Jak to było z twoim wyrokiem?
Dmitry Glukhovsky: Cóż, prawo zakazuje rozpowszechniania i powielania fake newsów. Napisałem w felietonie z 2022 roku, że prowadzimy wojnę, w której mordujemy ukraińskich cywilów. Za to postawiono mnie przed sądem. W procesie trzeba było to ustalić: jest wojna czy nie? Najlepiej o tym może wiedzieć armia rosyjska, prawda? Prokurator zwrócił się z zapytaniem do wojska, czy prowadzi obecnie jakąś wojnę. Wojsko odpowiedziało, że nie. Wniosek: rozpowszechniam jawnie fałszywe informacje motywowane nienawiścią do prezydenta Federacji. Skazano mnie na osiem lat.
(...)
Twoja książka „My. Kronika upadku" to zbiór felietonów, które pisałeś przez ostatnie 13 lat – w większości z Rosji i dla Rosjan, bo na dobre wyjechałeś w 2022 roku. Zaczynasz od 2012 roku i protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Przedstawiasz ten moment jako ostatni zryw wolnych Rosjan. Miałeś wtedy poczucie, że to historyczny moment – albo my, albo oni?
Nie, takie rzeczy widać dopiero z perspektywy czasu. Nigdy zresztą nie wychodziłem na ulice z myślą "może uda się napisać historię" – sądzę, że podobnie mieli inni ludzie na protestach. Protestowałem, kiedy czułem, że nie mogę już udawać, że jest OK. Jednym z takich momentów była końcówka 2011 roku, kiedy Miedwiediew powiedział, że z Putinem zdecydowali, że ten drugi wróci do władzy. Demokracja? Jaka demokracja? Oni zdecydowali. Ludzie poczuli się oszukani. W samej Moskwie protestowało około 160 tys. osób przy 20-stopniowym mrozie.
Dlaczego coś takiego nie wydarzyło się już potem?
Lepiej zapytać, dlaczego w ogóle się wydarzyło.
Czemu więc?
Putin zawsze był surowy, także podczas swojej pierwszej prezydentury [1999–2008 – przyp. red.]. Przypominał o roku 1937, stalinowskich represjach. Ludzie się bali mu przeciwstawić. Miedwiediew był bardziej miękki: mówił o demokracji, o otwarciu na Zachód, świetlanej, nowoczesnej przyszłości… I po czterech latach prezydentury ludzie przestali się bać. Zaczęliśmy sądzić, że mamy jakiś wpływ! Czuliśmy coraz więcej wolności. I dlatego wyszliśmy na ulice.
I co?
I nic. Putin dokręcił śrubę, trochę ustąpił, znowu dokręcił śrubę. W końcu protesty zaczęły tracić impet. Stawały się coraz mniej i mniej liczne. Prawo się zmieniło bardzo szybko, ale stopniowo. Władza mówiła: możesz wyjść na ulicę, ale musisz wcześniej zadeklarować marsz. Chwilę później: musisz prosić o pozwolenie ze względu na bezpieczeństwo. I te pozwolenia nie były wydawane. Wychodzicie na ulicę mimo to? Tam czeka na was oddział policji przygotowany do rozpędzania zamieszek, a za nielegalny protest możecie pójść siedzieć. Skończyły się protesty, a represje i morderstwa aktywistów stały się elementem naszego życia politycznego, m.in. Borysa Niemcowa w 2015 roku.
"Władza biła się o przetrwanie i była gotowa bić się na śmierć i życie, a demonstranci tylko bawili się w rewolucję" – napisałeś.
Brakowało pomysłu na to, co dalej. Chodziło o to, żeby zademonstrować sprzeciw. Tylko po co, skoro nikt cię nie słucha? Tylko narobisz sobie kłopotów.
Dla mnie 2012 i kolejne lata to był czas... targowania się. Czy muszę wyjść na ulicę albo jakoś zaprotestować? Może tym razem wolno mi zostać w domu?
Bałeś się?
Bałem się, wszyscy się baliśmy, ale jednocześnie każdy miał swoje codzienne sprawy: dziecko choruje, awans w pracy, otworzyło się nowe muzeum… Wychodziłem na ulicę i zajmowałem publicznie stanowisko tylko wtedy, kiedy czułem palące uczucie, że stracę szacunek do samego siebie, jeśli nic nie zrobię.
Ale represje były coraz większe, protesty malały. W wyniku pełnoskalowej inwazji w 2022 roku na ulice wyszło około 40 tys. osób, z czego 16 tys. zostało aresztowanych.
A ty wciąż pisałeś.
Tak, miałem też duży kanał na YouTube, czasem zbierałem 500 tys. wyświetleń w dwa dni. Myślę, że dla władz to był większy problem niż moje felietony. Cały czas w 2015, 2016, 2017 roku pisałem i mówiłem w podobnym tonie jak w 2012 roku. Ale moja krytyka wydawała się coraz bardziej radykalna. Znajomi radzili, żebym sobie odpuścił, zaczęło ich to szokować. To nieźle pokazuje, jak zmniejszała się wolność słowa i przekonań.
Piszesz w książce, że kolejnym przełomem po protestach 2011–2013 był rok 2014. Po okupacji Krymu i utworzeniu przez Rosję "republik" największe stacje medialne, dziennikarze, osoby publiczne wpadły w amok. W 2014 roku zaczęło się jawne kłamanie w mainstreamowych środkach przekazu.
Tak. Na przykład w telewizji pokazywano kobietę, która rzekomo widziała, jak ukraińscy żołnierze przybili "jak Jezusa" trzyletnie dziecko do tablicy ogłoszeń na oczach matki. W tej historii nie zgadzało się nic: miejsce akcji było wymyślone, kobiety nie było w tym czasie w mieście, w którym miała się dziać ta historia. Dziennikarze ukraińscy, rosyjscy, z Zachodu próbowali potwierdzić tę opowieść. Nadaremno. Ale to nie szkodzi, to "autentyczne słowa samej uchodźczyni", jak powiedziała Irada Zejnałowa, prezenterka Kanału Pierwszego.
Brzmi niedorzecznie.
Historia z przybijaniem dziecka – owszem. To, że dziennikarze przedstawiali zupełnie zmyślone historie – nie. Po prostu zmienił się klimat. Widać było, że niezależne media się zamykają, są kupowane przez państwo, Putina i jego zaprzyjaźnionych oligarchów, którzy zwalniają niepokornych dziennikarzy. Łatwo było zrozumieć, że zaczęła się nowa epoka i że jeśli chce się robić dalej karierę, zachować pracę, należy podążać za linią rządową. Nikt nie musiał tłumaczyć, co konkretnie mówić, to są przecież inteligentni ludzie – ludzie filmu, kultury, dziennikarze…
Ty też czułeś pokusę, żeby zmienić stronę?
Jeszcze przed tymi wszystkimi wydarzeniami, w 2007 roku odebrałem pewien telefon. Miałem 27 lat, byłem aktywny w social mediach i miałem sporą publiczność... Byłem rozpoznawalny ze względu na sukces komercyjny "Metra 2033" [powieści osadzonej w postapokaliptycznej rzeczywistości – przyp. red.], zarówno w Rosji, jak i za granicą.
Ełła Pamfiłowa, polityczka i przewodnicząca Komisji Praw Człowieka przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej, zaproponowała mi miejsce w tej komisji. Dwa lata później dostałem ofertę dołączenia do Rady ds. Kultury i Sztuki przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej. Zasiadali tam bardzo poważni ludzie, jak Nikita Michałkow [słynny rosyjski reżyser – przyp. red.], wielcy pisarze… za tym mogły iść bardzo duże możliwości. Ale już wtedy miałem poczucie, że to byłaby kolaboracja, że jest w tym oczekiwanie dostosowania się do rządowej retoryki. Na mnie nie działała wizja wspaniałej kariery. Mnie przed protestowaniem powstrzymywał raczej strach. To jest w gruncie rzeczy mafijny mechanizm działania.
Co masz na myśli?
Escobarowskie "plata o plomo" [hiszp. "kasa albo ołów" – przyp. red.]. Dostajesz od reżimu wybór: albo dostaniesz pieniądze, albo kulkę. Większość osób postawionych przed takim wyborem wybierze pieniądze i się umoczy. Ja nie skorzystałem, ale bałem się represji.
Dalej krytykowałeś władzę, ale w twoich wcześniejszych felietonach przewijały się motywy, które promowała propaganda.
Tak... Napisałem tekst o wojnie "zielonych ludzików", obarczając winą za część zniszczeń i śmierci wojska ukraińskie. Napisałem o ukraińskiej artylerii ostrzeliwującej "dzielnice mieszkalne własnych miast". Jak gdyby w bestialstwie starć 2014 roku była jakaś symetria. To był jeden z kluczowych argumentów Rosjan: trzeba chronić ludność rosyjskojęzyczną przed faszystami. A ja w jakimś sensie go powtórzyłem.
Zastanawiałem się, czy umieszczać ten felieton w zbiorze, ale czułem, że nie byłoby uczciwie go usunąć. Wszyscy jesteśmy produktem środowiska. Kiedy dorastasz w Rosji, nie wiesz nawet, skąd coś wiesz, ale wiesz. Sądziłem, że Ukraińcy to taki młodszy, słabszy brat, że łączy nas historia, że mamy zobowiązania wobec siebie… Skąd ten pomysł? Nie wiem. Ze szkoły? Z filmu? Usłyszałem od kogoś? To po prostu jest w powietrzu.
I dopiero kiedy spędziłem kilka miesięcy w Kijowie, poczułem, że w tej narracji o młodszym, słabszym bracie, któremu można wyznaczyć kierunek "rozwoju", nic się nie zgadza. W 2014 roku zaczęliśmy wojnę, kolonialną wojnę, tylko po to, żeby zachować ten kraj w orbicie wpływów, a Ukraińcy stworzyli własną historię. Jeśli chcą być częścią europejskiego projektu i żyć na własnych zasadach, po prostu należy im na to pozwolić, bo są, cholera, odrębnym narodem!
Przepraszam, ale to z perspektywy Europy wydaje się całkowicie oczywiste.
To pokazuje, jak my, Rosjanie, jesteśmy pod wpływem propagandy. I jak głęboko jest to w nas zakorzenione. Wydaje ci się, że jesteś rosyjskim patriotą, a jesteś przede wszystkim rosyjskim imperialistą. Sam potrzebowałem zrozumieć, że Ukraina to żaden "młodszy brat", tylko kraj wspaniałych, odważnych, niezależnych ludzi, który zasługuje na niezależność od Rosji. Bo Rosja nie ma im nic do zaoferowania poza dyktaturą, kontrolą i mafijną mentalnością.
To musi być bolesne mówić tak o własnym kraju – nawet jeśli to prawda.
Nie mówię o kraju, ale o ludziach u władzy, o państwie, które tworzą.
Jeśli chodzi o samych Rosjan, o naród, to jedyny problem z nimi jest taki, że są pasywni. I trwa to od dekad, bo są zniechęcani i karani za sprzeciw wobec władzy i wyrażanie swojego zdania. Może być inaczej. W ostatnich latach Związku Radzieckiego ludzie protestowali masowo jak nigdy. I myślałem, że zmierzamy w dobrą stronę. Jeszcze kilkanaście lat temu sądziłem, że Putin i jego ludzie – dawne KGB, twardogłowi – po prostu umrą. Że ich dzieci odziedziczą ten kraj, ale będą nim rządzić w inny sposób. Wydawało się, że nowa władza musi być bardziej progresywna, proeuropejska.
Zamiast tego ostatnie 10–15 lat to historia domknięcia systemu: zmieniania prawa, punktowej przemocy, podporządkowania mafii służbom specjalnym, tworzenia politycznej układanki, z której nie sposób się wyrwać. A jak się w tym czasie w Moskwie żyło?
Normalnie. Dobrze. Ludzie przyzwyczaili się do Putina. Prześladowane były mniejszości: przede wszystkim opozycja, w dalszej kolejności świadkowie Jehowy, ekolodzy... A mainstream miał się nieźle, coraz lepiej. Poprawiała się jakość życia – najpierw w Moskwie, później w Petersburgu i w innych większych miastach. Rosły pensje, klasa średnia mogła sobie pozwolić na wyjazdy do Europy. Moi znajomi, którzy prowadzili małe biznesy, mówili: "Spójrz, warunki są coraz lepsze, nie ma wymuszeń, policja i urzędnicy nie chcą łapówki na każdym kroku… Dlaczego panikujesz? Nasz kraj staje się nie tylko wielki, ale też cool". Sam to czułem.
Co ciekawe, w przedwojennej Moskwie sprzed 2022 roku bardzo popularne, wręcz mainstreamowe stały się orgie. "Co robisz w piątek? Idę na kinkową imprezę". Jak wszyscy. Jakby ludzie podświadomie czuli, że nie ma jutra i można robić cokolwiek. Atmosfera była napięta, a przecież nie było powodu do zmartwień. Miałem wrażenie, jakby nie było czym oddychać. Z jednej strony coraz lepiej się żyło, ale tlenu w powietrzu było coraz mniej.
A później wybuchła wojna.
I jednocześnie nic się nie zmieniło?
Wiele się zmieniło. Na ulicach można było spotkać wielu weteranów, więcej policji i wojska. Część biznesów upadła, ale szybko otworzyły się nowe. Trudniej jest kupić coś w Europie albo tam ulokować pieniądze, więc więcej osób inwestuje w Rosji, pieniądz tu zostaje. Kiedy pytam znajomych, co słychać w Moskwie, zawsze słyszę, że restauracje są pełne. Zawsze to pada, jak gdyby coś z tego wynikało.
Istnieje taka narracja, że Rosjanie mogą przetrzymać wszystko: każde ograniczenie swobód, każde wyrzeczenie w imię wielkiej, potężnej Rosji. Że dopóki Putin roztacza wizję powrotu do dawnej wielkości, Rosjanom to wystarczy.
To nie jest prawda. Istnieje kilka mitów, które pozwalają legitymizować władzę Putina i tę wojnę. "Musimy bronić domu przed NATO. "Operacja specjalna" to było "uderzenie wyprzedzające" przed atakiem NATO na Rosję. Drugi mit: "Ukraińcy, nasi bracia, nas zdradzili. Odbieramy to, co nasze". Trzecia narracja: "Kiedyś byliśmy wielkim, dumnym narodem i musimy to odzyskać". Każdy, kto sprzyja władzy, chce się jakoś usprawiedliwić, więc to powtarza. Ale tak naprawdę mało kto w cokolwiek z tego wierzy.
Jak to?
Sądzę, że prowojennie nastawionych Rosjan jest jakieś 10–15 proc. Byli ludzie, którzy sami zaciągnęli się do armii w 2022 roku, i oni prawdopodobnie już dawno nie żyją.
Poparcie dla wojny się kupuje, kupuje się żołnierzy. Obywateli Moskwy zachęca się, mówiąc o 5 mln rubli żołdu w ciągu roku. To około 50 tys. euro! Ogromne pieniądze. Strategia nie polega na przymusowej mobilizacji, ale na korumpowaniu ludzi. Jak mają się później sprzeciwić wojnie, skoro dobrowolnie się tam wybrali? Im nie chodzi o ideologię, tylko o pieniądze. Choćby o to, że całe życie nie było ich stać na pralkę dla żony, a teraz staną się bogaczami.
Większość jest przyzwyczajona do tego, żeby przytakiwać. Jeśli jutro Putin ogłosi koniec wojny, większość przyjmie to tak samo jak jej wybuch. Pewnie będą się cieszyć.
A ja słyszałem tyle razy, że Putin jest zakładnikiem własnej narracji.
Gdybyśmy jutro oddali Ukrainie wszystkie okupowane tereny, większość ludzi by to zaakceptowała. I na to znalazłoby się jakieś wytłumaczenie. Ale jeśli jutro reżim nie będzie miał pieniędzy dla popleczników i straci siłę, by niszczyć swoich wrogów, pojutrze upadnie.
gazeta.pl