"Nikt nie powinien mieć wątpliwości co do armii i marynarki wojennej" — apeluje Tulenkow na końcu książki. I nic dziwnego, bo wcześniejsze 200 stron upływa mu na nieustannej dyskredytacji rosyjskich sił zbrojnych. Przyznaje nawet, że armia rosyjska jest pod wieloma względami gorsza od ukraińskiej: "jesteśmy jak dzikusy z epoki wojen kolonialnych, z łukami i strzałami przeciwko Maximom (to aluzja do karabinu maszynowego Maxim z końca XIX w., który był używany przez Europejczyków w koloniach – red.) białych sahibów (grzecznościowy zwrot pod adresem Europejczyków w kolonialnych Indiach – red.)".
Tulenkow nie skąpi nam opisu degrengolady w rosyjskim wojsku. Już podczas przygotowań na tyłach frontu autor doświadczył kradzieży, braku wody i okropnego jedzenia. Po przybyciu pierwszy raz na linię frontu zorientował się, że dowódca nie wiedział, gdzie jest wróg, a przybyli z nim żołnierze byli jak stado owiec. Generalnie rosyjscy dowódcy nie słuchają żołnierzy i wysyłają ich na rzeź; nakazują też ostrzały artyleryjskie pozycji, gdzie mogą znajdować się rosyjscy żołnierze lub zniszczenie jakiegoś czołgu bez sprawdzenia, czy to swój, czy obcy. Co gorsza jednostki wsparcia – takie jak artyleria — nie spieszą się z pomocą w odparciu ukraińskiego ataku.
Autor nie szczędzi opisów kompletnego braku dyscypliny w jednostkach: "pijaństwo, grabieże, kłótnie, kompletny brak dyscypliny i — co najważniejsze — brak dowódców". Brak pomocy dla rannych graniczy z sabotażem: "wyładowaliśmy rannych na odległej leśnej polanie. Tam zajął się nimi lekarz wojskowy pomagając im najlepiej jak potrafił w warunkach polowych. A oni godzinami czekali na przyjazd sprzętu, który miał ich zabrać. Niektórzy umierali tam, nie doczekawszy transportu".
Najgorsi według Tulenkowa byli oficerowie.
"Wyżsi rangą dowódcy postrzegali nas jako dwunożne bydło pociągowe i nawet nie ukrywali swojego nastawienia. Byliśmy dla nich czymś w rodzaju hiwich (sowieccy cywile, którzy podczas II wojny światowej pomagali jednostkom niemieckim; słowo podchodzi od niem. "Hilfswillige", czyli "chętni do pomocy" — red.) w dywizji piechoty Wehrmachtu".
Jednym z takich przełożonych był były oficer Rosgwardii, który w towarzystwie szydził ze swoich podwładnych — dla przykładu bijąc za słabe przygotowanie fizyczne 65-letniego ochotnika, który poszedł na front, aby zdobyć pieniądze dla wnuczki. Tulenkow pisze jednak o nim ciepło, ponieważ członek Rosgwardii niemal codziennie wyjeżdżał na misje bojowe.
Autor raczy nas też karykaturalnym obrazem pewnego dowódcy sztabowego: przystrzyżonego, ubranego w drogi mundur, który nie nosił hełmu, po ojcowsku rozmawiał z żołnierzami, namawiał ich do niebrania jeńców i sprowadzał do sztabu prostytutki – a sam kradł rzeczy poległych i bał się iść na linię frontu. Jak na ironię po jednej z nieudanych operacji został ukarany zesłaniem do okopów.
Tulenkow wyraźnie nie lubi tych, którzy okazują jakąkolwiek słabość. Szczególnie irytują go żołnierze, którzy zostali zmobilizowani — nazywa ich "mobikami". Byli cywile, mężczyźni w wieku 30 lub 40 lat (a nawet starsi), którzy często nie zamierzają dzielnie wypełniać swoich obowiązków.
Na przykład pewnego razu do walki wysłanych zostało siedmiu skazańców. Jeden zginął, dwóch uciekło. Na tyłach była cała kompania "mobików".
"Ale mobiki siedzą skuleni pod ścianą okopu i ściskają swoje karabiny. Na sugestię naszego dowódcy, aby nam pomóc, odwracają wzrok: »to nie nasze zadanie«".
Tulenkow nisko ocenia też ich walory bojowe. Twierdzi wręcz, że gdyby do ich okopu wpadli Ukraińcy, nawet nie próbowaliby nic zrobić: "uciekliby gromadą, tratując się nawzajem, gubiąc broń i sprzęt" — pisze Tulenkow.
Być może źródłem niechęci jest refleksja, jaką Tulenkow dzieli się pod koniec książki, kiedy roztoczył już przed czytelnikiem heroiczny obraz oddziałów "Szturm Z" wysyłanych do samego piekła. Pisze wtedy, że czasem odnosił wrażenie, iż dowództwo starało się zachować życie tylko tych zmobilizowanych — fikcyjnego "ajtisznika z Wołgogradu" (ajtisznik, od ang. IT, czyli "technologie informacyjne", to potoczne określenie na informatyka w języku rosyjskim – red.), który ma żonę i dzieci.
Kolejnym wątkiem jest "pięćsetka", czyli dezerterzy. Nie ci, którzy jawnie uciekli — ale ci, którzy odmówili wyjazdu na misję, "zgubili się" w ostatniej chwili lub uchylali od wykonania zadań.
Pod koniec książki Tulenkow opisuje epizod, w którym sam brał udział. Podczas jednego z wypadów na wrogie pozycje dowódca uciekł, inny żołnierz upił się i zgubił karabin, a zastępca dowódcy (narkoman) postanowił nie wykonać zadania bojowego. Udał więc, że stacja łączności nie działa, a następnie wrócił na rosyjskie pozycje, przynosząc ze sobą dla niepoznaki znalezioną w lesie broń jako ukraińskie trofeum.
onet.pl