wtorek, 30 kwietnia 2024


"Nikt nie powinien mieć wątpliwości co do armii i marynarki wojennej" — apeluje Tulenkow na końcu książki. I nic dziwnego, bo wcześniejsze 200 stron upływa mu na nieustannej dyskredytacji rosyjskich sił zbrojnych. Przyznaje nawet, że armia rosyjska jest pod wieloma względami gorsza od ukraińskiej: "jesteśmy jak dzikusy z epoki wojen kolonialnych, z łukami i strzałami przeciwko Maximom (to aluzja do karabinu maszynowego Maxim z końca XIX w., który był używany przez Europejczyków w koloniach – red.) białych sahibów (grzecznościowy zwrot pod adresem Europejczyków w kolonialnych Indiach – red.)".

Tulenkow nie skąpi nam opisu degrengolady w rosyjskim wojsku. Już podczas przygotowań na tyłach frontu autor doświadczył kradzieży, braku wody i okropnego jedzenia. Po przybyciu pierwszy raz na linię frontu zorientował się, że dowódca nie wiedział, gdzie jest wróg, a przybyli z nim żołnierze byli jak stado owiec. Generalnie rosyjscy dowódcy nie słuchają żołnierzy i wysyłają ich na rzeź; nakazują też ostrzały artyleryjskie pozycji, gdzie mogą znajdować się rosyjscy żołnierze lub zniszczenie jakiegoś czołgu bez sprawdzenia, czy to swój, czy obcy. Co gorsza jednostki wsparcia – takie jak artyleria — nie spieszą się z pomocą w odparciu ukraińskiego ataku.

Autor nie szczędzi opisów kompletnego braku dyscypliny w jednostkach: "pijaństwo, grabieże, kłótnie, kompletny brak dyscypliny i — co najważniejsze — brak dowódców". Brak pomocy dla rannych graniczy z sabotażem: "wyładowaliśmy rannych na odległej leśnej polanie. Tam zajął się nimi lekarz wojskowy pomagając im najlepiej jak potrafił w warunkach polowych. A oni godzinami czekali na przyjazd sprzętu, który miał ich zabrać. Niektórzy umierali tam, nie doczekawszy transportu".

Najgorsi według Tulenkowa byli oficerowie.

"Wyżsi rangą dowódcy postrzegali nas jako dwunożne bydło pociągowe i nawet nie ukrywali swojego nastawienia. Byliśmy dla nich czymś w rodzaju hiwich (sowieccy cywile, którzy podczas II wojny światowej pomagali jednostkom niemieckim; słowo podchodzi od niem. "Hilfswillige", czyli "chętni do pomocy" — red.) w dywizji piechoty Wehrmachtu".

Jednym z takich przełożonych był były oficer Rosgwardii, który w towarzystwie szydził ze swoich podwładnych — dla przykładu bijąc za słabe przygotowanie fizyczne 65-letniego ochotnika, który poszedł na front, aby zdobyć pieniądze dla wnuczki. Tulenkow pisze jednak o nim ciepło, ponieważ członek Rosgwardii niemal codziennie wyjeżdżał na misje bojowe.

Autor raczy nas też karykaturalnym obrazem pewnego dowódcy sztabowego: przystrzyżonego, ubranego w drogi mundur, który nie nosił hełmu, po ojcowsku rozmawiał z żołnierzami, namawiał ich do niebrania jeńców i sprowadzał do sztabu prostytutki – a sam kradł rzeczy poległych i bał się iść na linię frontu. Jak na ironię po jednej z nieudanych operacji został ukarany zesłaniem do okopów.

Tulenkow wyraźnie nie lubi tych, którzy okazują jakąkolwiek słabość. Szczególnie irytują go żołnierze, którzy zostali zmobilizowani — nazywa ich "mobikami". Byli cywile, mężczyźni w wieku 30 lub 40 lat (a nawet starsi), którzy często nie zamierzają dzielnie wypełniać swoich obowiązków.

Na przykład pewnego razu do walki wysłanych zostało siedmiu skazańców. Jeden zginął, dwóch uciekło. Na tyłach była cała kompania "mobików".

"Ale mobiki siedzą skuleni pod ścianą okopu i ściskają swoje karabiny. Na sugestię naszego dowódcy, aby nam pomóc, odwracają wzrok: »to nie nasze zadanie«".

Tulenkow nisko ocenia też ich walory bojowe. Twierdzi wręcz, że gdyby do ich okopu wpadli Ukraińcy, nawet nie próbowaliby nic zrobić: "uciekliby gromadą, tratując się nawzajem, gubiąc broń i sprzęt" — pisze Tulenkow.

Być może źródłem niechęci jest refleksja, jaką Tulenkow dzieli się pod koniec książki, kiedy roztoczył już przed czytelnikiem heroiczny obraz oddziałów "Szturm Z" wysyłanych do samego piekła. Pisze wtedy, że czasem odnosił wrażenie, iż dowództwo starało się zachować życie tylko tych zmobilizowanych — fikcyjnego "ajtisznika z Wołgogradu" (ajtisznik, od ang. IT, czyli "technologie informacyjne", to potoczne określenie na informatyka w języku rosyjskim – red.), który ma żonę i dzieci.

Kolejnym wątkiem jest "pięćsetka", czyli dezerterzy. Nie ci, którzy jawnie uciekli — ale ci, którzy odmówili wyjazdu na misję, "zgubili się" w ostatniej chwili lub uchylali od wykonania zadań.

Pod koniec książki Tulenkow opisuje epizod, w którym sam brał udział. Podczas jednego z wypadów na wrogie pozycje dowódca uciekł, inny żołnierz upił się i zgubił karabin, a zastępca dowódcy (narkoman) postanowił nie wykonać zadania bojowego. Udał więc, że stacja łączności nie działa, a następnie wrócił na rosyjskie pozycje, przynosząc ze sobą dla niepoznaki znalezioną w lesie broń jako ukraińskie trofeum.

onet.pl

Szczyt społecznej piramidy zajmują Władimir Putin i starannie wyselekcjonowani ludzie z jego najbliższego otoczenia. Również członkowie jego rodziny. Ich życie i majątki są ściśle chronioną tajemnicą. Od czasu do czasu dziennikarzom śledczym udaje się zajrzeć za kulisy i dotrzeć do informacji o jachtach, rezydencjach, winnicach i innych przejawach zamiłowania do luksusu członków klasy panującej.

(...)

Na wojnie w sposób pośredni lub bezpośredni zarabiają również czołowi przedstawiciele elity biznesowej. Jak wynika z materiałów publikowanych przez „Forbesa”, na liście najbogatszych ludzi planety – których majątki szacowane są na co najmniej miliard dolarów – znalazło się 125 Rosjan (w zeszłym roku było 110). Łączna wartość majątków rosyjskich miliarderów w ciągu roku zwiększyła się z 505 do 576,8 mld USD. Sankcje sobie, a interesy sobie. Z gry na warunkach ustanowionych przez Kreml (pełne podporządkowanie władzy politycznej, realizowanie jej interesów, dzielenie się zyskami) wyłamały się nieliczne jednostki – rosyjski świat biznesu popiera Putina, nie ryzykuje podejmowania samodzielnej gry, zgrzyta zębami na nowe ograniczenia, ale zagryza uzdę i ciągnie rydwan władcy dalej. Żadnych niepotrzebnych ruchów, żadnych deklaracji politycznych, zwłaszcza tych krytycznych wobec państwa. Pieniądze lubią ciszę. Nawet gdy tuż obok rozrywają się pociski, biznes tego nie komentuje.

Pierwsze miejsce wśród najbogatszych Rosjan zajął Wagit Alekpierow – 28,6 mld, firma Łukoil; kolejne: rodzina Michelsonów – 27,4 mld, firma Novatek; Władimir Lisin – 26,6 mld, metalurgia, przewozy; rodzina Mordaszowów – 25,5 mld, ropa, gaz, bankowość, wydobycie złota itd.; Władimir Potanin – 23,7 mld, firma Nornikiel, holding Interros (pełna lista tutaj). Od lat te same nazwiska, raz trochę w górę, raz trochę w dół, w zależności od zwyżki lub spadku notowań na giełdzie.

Ale jest wyjątek. Na ósmym miejscu został sklasyfikowany z majątkiem 15,5 mld dolarów Paweł Durow, założyciel i właściciel komunikatora Telegram – Durow mieszka za granicą i nie przynależy do „rodzinki” putinowskich krezusów, obsługujących interesy Kremla. Ostatnio udzielił wywiadu Tuckerowi Carlsonowi, amerykańskiemu lobbyście (temu, który w lutym przeprowadził głośny wywiad z Putinem). W rozmowie wyjaśnił: „Zaproponowano mi dwa warianty: albo podporządkować się wymaganiom władz, albo wyjechać z kraju. Wybrałem drugi wariant”. Durow odciął się od rosyjskiego państwa, które, jego zdaniem, wywiera ogromny nacisk na sferę biznesu.

Zejdźmy z polityczno-biznesowych wyżyn, by zlustrować to, co się dzieje z tymi, co nie mają szans na wpisanie na listę „Forbesa”. Osią, wokół której obraca się życie wielu Rosjan, jest wojna. Jednym podcięła skrzydła i zmusiła do wyjazdu z kraju, innym dała zajęcie i uchyliła okienko niewielkich, bo niewielkich, ale jednak możliwości zmian. Motywacją dla wielu z tych, którzy sami zgłaszają się, by iść powojować z Ukrainą, są pieniądze wypłacane przez ministerstwo obrony. Ludzie z prowincji, niemający przez lata pracy albo zarabiający niewiele, podpisują kontrakty, aby zarobionymi na krwi środkami spłacić kredyt albo kupić wymarzony samochód.

Nie wszystkim udaje się zrealizować marzenia. Dochodzi do kuriozalnych sytuacji. Kobieta z Ałtaju skarży się, że za odszkodowanie za śmierć starszego syna, który zginął na ukraińskim froncie, nie udało się zrobić remontu rozwalającego się domu: wystarczyło tylko na wymianę okien. Miejscowi urzędnicy odwiedzają kobietę, ściskają jej rękę, na ścianie domu przymocowali tablicę pamiątkową na cześć poległego. Ale mówią, że pomóc z remontem nie mogą: w lokalnym budżecie nie ma na to pieniędzy. „W lokalnym budżecie są pieniądze tylko na zapewnienie mieszkań dzieciom urzędników” – dopowiada komentator. Nadzieją matki jest młodszy syn: „Może gdy pójdzie walczyć, to zarobi chociaż na wymianę dachu”.

tygodnikpowszechny.pl