały się nieopodal Petersburga, towarzyszył szef sztabu generalnego. Minister Szojgu uznał całe ćwiczenia za sukces i zabrał głos, sprzeciwiając się rozpowszechnianym przez zachodnie media „kłamstwom” na temat agresywnych zamiarów Rosji. Kraj – dumny, że najnowszy sprzęt oraz wyszkolenie sprawiły się zgodnie z oczekiwaniami, i zadowolony z poruszenia wzbudzonego w stolicach państw członkowskich Sojuszu Północnoatlantyckiego – cieszył się uwagą, jaką poświęcali mu politycy i wojskowi planiści z Zachodu.
(...)
Coraz więcej dowodów wskazywało na to, że Rosjanie opracowują i testują nowe pociski manewrujące, które mogłyby zagrozić bezpieczeństwu krajów Europy. Dwa bataliony systemu rakietowego rozmieszczono w okolicach Wołgogradu w południowej Rosji. Putin nie przejął się skargami Amerykanów na łamanie postanowień traktatu INF podpisanego przez Reagana i Gorbaczowa, po czym strona amerykańska nie zrobiła nic aż do października 2018 roku, kiedy to prezydent Trump, który nieoczekiwanie pokonał w wyborach Hillary Clinton, ogłosił, że w rewanżu zamierza jednostronnie wycofać się z porozumienia. Wydawać by się mogło, że między dwoma sygnatariuszami doszło do wymiany wet za wet, lecz w sprawie chodziło o coś jeszcze. W postanowieniach traktatu, pomimo zgłaszanych przez Gorbaczowa obiekcji, w ogóle nie uwzględniono Chin, gdy zaś w Białym Domu znalazł się Barack Obama, to nie Rosjanie, a właśnie Amerykanie zwracali uwagę na zagrożenie ze strony Chińczyków. Trump i jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego John Bolton starali się znaleźć odpowiedź na wzrastającą potęgę militarną Chin, a teraz szachrajstwo Putina dawało im pewien pretekst, by wycofać się z porozumienia, jednocześnie nie wskazując wprost na Chińczyków jako na wroga. Napięcie rosło. Trójkątna rywalizacja Ameryki, Chin i Rosji miała stać się przyczyną globalnego napięcia w XXI wieku – a Rosjanie mieli równie dobre powody do poruszenia jak wszyscy pozostali.
Robert Service - Na Kremlu wiecznie zima