Czangkajszekowska Republika Chińska była prawdziwie zimnowojenną prawicową dyktaturą. Cóż z tego, że w Chinach Ludowych było (dużo) gorzej. Na wyspie trwał nieustanny stan wojenny, tajna policja siała postrach, a ludzie przepadali na lata. Po czasie liczbę bezpośrednich ofiar „białego terroru” oszacowano na 3–4 tysiące zabitych (nie licząc ofiar „incydentu 28.2.”) oraz 140 tysięcy uwięzionych, do tego dochodzi kilka razy tyle pośrednio dotkniętych. Za Czang Kaj-szeka Tajwan był paskudną tyranią, azjatycką wersją południowoamerykańskich junt, z jedną istotną różnicą: sprawną gospodarczo.
Po śmierci miejscowego caudillo, Czang Kajszeka, w 1975 roku władzę objął jego syn Chiang Ching-kuo, dyktator łagodniejszy, choć i on potrafił zabić (albo uwięzić). Chiang rządził w trudniejszych warunkach międzynarodowych. Zachód dogadał się z Pekinem ponad głowami Tajpej, a co gorsza, Chiny Ludowe zaczęły skuteczne reformy rynkowe, odbudowując swoją pozycję regionalną, a następnie międzynarodową. Dawne marzenie uciekinierów o odzyskaniu chińskiej ojczyzny stawało się fantasmagorią, kontynent coraz bardziej się oddalał. Trzeba się było określić na nowo.
Chiang poluzował społeczeństwu restrykcje, zniósł trwający 38 lat stan wojenny (drugi najdłuższy w historii świata), dopuścił legalizację innych niż Kuomintang partii politycznych i zaczął eksperymentować z wolnością słowa. Na swojego następcę wyznaczył Lee Teng-hui, jednego z niewielu przedstawicieli „miejscowych” w elitach władzy, mówiącego lepiej po japońsku niż po mandaryńsku. Lee poszedł kilka kroków dalej. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wypuścił więźniów politycznych, zniósł formalne i nieformalne restrykcje obywatelskie wprowadzone, by „zwalczyć rebelię komunistyczną”, oraz zorganizował bezpośrednie wolne wybory. Tak narodziła się miejscowa demokracja.
Ku irytacji Pekinu. „W co ten Lee do cholery wierzył?” – miał powiedzieć Xi Jinping tajwańskiemu prezydentowi Ma Ying-jeou w 2015 roku podczas ich spotkania w Singapurze. Chińska Republika Ludowa niechętnie przyglądała się demokratyzacji Republiki Chińskiej, mającej początkowo pewien wyczuwalny, niemal konfucjański z ducha rys: wyspiarze chcieli dać dobry przykład kontynentowi. Komunistom chińskim psuło to kalkulacje, bo łatwiej się dogadywać z autokracjami, zwłaszcza izolowanymi. Prowadzone w latach osiemdziesiątych przez Xi Zhongxuna, ojca Xi Jinpinga, zakulisowe negocjacje z kuomintangowskimi przywódcami załamały się, a co gorsza, w 1996 roku doszło do trzeciego kryzysu w Cieśninie Tajwańskiej. Po tym, jak Lee Teng-hui odbył nieoficjalną wizytę w USA, Pekin postraszył Tajpej testami rakietowymi, ale wówczas Amerykanie wpłynęli do Cieśniny lotniskowcami i zabawa się skończyła. Chińczycy, zacisnąwszy zęby, ustąpili, jednocześnie wpadając w coraz większą psychozę na punkcie wyspy.
„Tajwan jest częścią Chin!” (Taiwan shi Zhongguo de yi bufen!) – niemal zawsze powiedzą Chińczycy pytani o wyspę. Czynniki oficjalne dorzucą jeszcze: „nieodłączną” (buke fenge), a nawet: „odwieczną” (zigu yi lai de) częścią. Na mapach ChRL Tajwan zaznaczono jako część terytorium, chińskie biuro statystyczne podaje dane gospodarcze prowincji tajwańskiej, a chińska telewizja codziennie pokazuje prognozę pogody dla Tajpej i Kaohsiungu, razem z Xiamenem, Szanghajem czy Kantonem. Gdy Amerykanie w swojej zabawnej skądinąd naiwności spytali Deng Xiaopinga, czy przewiduje jakieś protesty w Chinach z powodu nawiązania stosunków dyplomatycznych z USA, spokojnie odparł: „Tak, w prowincji tajwańskiej”.
W ten sposób o Tajwanie mówią nie tylko chińscy przywódcy. W 2010 roku, korzystając z przerwy semestralnej podczas studiów w Pekinie, po raz pierwszy pojechałem na wyspę. Gdy wróciłem, rozmowy o Tajwanie szybko okazały się toksyczne. „Piękne są tam góry” – relacjonowałem. „Tajwan jest częścią Chin!” – słyszałem w odpowiedzi. „Bardzo dobre jedzenie”. „Tajwan jest częścią Chin!” „Trudno mi zrozumieć ich wymowę, jest za miękka”. „Tajwan jest częścią Chin!” Podobne doświadczenia mają niemal wszyscy moi znajomi: „Gdzie się tak dobrze nauczyłeś mandaryńskiego?” – pytali kolegę pekińczycy. „Na Tajwanie”. „Tajwan jest częścią Chin!” – padało natychmiast.
Nie ma drugiego tak trudnego tematu w rozmowach z Chińczykami. Tajwan należy obok Tybetu i Xinjiangu do wątków, których lepiej nie podejmować, jeśli nie chce się stracić znajomych. Zapominając o tym tabu w 2022 roku, powiedziałem chińskiej koleżance, od ponad dekady mieszkającej poza Państwem Środka: „Nie mogę pojechać do Chin, to przynajmniej polecę na Tajwan”. Zamarła. Zatkało ją na kilka sekund, a potem wydusiła: „Miłego pobytu w… Tajpej”. Więcej się do mnie już nie odezwała.
Tajwan to nie tylko polityka, to chińska ropiejąca rana. Z kontynentalnej perspektywy ten relikt zimnej wojny przypomina o podziale kraju, będącym pośrednią konsekwencją „stu lat państwowego upokorzenia”. W ChRL powszechne jest przekonanie, że gdyby nie Amerykanie, to Tajwan zostałby zdobyty i byłoby po sprawie. A tak Jankesi zastosowali zasadę „dziel i rządź” i jeszcze potem namącili w głowach rodakom z wyspy, nieodmiennie nazywanym tongbao, czyli „współobywatele”. Rodząca się tajwańska tożsamość narodowa traktowana jest na kontynencie jako absurdalna aberracja, niepojęta bezczelność. To cios wymierzony w sinocentryzm. Któż normalny, mogąc być Chińczykiem, chciałby być kimś innym?! Tylko ktoś, komu wyprano umysł. Dlatego ambasador ChRL we Francji Lu Shaye, podsumowując „czwarty kryzys” w Cieśninie, spokojnie zapowiedział, że po zjednoczeniu trzeba będzie Tajwańczykom zrobić masową reedukację.
Właśnie ów niepojęty „separatyzm”, jak go nazywają w Pekinie, a który po naszemu zwie się narodzinami narodu, sprawia, że Chińczycy coraz bardziej obstają przy „nieodłącznej części Chin”. Jeszcze Mao Zedong spokojnie mówił Nixonowi, że ta sprawa może poczekać, jest dużo czasu, by ją załatwić. Od przywództwa Deng Xiaopinga, a zwłaszcza Jiang Zemina Chińczycy zaczęli stawać się coraz mniej cierpliwi, czego kulminacją są rządy Xi Jinpinga mającego do wyspy niemal osobisty stosunek.
kulturaliberalna.pl