piątek, 26 kwietnia 2024



— Rosja również nie ma złudzeń co do swojej zdolności eksportowej do Indii — mówi Cowshish, odnosząc się do tego, że jej krajowe potrzeby obronne uległy zwielokrotnieniu. Na przykład Indo-Russian Rifles Private Limited — fabryka założona w 2019 r., aby współprodukować ponad 600 tys. karabinów szturmowych dla indyjskich sił zbrojnych — podobno wciąż czeka na dostawę transz rosyjskich kałasznikowów.

Według Rahula Bediego, dziennikarza zajmującego się obronnością w New Delhi, to tylko jeden z wielu produktów, których Rosja nie dostarczyła. — Nikt publicznie o tym nie mówi, ponieważ jest to tak delikatna sprawa — zauważa ekspert.

— Rosja miała dostarczyć pięć systemów obrony powietrznej S-400 — pozostały dwa i nie poczyniono żadnych postępów. Następnie chcieliśmy wydzierżawić rosyjski atomowy okręt podwodny, który miał być u nas do 2025 r. Teraz, jak rozumiem, leasing mógł zostać wycofany. Ponadto były cztery fregaty — dwie rosyjskie, a pozostałe dwie miały być wspólnie wyprodukowane w Goa. I w tym obszarze również nic się nie wydarzyło — mówi Bedi. — To ogromny bałagan — dodaje.

Część sprzętu nie dotarła, ponieważ Moskwa jest zajęta produkcją broni dla własnych wojsk i nie ma przepustowości na eksport. Inne elementy utknęły, ponieważ Indie nie chcą naruszać zachodnich sankcji nałożonych na Rosję.

Co więcej, jeszcze przed wojną Indie uznały, że jakość niektórych rosyjskich produktów importowanych — takich jak myśliwce MiG-29K — nie spełnia norm. Wydajność rosyjskiego sprzętu na ukraińskim polu bitwy również okazała się szokiem.

(...)

Mimo wszystko Indie nadal będą pielęgnować swoje stosunki z Rosją — nawet w obliczu spadku importu sprzętu obronnego. Coraz cieplejsze relacje Chin i Rosji niepokoją indyjskie władze. Dlatego New Delhi będzie chciało utrzymać Moskwę w gronie swoich przyjaciół.

970 mln głosujących i największe wybory świata. Waży się przyszłość strategicznego sojusznika Zachodu. Może być ratunkiem przed Chinami
A w związku z tym, że prawie 65 proc. indyjskiego sprzętu — w tym helikoptery, czołgi i myśliwce — pochodzi z Rosji, kraj ten nie może z dnia na dzień odciąć się od importu.

Mimo to, z niemal samodzielnego uzbrajania indyjskich sił obronnych w latach 60., Rosja została zdegradowana do bycia tylko jednym z wielu partnerów. To nieoczekiwana strata dla rosyjskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego, która jest spowodowana głównie inwazją Putina na Ukrainę.

onet.pl


Kolejnym wyzwaniem dla sił ukraińskich po wycofaniu się z Awdijiwki jest słabość linii obrony położonych dalej za frontem. Według serwisu DeepState, który monitoruje sytuację na froncie, deklarowane przez dowództwo SZU "przygotowane pozycje" okazały się zupełnie nieprzystosowane do potrzeb.

W rezultacie wycofujące się siły nie były w stanie ufortyfikować się na linii Stepowoje — Lastoczkino — Opytne na zachód od Awdijiwki i musiały wycofać się na linię Berdyczów — Orłowka — Tonienkoje — Wodianoje. Sytuacja z fortyfikacjami tam też pozostawiała wiele do życzenia, lecz obronę wspomagał łańcuch w większości sztucznych zbiorników wodnych. Pokonanie tej linii obronnej zajęło rosyjskim siłom zbrojnym ponad miesiąc i wiązało się z poważnymi stratami.

Przysparzają Rosjanom bólu głowy. Pięć systemów uzbrojenia, które mogą odmienić losy wojny w Ukrainie
Ogólnie można powiedzieć, że pomimo zdobycia Awdijiwki, siłom rosyjskim jak dotąd nie udało się wykorzystać sukcesu i uzyskać przestrzeni operacyjnej w północno-zachodniej części obwodu donieckiego.

Podobna sytuacja miała miejsce po ostatecznym zdobyciu Marinki. Po rozszerzeniu strefy kontroli wokół miasta rosyjskie siły zbrojne ugrzęzły w walkach w sąsiednich miejscowościach, podczas gdy perspektywy dotarcia do Wuhłedaru pozostają mgliste.

Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy jest wyjątkowo niska jakość nowych żołnierzy kontraktowych, którzy często nie są odpowiednio wyszkoleni, oraz dowódców "średniego szczebla" do poziomu brygady włącznie. Konsekwencją tego są "ataki mięsne" bez minimalnego niezbędnego wsparcia zwiadowczego, artyleryjskiego i UAV.

Ta taktyka (a raczej jej brak) prowadzi do ogromnych strat w pojazdach opancerzonych (przez pół roku walk w rejonie Awdijiwki tylko wizualnie potwierdzone straty przekroczyły 1 tys. sztuk), a co za tym idzie — do ich niedoboru w oddziałach. Na polu bitwy coraz częściej pojawiają się przestarzałe czołgi T-62 i T-54/55 (często używane jako "taksówki dla piechoty"), tzw. samochody golfowe (czyli chińskie nieopancerzone pojazdy Desertcross), a nawet motocykle (te ostatnie dają jednak pewną przewagę w szybkości i skrytości, pozwalając żołnierzom dotrzeć do okopów wroga). Ponadto coraz więcej rosyjskich żołnierzy jest dowożona na pole bitwy na czołgach, co czyni ich podatnymi na ataki dronów.

Próbując zachować czołgi, Rosjanie wzmacniają pancerz tak bardzo, jak tylko mogą, rezygnując nawet z możliwości obracania wieżyczki (tym samym skutecznie ograniczając ich rolę do dział szturmowych wspierających piechotę).

Oczywistym jest, że przy braku dużych dostaw pojazdów opancerzonych np. z KRLD czy Chin sytuacja Rosji będzie się nadal pogarszać — według niektórych źródeł w 2026 r. w rosyjskich magazynach zabraknie czołgów i wozów bojowych, a tempo "uzdatniania" i modernizacji sprzętu nieuchronnie spadnie ze względu na zły stan pozostałych zasobów (co do zasady, z magazynów najpierw wyciąga się lepiej zachowane egzemplarze, a później sięga po te gorsze).

(...)

Problemy z uzupełnianiem strat mają jednak także rosyjskie siły zbrojne. Deklarowane przez władze dostawy czołgów i wozów bojowych za 2023 r. są imponujące (odpowiednio 1 tys. 530 i 2 tys. 518 sztuk), lecz najprawdopodobniej nie pokryły one nawet strat na froncie. Ponieważ Kreml nie radzi sobie z zapewnieniem wystarczających dostaw, na froncie pojawiają się przestarzałe maszyny z czasów radzieckich.

Jak jednak wynika z obliczeń ukraińskich śledczych OSINT (czyli korzystających z tzw. otwartych źródeł) liczba czołgów wyciąganych przez Rosjan każdego miesiąca z magazynów od dłuższego czasu nie rośnie. To oznacza, że Rosjanie osiągnęli maksimum, jeśli idzie o swoją zdolność przywracania temu sprzętowi zdatności. Jednocześnie rosyjski "przemysł obronny" zdołał zwiększyć produkcję amunicji artyleryjskiej, która wraz z dostawami z Iranu i KRLD zapewnia Kremlowi przewagę na polu bitwy (choć pojawiają się skargi na jakość koreańskich nabojów).

Rosjanie mogą się pochwalić, że liczba planowanych zrzutów bomb lotniczych przekroczyła 2 tys. miesięcznie, a produkcja dronów Shahed i rakiet pozwala na regularne naloty na terytorium Ukrainy. Jedynym obszarem, w którym rosyjskie siły zbrojne nie zdołały jeszcze osiągnąć pewnej przewagi lub przynajmniej parytetu z SZU są małe drony szturmowe. Wojenni blogerzy obwiniają za to państwo, które "kupiło 1 mln dronów z jednym typem oprogramowania na pokładzie, więc kiedy wróg znalazł na nie sposób, to ów 1 mln dronów stał się stosem części".

(...)

Pomimo oświadczeń o planowanej, nowej ukraińskiej kontrofensywie oczywiste jest, że SZU spędzą większość 2024 r. w defensywie. Kijów przygotowuje się do tego, przeznaczając fundusze na budowę linii obronnych przypominających "Linię Surowikina", która powstrzymała ukraińską kontrofensywę na południu w 2023 r.

Michael Kofman, jeden z czołowych zachodnich ekspertów do spraw wojny rosyjsko-ukraińskiej uważa, że przy wystarczającym wsparciu Zachodu i problemach z uzupełnieniami Ukraina będzie w stanie utrzymać w tym roku front, po czym przewaga Rosji może zacząć się kurczyć.

Nie jest też do końca jasne, jak dokładnie Rosja zamierza wygrać wojnę. Rusłan Puchow, dyrektor Centrum Analiz Strategicznych i Technologicznych – think tanku bliskiego rosyjskiemu ministerstwu obrony — uważa ukraińską obronę za "dość stabilną" i wiąże ewentualne sukcesy sił rosyjskich z koniecznością podjęcia nowych działań mobilizacyjnych.

Nowa mobilizacja zależy od decyzji o podjęciu ewentualnej ofensywy na Charków, ponieważ nie można tego zrobić obecnymi siłami. Jednak Kreml może nie zdecydować się na taki środek (zwłaszcza, że zmobilizowane oddziały prawdopodobnie nie otrzymają wystarczającej ilości sprzętu), pozostawiając wojnę na obecnym poziomie intensywności i z głównym celem, czyli zajęciem całego obwodu donieckiego.

Do radykalnych decyzji na froncie może skłonić rosyjskie dowództwo fakt, że czas działa na jego niekorzyść. Jak szacują eksperci Royal United Services Institute (RUSI) – brytyjskiego think tanku specjalizującego się w kwestiach obronności — szczyt potęgi militarnej Rosji przypadnie na 2024 r., a w 2025 r. zaczną narastać problemy z dostawami broni. Do 2026 r. zapasy radzieckiej broni w magazynach wyczerpią się, a nowa produkcja nie będzie w stanie zaspokoić potrzeb frontu. Do tego momentu rosyjskie władze powinny więc zmusić Ukrainę do kapitulacji lub przynajmniej do zawarcia w tym czasie korzystnego dla Rosji porozumienia pokojowego.

Biorąc pod uwagę obecne tempo ofensywy, nadal nie jest jasne, jak dokładnie to zrobić. W związku z tym Kreml może mieć tylko nadzieję albo na całkowite wyczerpanie się SZU w wyniku niepowodzenia mobilizacji i/lub niewystarczającej zachodniej pomocy wojskowej, albo na katastrofę humanitarną wywołaną zniszczeniem infrastruktury energetycznej i grzewczej.

onet.pl


Prezydent Rosji Władimir Putin uzasadnił 25 kwietnia ciągłe wysiłki Rosji na rzecz nacjonalizacji rosyjskich przedsiębiorstw, w tym przedsiębiorstw bazy przemysłowej sektora obronnego (DIB). Putin oświadczył na Kongresie Rosyjskiego Związku Przemysłowców i Przedsiębiorców, że rosyjskie organy ścigania wszczęły bliżej nieokreśloną liczbę spraw w celu nacjonalizacji przedsiębiorstw, gdy działania właścicieli znacjonalizowanych przedsiębiorstw spowodowały bezpośrednią szkodę dla rosyjskich interesów, co Putin określił jako jedyną akceptowalną okoliczność, aby państwo rosyjskie przejęło spółkę. Rosyjska opozycyjna gazeta „Nowaja Gazieta” na wygnaniu podała 12 marca, że ​​od czasu inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę w 2022 r. władze rosyjskie złożyły 40 żądań nacjonalizacji ponad 180 firm o wartości ponad biliona rubli (około 10,8 miliarda dolarów, czyli około 0,6 procent rosyjskiego PKB). 25 kwietnia północno-zachodnia stacja Radia Wolna Europa/Radio Liberty Sever Realii oświadczyła, że ​​Rosja znacjonalizowała firmy produkujące metale ziem rzadkich, produkty przemysłu obronnego, elektronikę, metanol, żelazostopy i materiały wybuchowe, a także kilka firm niezwiązanych z potrzebami wojskowymi, jak salon samochodowy Rolf należący do byłego deputowanego Dumy Państwowej Siergieja Pietrowa, który krytykował rosyjski rząd.

understandingwar.org


Według doniesień siły rosyjskie rozmieszczają w krytycznych sektorach frontu drony przystosowane do większej odporności na ukraińskie zdolności w zakresie walki elektronicznej (EW), prawdopodobnie w celu wykorzystania nowych możliwości technologicznych do wykorzystania ograniczonego czasu, zanim amerykańska pomoc w zakresie bezpieczeństwa dotrze na Ukrainę.  15 kwietnia Ukraińska Prawda podała, że jej źródła w ukraińskim Sztabie Generalnym podały, że liczba rosyjskich dronów w „gorących” sektorach linii frontu „co najmniej się podwoiła” w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Źródła ukraińskiego Sztabu Generalnego podały, że siły rosyjskie używają zmodernizowanych dronów działających na częstotliwościach od 700 do 1000 MHz, które dla ukraińskich EW są trudne do zagłuszania, ponieważ ukraińskie systemy EW są przeznaczone głównie do zakłócania rosyjskich dronów działających na częstotliwościach około 900 MHz. Źródła podały, że Ukraina opracowuje ujednolicony system gromadzenia informacji o adaptacjach rosyjskich dronów, aby szybko dostosować ukraińskie systemy walki elektronicznej do zwalczania rosyjskich dronów. ISW oceniło wcześniej, że siły rosyjskie próbują dostosować swoją technologię i taktykę dronów na linii frontu w ramach wyścigu zbrojeń w zakresie ataku i obrony, aby złagodzić ukraińskie dostosowania technologiczne mające na celu zrównoważenie rosyjskich przewag materialnych. Rosyjskie wojsko prawdopodobnie zdecydowało się na rozmieszczenie dronów działających na częstotliwości trudniejszej do zagłuszenia dla ukraińskiego EW, aby wesprzeć dalsze operacje naziemne w krytycznych sektorach linii frontu w celu dalszego wykorzystania ukraińskich niedoborów sprzętu. Rosyjskie wojsko mogło ocenić, że siły ukraińskie ostatecznie dostosują swoje systemy EW do zakłócania dronów w większym zakresie częstotliwości i zatrudnią je teraz do wspierania trwających operacji ofensywnych, podczas gdy siły ukraińskie czekają na przybycie pomocy z USA. Schemat wykorzystywania przez jedną stronę przelotnej przewagi technologicznej w celu wspierania natychmiastowych operacji naziemnych przez cały czas jej trwania prawdopodobnie stanie się cechą charakterystyczną tego rodzaju konfliktu.

understandingwar.org


Czy my słyszymy żal u Daniela Obajtka?

Jak wyniki spółki były mocne, to krzyczano, że łupię Polaków. Jak paliwa były tanie, to znów krzyczano, że działam na szkodę spółki. No przecież nie da się w takiej sytuacji normalnie pracować.

Ja dziękuję Bogu, że już nie jestem prezesem Orlenu. Wytrzymałem w tym piekle 6 lat. Możecie to napisać: to jest g***o, które śmierdziało od czasów WSI i wszystkich innych służb. Nikt nie wchodził tak głęboko w transakcje w Orlenie i wokół niego, bo albo nie miał o nich pojęcia, albo się po prostu zwyczajnie bał.

Jest pan pewien tego, co mówi?

Tak. Ja nie jestem doskonały. Może i w Orlenie popełniliśmy błędy. Drobne, mniejsze, większe. To jest instytucja zatrudniająca 66 tysięcy ludzi. Są członkowie zarządu. Różni. Z różną charyzmą. Po drugie, to państwo, dla którego pracowałem po 16-18 godzin, nie dało mi żadnego bezpieczeństwa. Tylko cały czas mi daje chłostę. Straszy mnie. Niszczy. Inwigiluje. Przeszukuje mnie. Zastrasza sądami i więzieniem.

Żałuje pan w takim razie, że w ogóle zgodził się wtedy na zostanie prezesem Orlenu?

Gdybym w tamtym czasie miał tę wiedzę, którą mam dzisiaj i która jest niebezpieczną wiedzą pod względem mojego życia, to tych parę lat temu nie zgodziłbym się być prezesem Orlenu. Z jednej prostej przyczyny: bo ja mam problem sam ze sobą, ze swoją nadpobudliwością. Ja chcę działać. I w każdym miejscu, w którym byłem, chciałem oddać się do końca i działać do końca.

A w Orlenie powinienem był bardziej zwracać uwagę na własne bezpieczeństwo. Może powinienem koło pewnych spraw przejść obojętnie, nie ruszać ich, wtedy nie byłoby tego permanentnego ataku na mnie, przez te wszystkie lata. Teraz mam tę wiedzę, znam raporty. I naprawdę czuję się zagrożony.

(...)

Nas jednak interesuje coś innego. Niedawno pojawiła się informacja, według której ABW ostrzegało pana przed zatrudnieniem Samera A. na stanowisko prezesa OTS. Dlaczego więc, mimo tego ostrzeżenia, postanowił go pan zatrudnić?

Jeżeli chodzi o tę spółkę, to dochowaliśmy wszelkich niezbędnych formalności. Prawo szwajcarskie pod tym względem jest bardzo restrykcyjne, bardziej niż polskie. Sprawdzaliśmy więc niekaralność ludzi, zarówno w Polsce jak i Szwajcarii, a także sprawdzało ich biuro bezpieczeństwa (chodzi o Biuro Kontroli i Bezpieczeństwa, wewnętrzną jednostkę Orlenu – przyp.red.). Wprowadziłem w Orlenie taką zasadę, że wszyscy nowi pracownicy z top managementu mają być sprawdzani przez biuro bezpieczeństwa. I wtedy dostaliśmy notatkę z biura, że - cytuję - Samer A. to jest człowiek widmo, że tak naprawdę nic o nim nie ma.

Według informacji opisanych w mediach, w tej notatce, sporządzonej przez ABW, pan Samer A. miał mieć m.in. związki z islamskim ekstremizmem. To nie takie "nic", prawda?

Bardzo cenię i szanuję pracowników służb oraz ciężką pracę, jaką wykonują. Tylko trzeba powiedzieć, że niektórzy ludzie w służbach mogą mieć swoje interesy, swoich mocodawców i nie zawsze trzeba wierzyć we wszystko. I mam wiele przykładów tego, jak niektórzy ludzie w służbach nie rozumieli biznesu, patrzyli na niego jak w latach 90. Chcieli wszystko zablokować, bo wydawało im się coś innego, a świat niestety biznesowo odjechał. Nie mówię o całych służbach, bo tam ludzie naprawdę mocno pracowali, ale niektórzy, mówiąc szczerze, zachowywali się, jakby słuchali pewnych podszeptów, może innych służb świata, którym zależy na tym, żeby nasza gospodarka się nie rozwijała.

Miałem nawet przykład, że musiałem tłumaczyć oczywistą oczywistość, która przez służby była przedstawiona zupełnie inaczej. Dochodziło czasem nawet do konfrontacji, spotkania i po tych konfrontacjach wychodziło na moje. Tyle tylko, że niektórzy byli nie w porządku i nie skorygowali swoich notatek, tylko je zostawiali. Wiele notatek zostało potem wyjaśnionych audytami i one też nie zostały skorygowane. Ktoś mnie po prostu tam nie lubił i gdybym ja miał to wszystko brać pod uwagę… Ale to nie służby odpowiadają za zarządzanie firmą.

(...)

Mówił pan, że posiada niebezpieczną wiedzę. Czyli jaką? Jaki obszar tej wiedzy najbardziej pana niepokoi, może rodzić największe problemy?

Nie mogę tego powiedzieć. Naprawdę, nie mogę.

Z powodu tajemnic państwowych?

Nie, nie tylko. Chodzi o co najmniej trzy, cztery obszary łącznie. Z energetyką włącznie. Wymieniliście panowie w rozmowie jedną instytucję, to jest lobby i różne inne rzeczy. Mogę tylko powiedzieć, że łączy się to z kwestiami offshore (farm wiatrowych na morzu - przyp. red.), o które walczyłem praktycznie dwa lata.

Z czym pan walczył?

Walczyłem z dużym naciskiem firm międzynarodowych, które można powiedzieć, że chciały przejąć wszystkie koncesje związane z Bałtykiem. To poważne. Ja, słysząc tę aferę z turbinami, doskonale wiem, dlaczego to miało taki rozmiar. Gwarantuję, że gdyby nie moja zapobiegliwość w tym wszystkim, to dziś te koncesje w większości byłyby w firmach niemieckich. A ta jedna firma przegrała postępowanie w Orlenie i mieliśmy zupełnie inne turbiny. A dlaczego? Ponieważ drugim warunkiem była budowa fabryki tych turbin w Polsce, a nie brania wszystkiego z Niemiec. Niektórzy lobbowali kwestie ustawodawcze, by polskie firmy z tego nic nie miały, kompletnie nic. I o takich rzeczach mam sporo wiedzy. Moje życie jest nieustannym pasmem walki.

wp.pl


Szczyt NATO w 2008 r. organizowali Rumuni. Wówczas nowe państwo Sojuszu poszło pod prąd trendom w przypadku tego typu spotkań. Zazwyczaj odbywały się one na przedmieściach w centrach konferencyjnych (Ryga) czy na stadionach (Warszawa). Rumuni bizantyjsko postawili na przepych. Rozmowy odbywały się w zbudowanym w czasach Nicolae Ceaușescu Domu Ludowym, który po upadku dyktatora stał się siedzibą dwuizbowego parlamentu. W kwietniu 2008 r. na jego korytarzach można było spotkać Angelę Merkel i Nicolasa Sarkozy’ego. Kręcił się po nim Micheil Saakaszwili. W końcu pojawił się i sam Władimir Putin. Relacjonując tamto wydarzenie, z niedowierzaniem przysłuchiwałem się jego wykładowi, w którym wprost mówił o tym, że Ukraina jest – jak to określił – niedopaństwem (niesostojawszajasia strana).

Polska delegacja, której przewodniczył ówczesny prezydent Lech Kaczyński, a w której ze strony rządowej był Radosław Sikorski, razem z Amerykanami naciskała na szybką ścieżkę do NATO dla Kijowa i Tbilisi. Chodziło o przyznanie im MAP, Planu Działań na rzecz Członkostwa – poważnej gwarancji, że obydwa państwa w przewidywalnej przyszłości znajdą się w Sojuszu. Polska zdawała sobie sprawę, że wówczas – szczególnie nad Dnieprem – temat członkostwa był niejednoznaczny. Potwierdzały to sondaże. Niemniej jednak gra była warta świeczki. Te lata współpracy w ramach MAP pozwoliłyby stale i systemowo organizować wspólne ćwiczenia wojskowe i tym samym tylnymi drzwiami wprowadzać Ukrainę do Paktu. Niemcy były jednak przeciw.

Przy okazji szczytu w Bukareszcie zachowała się opinia Radosława Sikorskiego na temat stanowiska Berlina. I to zachowała się w bardzo dobrym źródle: depeszy amerykańskiego Departamentu Stanu ujawnionej w ramach WikiLeaks. Było to omówienie przez Amerykanów spotkania polskiego szefa MSZ z zastępcą sekretarza stanu USA, w którym czytamy: „Minister (Sikorski – red.) cierpko zauważył, że gdy Polska wchodziła do UE w 2004 r., wielu oskarżało, że jest koniem trojańskim USA w Europie. Ale w NATO jest inny koń trojański. W Bukareszcie Niemcy okazywały niezależność od USA w sprawie członkostwa Ukrainy i Gruzji w NATO”. W tej samej depeszy czytamy, że Sikorski postawił tezę, że Niemcy „zdają się mieć układ z Rosją” i „w zamian (za blokowanie Ukrainy i Gruzji – red.) niemieckie koncerny robią interesy w Rosji na setki miliardów euro”. Wszystko to mówił Sikorski – jeden z najbardziej sprzyjających Niemcom szef MSZ w historii III RP.

W kwietniu 2008 r. Niemcy rządzone przez chadecję i Angelę Merkel zablokowały MAP dla Ukrainy i Gruzji. Zdając sobie sprawę z tego, że w USA rządzi kończący drugą kadencję i osłabiony tzw. wojną z terroryzmem George W. Bush, rząd w Berlinie był bezwzględny. Obiecał mglistą wizję współpracy i przełożenie decyzji o MAP na grudzień 2008 r. W sierpniu tego samego roku Putin najechał Gruzję, no i siłą rzeczy kwestia MAP poszła na lata w odstawkę. Biorąc pod uwagę ten zaskakujący zbieg wydarzeń, nie sposób nie zgodzić się z tezą Sikorskiego o „układzie z Rosją”. Merkel dała w Bukareszcie Putinowi czas. Pozwoliła mu odczytać intencje Zachodu i przygotować się do wojny. Dziś Olaf Scholz, który reprezentuje lewicę, robi dokładnie to samo. Kropka w kropkę idzie śladem Merkel. W 2008 r. mogła mówić tak: „Jesteśmy za Ukrainą i Gruzją w NATO, ale jakoś później. Wróćmy do tego”. Minister obrony w rządzie Scholza w Ramstein mógłby z kolei zapewniać mniej więcej tak: „Leopardy? Czemu nie. Rozmawiajmy o tym. Najlepiej do czasu, aż Ukraina przegra”.

gazetaprawna.pl


Według amerykańskiego dziennika "New York Times" Izraelczycy chcieli odpowiedzieć znacznie brutalniej, ale zostali od tego odwiedzeni przez Biały Dom. Tak, aby nie doszło do eskalacji i potencjalnej otwartej wojny regionalnej. W zamian Izraelczycy przeprowadzili symboliczny atak, który był odpowiednikiem pogrożenia Irańczykom palcem. Metoda jego przeprowadzania i wybrany cel były takie, aby uzyskać jak najbardziej wyraziste przesłanie, przy zachowaniu jak najmniejszej skali.

Oficjalnie Izrael nic nie komunikuje w tej sprawie. Dość szczegółów zdradziło jednak kilka zdjęć z irackiego pola, zdjęcie satelitarne irańskiej bazy lotniczej na obrzeżach miasta Isfahan i doniesienia o głośnej eksplozji na jej terenie. Te pierwsze wykonano rano 19 kwietnia. Widać na nich wypalony człon napędowy jakiejś rakiety, która spadła na irackie pole około 60 kilometrów na południowy zachód od Bagdadu. W kolejnych godzinach pojawiły się zdjęcia drugiego, inaczej uszkodzonego, który spadł na brzeg kanału irygacyjnego w tym samym rejonie. Zbieżność w czasie z atakiem na Iran nasuwała prostą odpowiedź. Szybko pojawiły się porównania zdjęć i twierdzenia, że to człony napędowe izraelskich rakiet Sparrow (po polsku wróbel), które formalnie są tylko symulatorami celów podczas testów izraelskich systemów antyrakietowych Arrow.

Rakiety rodziny Sparrow zaprojektował i produkuje izraelski koncern Rafael. Materiały promocyjne wskazują, że istnieją trzy warianty. Od najmniejszego Black Sparrow, przez Blue Sparrow po największy Silver Sparrow. Każda ma formalnie za zadanie symulować inną kategorię wrogich rakiet balistycznych. Od takich o krótkim zasięgu, po te o pośrednim przekraczającym tysiąc kilometrów. Silver Sparrow używano do testów najwyższego piętra izraelskiej tarczy antyrakietowej, rakiet Arrow-3. W ich trakcie cele wystrzeliwano z myśliwców F-15. Silver Sparrow musiały się zachowywać identycznie jak irańskie rakiety pośredniego zasięgu, czyli być w stanie osiągnąć taką samą prędkość i trajektorię. Oznacza to, że powinny być w stanie przelecieć podobną odległość przekraczającą tysiąc kilometrów. Czyli tak naprawdę mogą stanowić bazę do prawdziwej rakiety bojowej o podobnych osiągach.

(...)

Wszystko wskazuje więc na to, że w izraelskim arsenale jest uzbrojenie, o którym oficjalnie nie informowano. Co więcej, ma ono robiące wrażenie możliwości. Według nieoficjalnych informacji podawanych przez między innymi "NYT", pociski odpalono z samolotów lecących w syryjskiej przestrzeni powietrznej. Prawdopodobnie F-15, bo takich używano podczas testów tarczy antyrakietowej. Syryjski rząd oficjalnie przyznał, że rankiem 19 kwietnia Izraelczycy przeprowadzili serię ataków na jego systemy radarowe i przeciwlotnicze na południu kraju. Prawdopodobnie zabezpieczali sobie przestrzeń do wyprowadzenia ataku na Iran.

Znad południowo-wschodniej Syrii, przy granicy z Irakiem, do irańskiego Isfahanu jest około 1200 kilometrów. Linia przeprowadzona z irańskiego lotniska do mniej więcej styku granic Syrii, Jordanii i Iraku przebiega kilkadziesiąt kilometrów na południe od Bagdadu. Gdyby izraelska rakieta leciała po takiej trasie, to jej zużyty i odrzucony przedział napędowy mógłby upaść na pola właśnie tam, gdzie znaleziono dwa opisane wcześniej obiekty. Według "NYT" jeden z dwóch pocisków eksplodował w locie i nie dotarł do celu. Amerykańskie źródła nie znają przyczyny wybuchu. Izraelskie źródło gazety twierdziło, że głowica otrzymała polecenie autodestrukcji, po tym jak ta z pierwszej rakiety trafiła w cel w Iranie i tym samym polityczny cel ataku został osiągnięty.

Oficjalnie Irańczycy twierdzą, że nic nie trafiło w bazę w Isfahanie. Jej zdjęcia satelitarne wykonane 19 kwietnia pokazują jednak, że wokół umieszczonego tam stanowiska radaru rosyjskiego systemu przeciwlotniczego i przeciwrakietowego S-300 pojawiły się ciemne ślady, a samo urządzenie i jego bezpośrednia okolica są przykryte dużą siatką maskującą (zdjęcia i szczegółowa analiza tego, co na nich widać). Nie ma całkowitej pewności, ale prawdopodobnie został trafiony i uszkodzony lub zniszczony. Oczywistym głównym podejrzanym jest izraelska rakieta Silver Sparrow. Wskazywałoby to na robiącą wrażenie celność, jak na pocisk odpalany z powietrza i pokonujący ponad tysiąc kilometrów.

Zagadką jest, czy Silver Sparrow w wersji bojowej istnieją w większych ilościach, czy były to unikaty przygotowane na potrzeby tego konkretnego ataku, mającego charakter polityczny. Izraelczycy w ten sposób pogrozili Iranowi palcem i pokazali, że dysponują bronią zdolną dosięgnąć kluczowych irańskich obiektów programu atomowego, które są właśnie w rejonie Isfahanu. Do tego najwyraźniej są odporne na najlepszą irańską obronę, czyli system S-300. Na tyle niewrażliwe, że prawdopodobnie zniszczyły lub uszkodziły najcenniejszy element jednej z czterech kupionych w Rosji baterii, czyli radar wskazywania celów 30N6E2.

Ukrycie rozwoju rakiety balistycznej pośredniego zasięgu pod płaszczykiem celu do testów antyrakietowej nie jest czymś szczególnie zaskakującym. To samo prawdopodobnie robią Amerykanie. Ukrywali się przez dekady z racji obowiązywania traktatu INF (w latach 1987-2019), który nakładał ograniczenia na rozwój rakiet balistycznych pośredniego zasięgu. Nie mieli też szczególnej potrzeby militarnej, żeby tworzyć taką broń. Nie chcieli jednak porzucać odpowiednich technologii, które opracowali do lat 80. Tak się akurat wygodnie składało, że jednocześnie rozwijali systemy, mające tej klasy rakiety przechwytywać. Stworzyli więc całą serię celów, które na poziomie eksperymentalnym pozwalały podtrzymywać, a nawet rozwijać umiejętności w tym zakresie.

Kiedy w 2019 roku USA wycofały się z traktatu INF (argumentując, że Rosja i tak go łamie), po 9 miesiącach przeprowadziły demonstracyjny test rakiety balistycznej pośredniego zasięgu. Najprawdopodobniej był to eksperymentalny składak z rozwiązań używanych podczas testów systemów antyrakietowych, ponieważ nie podano na jego temat żadnych konkretnych informacji, ani do dzisiaj nie ma mowy o produkcji lub przyjęciu na uzbrojenia. Po prostu Amerykanie najwyraźniej chcieli wysłać sygnał, że ciągle to potrafią. Na podobnej zasadzie teraz swój sygnał wysłali Izraelczycy. Pytanie, czy ich była rakieta-cel, jest lub będzie produkowana w większych ilościach w wersji bojowej.

gazeta.pl