niedziela, 2 lutego 2020


W całych Stanach Zjednoczonych umierały tysiące ludzi pokroju Matta Schoonovera. Co roku więcej osób padało ofiarą przedawkowania narkotyków, niż ginęło w wypadkach drogowych. Do tego czasu proporcja ta była odwrotna. Większość zgonów wynikłych z przedawkowania narkotyków była następstwem przyjmowania opiatów – środków przeciwbólowych wydawanych na receptę lub heroiny. Jeśli za miarę przyjąć liczbę ofiar śmiertelnych, to ówczesna fala nadużywania opiatów była największą plagą narkotykową, jaka kiedykolwiek nawiedziła Stany Zjednoczone.

Epidemia objęła większą grupę osób i pozostawiła za sobą więcej trupów niż plaga cracku z lat dziewięćdziesiątych lub heroiny z lat siedemdziesiątych XX wieku. Towarzyszyła jej natomiast niemal całkowita cisza. Umierały dzieciaki z pasa rdzy w Ohio i pasa biblijnego w Tennessee. Najgorzej było w enklawach ekskluzywnych ośrodków wypoczynkowo-rekreacyjnych w Charlotte. Plaga dotknęła też Mission Viejo i Simi Valley w przedmiejskiej południowej Kalifornii, Indianapolis, Salt Lake City, Albuquerque, Oregon, Minnesotę, Oklahomę i Alabamę. Na każdy tysiąc umierających w danym roku przypadały kolejne tysiące uzależnionych.

Opiatowe tabletki przeciwbólowe okazały się nośnikiem, za pomocą którego heroina trafiła do głównego nurtu życia społecznego. Wśród uzależnionych pojawili się futboliści i cheerleaderki, a sam futbol okazał się niemal pewną drogą do uzależnienia od opiatów. Wracający z Afganistanu ranni żołnierze brali tabletki garściami i marli już w domu. Młodzież nadużywała ich na uczelniach i tam też umierała. Część uzależnionych pochodziła z wiejskich zakątków regionu appalaskiego, jednak większość należała do amerykańskiej klasy średniej. Mieszkali w domach z zadbanymi podjazdami, mieli nowe samochody, a w okolicznych centrach handlowych był Starbucks, Home Depot, CVS i Applebee’s. Znajdowały się wśród nich córki pastorów, synowie gliniarzy i lekarzy, dzieci przedsiębiorców, nauczycieli, właścicieli firm i bankierów.

Niemal wszyscy byli biali.

Sam Quinones - Dreamland

Obrońcy zawsze przedstawiali wolny rynek jako oazę zdrowej konkurencji. Zgodnie z tą narracją, firmy dążąc do prześcignięcia konkurencji w dostarczaniu konsumentom produktów o wysokiej jakości po coraz niższych cenach, czerpią zyski tylko z ciężkiej pracy i podejmowanego ryzyka – pisze w felietonie dla Bloomberga Noah Smith.

Oznacza to, że zyski korporacji powinny rosnąć mniej więcej w tempie całej gospodarki. Jeśli chodzi o ceny akcji, to mogą one zwiększać swoją wartość szybciej niż zarabiają firmy, jeśli rośnie apetyt inwestorów na ryzyko albo spadają stopy procentowe.

Sceptycy nowoczesnego kapitalizmu mają jednak swoją alternatywną narrację. Zbyt wiele firm, jak mówią, czerpie wartość z gospodarki, nie tworząc własnej wartości dodanej. Wykorzystując monopolistyczną władzę lub uprzywilejowane traktowanie ze strony skonfliktowanych albo przyjaznych im ideologicznie regulatorów, wielkie korporacje podnoszą ceny, obniżają płace i wywierają nacisk na dostawców z korzyścią dla swoich akcjonariuszy. Ekonomiści nazywają ten rodzaj korzyści rentą ekonomiczną.

(...)

Jak duża część wzrostu wartości rynkowej firm (...) jest wynikiem zwiększenia się renty ekonomicznej albo oczekiwanym wzrostem renty tego rodzaju? Ekonomiści Daniel Greenwald, Martin Lettau i Sydney Ludvigson uważają, że znają odpowiedź: większość. W niedawno opublikowanym artykule zbudowali oni model gospodarki, w której wartość wytworzona przez firmy mogłaby zostać arbitralnie przenoszona pomiędzy udziałowcami i pracownikami. Odkryli, że jej redystrybucja od pracowników do akcjonariuszy odpowiadała za 54 proc. wzrostu wartości akcji. Spadające stopy procentowe, rosnący apetyt inwestorów na ryzyko i wzrost gospodarczy stanowiły pozostałe 46 proc.

(...)

Pozostaje jednak pytanie: w jaki sposób akcjonariusze zdołali zwiększyć rentę ekonomiczną? W zdrowej gospodarce rynkowa konkurencja powinna pozbyć się tego typu rent, ponieważ nowe firmy wchodząc na rynek i rywalizując o udział w nim, oferują niższe ceny i wyższe płace do czasu, aż dodatkowe zyski firm (renty – przyp. red.) zanikną. W niektórych gałęziach przemysłu, jak produkcja półprzewodników, nadal tak się dzieje.

forsal.pl

Rosja narusza przestrzeń powietrzną krajów bałtyckich, pozoruje ataki na cele w państwach nordyckich, a w obwodzie kaliningradzkim rozmieszcza system walki radioelektronicznej Murmańsk-B, który w promieniu 8 tys. km pozbawia łączności okręty i samoloty.

Piotr Szymański: Podobnych przykładów jest więcej. Szwecja informowała o obcej aktywności podwodnej w Archipelagu Sztokholmskim, a Finlandia o naruszeniu jej wód terytorialnych.

Rosyjska marynarka wojenna zakłócała układanie podmorskiego kabla energetycznego łączącego Szwecję i Litwę, a siły powietrzne symulowały atak na Bornholm oraz na radar Globus w północno-wschodniej Norwegii, zwany natowskim okiem na północ. Wrażliwymi punktami w regionie są także zdemilitaryzowane i zneutralizowane Wyspy Alandzkie [terytorium autonomiczne Finlandii] oraz szwedzka Gotlandia. W razie konfliktu Rosja mogłaby próbować zająć wyspy należące do państw pozostających poza NATO i rozmieścić tam systemy obrony powietrznej, utrudniające działania Sojuszu w regionie. Jeśli chodzi o obwód kaliningradzki, to należy jeszcze wspomnieć m.in. o rosyjskich systemach przeciwokrętowych Bastion i balistycznych Iskander.

Czy wszystkie państwa w regionie bałtyckim w podobny sposób postrzegają rosyjskie zagrożenie?

Inaczej jest ono postrzegane w Tallinie, a inaczej w Kopenhadze. Kraje bałtyckie, które są bezpośrednimi sąsiadami Rosji, bardziej obawiają się ataku Moskwy, a także presji ekonomicznej wielkiego sąsiada. Z kolei niegranicząca z Rosją Dania nie uważa agresji rosyjskiej za realistyczny scenariusz, ale i tak twierdzi, że należy wzmocnić natowskie odstraszanie. Zamierza też zwiększyć liczbę poborowych oraz stworzyć brygadę zdolną do działania w rejonie Morza Bałtyckiego, która mogłaby zostać wysłana na wschodnią flankę NATO i rozmieszczona w państwach bałtyckich. Postrzeganie rosyjskiego zagrożenia zmieniło się po aneksji Krymu w 2014 roku. Teraz nawet kraje skoncentrowane wcześniej na operacjach zarządzania kryzysowego widzą potrzebę wzmacniania obrony zbiorowej. Do nałożenia na Moskwę unijnych sankcji przychyliły się wszystkie państwa regionu, mimo że dla krajów bałtyckich i Finlandii były one dotkliwe, bo m.in. mocno ucierpiał fiński sektor spożywczy.

(...)

Jaki jest potencjał obronny krajów położonych w basenie Morza Bałtyckiego?

Każde z państw nadbałtyckich ma swoją specyfikę. Finowie zachowali armię poborową i nadal opierają doktrynę obronną na dużym potencjale mobilizacyjnym i obronie terytorialnej. Dla Norwegii – w kontekście działań w rejonie Arktyki i dalekiej północy – większe znaczenie ma marynarka wojenna. Szwecja dysponuje z kolei silnym przemysłem obronnym. Dania stawia na zabezpieczanie światowych szlaków żeglugi. Dla państw bałtyckich natomiast ważne są inwestycje w infrastrukturę wojskową, umożliwiającą przyjęcie sojuszniczego wsparcia. Różnice ekonomiczne i demograficzne przekładają się na różnice w potencjałach obronnych poszczególnych krajów, a także w modelach sił zbrojnych i priorytetach modernizacyjnych. Stąd rosnąca rola i skala ćwiczeń wojskowych, podnoszących interoperacyjność sił zbrojnych państw regionu nordycko-bałtyckiego.

Jakie zmiany w dziedzinie bezpieczeństwa i obrony zaszły w polityce tych państw po aneksji przez Rosję Krymu w 2014 roku?

Większość z nich przez ostatnich kilkanaście lat rozwijała ekspedycyjne siły zbrojne i koncentrowała się na zaangażowaniu w operacje w Iraku i w Afganistanie. Po 2014 roku poszczególne kraje zaczęły przywiązywać większą wagę do obrony własnego terytorium. Ta zmiana widoczna jest także w trakcie manewrów wojskowych, których scenariusze stają się coraz bardziej kompleksowe. Podczas „Saber Strike” czy „Baltopsu” żołnierze nie ćwiczą już udziału w konflikcie asymetrycznym, lecz działania wynikające z artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego. Mimo że Szwecja i Finlandia nie są członkami NATO, aktywnie uczestniczyły w ćwiczeniach obrony zbiorowej „Trident Juncture” w Norwegii, jednych z największych od zakończenia zimnej wojny prowadzonych przez wojska Sojuszu. Ponadto w państwach bałtyckich i w Polsce zostały rozmieszczone wielonarodowe siły natowskie – batalionowe grupy bojowe. Polska stała się centrum amerykańskiej obecności wojskowej w regionie. W naszym kraju Amerykanie mają pancerną brygadową grupę bojową, której pododdziały ćwiczą w wielu miejscach wschodniej flanki NATO. Jeśli dodamy do tego bazę w Redzikowie, to okaże się, że USA są coraz silniej zakotwiczone w rejonie Morza Bałtyckiego.

Obecność Stanów Zjednoczonych w rejonie Bałtyku jest coraz bardziej widoczna. Jaką rolę odgrywa to państwo we współdziałaniu krajów nadbałtyckich?

Amerykanie są niejako katalizatorem regionalnych kontaktów wojskowych. Małym krajom trudniej byłoby w pojedynkę zabiegać o rozwijanie współpracy z Waszyngtonem, stąd wynika różnorodność jej formatów. O rozwoju takiej kooperacji obronnej w ostatnich latach świadczy m.in. podpisanie w 2018 roku trójstronnego memorandum szwedzko-fińsko-amerykańskiego o współpracy wojskowej. Jest to wyraźna zmiana w przypadku Finlandii, która tradycyjnie dążyła do pozostawania poza rywalizacją mocarstw. Przed 2014 rokiem regularna obecność amerykańskich żołnierzy na wspólnych ćwiczeniach byłaby odebrana w Helsinkach jako prowokacyjne działanie wobec Rosji. Po roku 2014 stała się normą. USA inwestują także w rozwój infrastruktury wojskowej w regionie w ramach European Deterrence Initiative – setki milionów dolarów z amerykańskiego budżetu przeznaczane są na modernizację i rozbudowę m.in. baz sił powietrznych, np. w Szawlach na Litwie, Lielvarde na Łotwie, w Ämari w Estonii oraz w Łasku i Powidzu w Polsce. Waszyngton współfinansuje też zakupy sprzętu wojskowego, czego przykładem są przeciwpancerne pociski kierowane Javelin pozyskiwane przez państwa bałtyckie.

polska-zbrojna.pl

Nikt nie może zaprzeczyć skali dobrej koniunktury na rynku pracy. Ale to, że jakość oferowanych miejsc pracy gwałtownie spadła, stało się hasłem wykorzystywanym po obu stronach politycznego spektrum. Słychać argumenty, że kierowanie taksówką Ubera lub dostarczanie posiłków w ogóle nie są miejscami pracy.

Prawdą jest, że tradycyjne, zdominowane przez mężczyzn zawody, np. w przemyśle wytwórczym – uległy zanikowi. W latach 1995-2015 liczba takich miejsc pracy, wymagających średnich kwalifikacji, zmniejszyła się w stosunku do zatrudnienia w krajach OECD o 10 punktów procentowych.

(...)

Przygnębienie mogłoby być uzasadnione, gdyby nie popularne postrzeganie świata pracy, które jest oczywiście błędne. Weźmy pod uwagę pogląd, że praca jest coraz bardziej niepewna. W rzeczywistości, oficjalne szacunki dotyczące amerykańskiego rynku umów krótkoterminowych, zgodnie z którymi praca na zlecenie jest dostępna poprzez rynki internetowe, plasują taką pracę jedynie na poziomie około procenta całkowitego zatrudnienia. Zatrudnienie na czas określony może być nieco wyższe niż w latach 90. XX wieku, ale wskaźnik ten spada od 10 lat. We Francji udział nowych pracowników zatrudnionych na podstawie długoterminowych umów o pracę na czas nieokreślony osiągnął ostatnio rekordowy poziom 50 proc.

Przekonanie, że ludzie w coraz większym stopniu przechodzą z pracy do pracy, również nie znajduje potwierdzenia w faktach. W ciągu ostatnich dwóch dekad w krajach OECD udział pracowników, którzy pracują krócej niż rok, wynosi około 20 proc., bez wyraźnego trendu w górę lub w dół.

Zanikanie miejsc pracy dla średnio wykwalifikowanych pracowników również nie okazało się katastrofalne. Chociaż oznaczało, że liczba miejsc pracy wymagających niskich kwalifikacji wzrosła w stosunku do zatrudnienia w krajach OECD, ale w znacznie mniejszym stopniu niż w przypadku pracowników wysoko wykwalifikowanych, którzy mają hossę na rynku pracy.

Do niedawna brakującym elementem układanki był wzrost płac. Podręczniki ekonomii mówią, że czasy niskiego bezrobocia idą w parze z dużymi podwyżkami płac, ponieważ pracodawcy silniej konkurują o pracowników. Jednak przez większą część okresu pokryzysowego odnotowano załamanie „krzywej Phillipsa”, a spadek bezrobocia w latach 2014-16 nie przełożył się na wyższe płace.

Relacje te zaczęły od nowa odżywać. Ponieważ bezrobocie nadal spada, płace wreszcie przyspieszyły. Udział płac w dochodzie narodowym w wielu bogatych krajach rośnie, w tym w USA i Wielkiej Brytanii. Płace wciąż rosną wolniej niż można by się spodziewać, biorąc pod uwagę kurczenie się rynku pracy. Za tę sytuację należy obwiniać słaby wzrost produktywności. Ponadto, błędem jest wnioskowanie, że pracownicy są coraz bardziej wyzyskiwani. Częstość występowania „niskich wynagrodzeń” – pracowników zarabiających mniej niż dwie trzecie mediany – spada od dwóch dziesięcioleci.

Rozgrzane do czerwoności rynki pracy nie rozwiązują każdego problemu. Restauracje w Maladze tętnią życiem, a ulice są czyste. Mało kto wie, że w ciągu ostatnich pięciu lat średnia stopa bezrobocia w tym hiszpańskim mieście wynosiła blisko 30 proc. Jedynym znakiem, że może być wiele osób, które nie mają zbyt wiele do roboty, jest liczba salonów gier. Osoby śpiące pod gołym niebem i na pustych działkach San Francisco krzyczą o mieście mającym problem bezrobocia – w rzeczywistości stopa bezrobocia wynosi 2,6 proc.

(...)

Trudno nie ulec wrażeniu, że monotonna praca to cena, jaką Japonia zapłaciła za średnią stopę bezrobocia w ciągu ostatniego półwiecza, wynoszącą zaledwie 3 proc., najniższą w OECD. W strefie odbioru bagażu na lotnisku Haneda kobieta przez cały dzień prostuje walizki po umieszczeniu ich na taśmie bagażowej. W pustym barze w dzielnicy mody w Tokio martini z ginem, które podbiło świat (dodanie jednej kropli pomarańczowej goryczy jest objawieniem), jest mieszane przez trzy osoby, które następnie stoją bezczynnie, podczas gdy gość wypija drinka. Graeber z pewnością argumentowałby, że jest to nie tyle oznaka postępu społecznego, co raczej spisek kapitalizmu, aby zamienić ludzi w drony.

Społeczeństwa korzystają z silnych rynków pracy. Więcej pracowników oznacza więcej osób płacących podatek dochodowy i mniej otrzymujących świadczenia. Badania sugerują, że stopa bezrobocia jest pozytywnie skorelowana ze wskaźnikami przestępstw przeciwko mieniu, a nawet przestępstw z użyciem przemocy. Praca daje ludziom poczucie celu, co jest również dobre dla wszelkiego rodzaju wyników społecznych, w tym dla zdrowia psychicznego i fizycznego. A bycie zatrudnionym sprawia, że inna, lepsza praca jest łatwiejsza do zdobycia. Kapitalizm nie przyniósł ostatnio wielu dobrych wiadomości. To jest jedna z nich.

Przyczyna siły rynku pracy OECD jest jednak zagadką. W ostatnich latach wiele rządów obciążyło pracodawców dodatkowymi kosztami, nawet teraz, gdy coraz łatwiej jest zastąpić ludzi robotami. Badanie przeprowadzone w 2013 roku przez Carla Benedikta Freya i Michaela Osborne’a z Uniwersytetu Oksfordzkiego wykazało, że 47 proc. miejsc pracy w USA jest zagrożonych automatyzacją. Rozwinęły się zasady dotyczące równości wynagrodzeń, braku dyskryminacji, bezpieczeństwa i higieny pracy oraz urlopu macierzyńskiego czy ojcowskiego. We wszystkich 24 krajach OECD, dla których istnieją dane długoterminowe, wysokość płacy minimalnej wzrosła z 44 proc. mediany płacy w pełnym wymiarze czasu pracy w 2000 r. do 50 proc. obecnie.

obserwatorfinansowy.pl