niedziela, 17 listopada 2024



Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski oświadczył podczas wywiadu dla ukraińskich mediów opublikowanego 16 listopada, że ​​rosyjskie siły obecnie posuwają się naprzód wzdłuż linii frontu, częściowo z powodu obniżonego morale Ukrainy, pogłębionego przez opóźnienia w obsadzie i wyposażeniu nowych ukraińskich brygad oraz zapewnieniu ukraińskim obrońcom na linii frontu niezbędnego odpoczynku i rotacji. Zełenski podkreślił znaczenie tworzenia nowych brygad w celu zastąpienia i wzmocnienia ukraińskich sił obecnie służących na linii frontu, ale zauważył, że rosyjskie siły również nadal ponoszą znaczne straty w sile roboczej w zamian za minimalne zyski. Zełenski oszacował, że rosyjskie siły tracą obecnie od 1500 do 2000 żołnierzy dziennie na Ukrainie i ocenił, że rosyjskie siły nie są w stanie utrzymać tempa natarcia, ponosząc straty na taką skalę.

Przyznanie się Zełenskiego do problemów z morale i ograniczeń kadrowych wśród ukraińskiej piechoty na pierwszej linii sugeruje, że ukraińskie operacje dronów prawdopodobnie odgrywają nieproporcjonalnie dużą rolę w obronie i zadawaniu strat nacierającym siłom rosyjskim. Zełenski zauważył podczas wywiadu, że rosyjskie postępy już spowolniły w niektórych kierunkach, a ukraińscy urzędnicy wcześniej zauważyli, że ukraińskie operacje dronowe odegrały rolę w spowolnieniu rosyjskich postępów do minimalnego tempa. Ukraiński operator drona stwierdził w sierpniu 2024 r., że rosyjskie siły były w stanie posuwać się naprzód skuteczniej w kierunku Pokrowska, przeprowadzając ataki naziemne w grupach od dwóch do czterech żołnierzy pod osłoną drzew, co utrudniało ich wykrycie przez ukraińskich operatorów dronów. Późniejsze ukraińskie doniesienia sugerowały, że rosyjskie siły zaczęły szerzej stosować tę taktykę na całym kierunku Pokrowska we wrześniu i październiku 2024 r. Rosyjski milbloger i były instruktor Storm-Z zauważył 16 listopada, że ​​te małe, prowadzone przez piechotę ataki nie są najskuteczniejszą taktyką szybkiego postępu w wiejskich osiedlach i na polach w pobliżu Selydowe, gdzie siły rosyjskie mają bardzo słabe ukrycie przed ukraińskimi dronami. Milbloger zasugerował, że siły rosyjskie mogą obecnie dostarczać posiłki i zaopatrzenie tylko wtedy, gdy ukraińscy operatorzy dronów są zaangażowani w innym obszarze linii frontu. Milbloger zauważył, że nieokreślone „problemy”, prawdopodobnie odnoszące się do ukraińskich operacji dronów lub nalegania rosyjskiego dowództwa wojskowego na przeprowadzanie niepotrzebnie kosztownych ataków piechoty, nadal utrudniają siłom rosyjskim szybsze posuwanie się naprzód wzdłuż linii frontu i pełne wykorzystanie ograniczeń kadrowych Ukrainy.

Ukraińskie operacje dronów odegrały również kluczową rolę w ograniczaniu rosyjskich zmechanizowanych manewrów na całej linii frontu, szczególnie na początku lata 2024 r., kiedy siły ukraińskie zmagały się z poważnymi niedoborami artylerii w wyniku opóźnień w zachodniej pomocy bezpieczeństwa. Udane ukraińskie ataki dronów na rosyjskie pojazdy opancerzone w kierunku Pokrowska w czerwcu 2024 r. mogły odegrać rolę w decyzji rosyjskiego dowództwa wojskowego o ograniczeniu zmechanizowanych ataków na tym kierunku. Ukraińskie operacje dronów odegrały również ważną rolę w odpieraniu rosyjskich zmechanizowanych ataków w obwodach kurskim i donieckim oraz w pobliżu Kupjańska. W ostatnich miesiącach siły rosyjskie próbowały wprowadzić innowacje i wdrożyć skuteczniejsze systemy ochrony antydronowej dla pojazdów opancerzonych i czołgów, ale nawet najbardziej „udane” rosyjskie zmechanizowane ataki, które zaowocowały zyskami na kilku kilometrach, wygenerowały znaczne straty w uzbrojeniu pancernym z powodu ukraińskich ataków dronów. Wykazana przez Ukrainę zdolność do skutecznego atakowania rosyjskich kolumn zmechanizowanych uniemożliwiła siłom rosyjskim przeprowadzenie zmechanizowanych przełomów i eksploatację na dużą skalę. ISW wcześniej oceniło, że rosyjskie dowództwo wojskowe może nie być w stanie zaakceptować obecnej skali i tempa strat rosyjskich pojazdów w nadchodzących miesiącach i latach, biorąc pod uwagę ograniczenia rosyjskiej produkcji przemysłowej w zakresie obronności, zmniejszające się zapasy pojazdów z czasów radzieckich oraz niepowodzenie rosyjskiego wojska w osiągnięciu operacyjnie znaczących postępów terytorialnych poprzez zmechanizowane manewry. Dalsze udoskonalenia ukraińskich możliwości dronów i stale poprawiająca się integracja ukraińskich dronów z operacjami naziemnymi pozostają kluczowe dla zdolności Ukrainy do obrony przed nacierającymi siłami rosyjskimi i wyzwolenia okupowanego terytorium w przyszłych operacjach kontrofensywnych.

Zełenski podkreślił, że Ukraina musi przystąpić do wszelkich przyszłych negocjacji z pozycji siły, ponieważ prezydent Rosji Władimir Putin nie jest zainteresowany negocjowanym porozumieniem — bez względu na platformę negocjacyjną lub mediatora — które skutkuje czymkolwiek innym niż kapitulacją Ukrainy. Zełenski stwierdził, że Ukraina musi zostać „wzmocniona przez pewne ważne elementy”, aby negocjować z Putinem, podkreślając, że Ukraina nie może przystąpić do negocjacji z pozycji słabości. Zełenski stwierdził, że Putin nie chce pokoju, ale nadal byłby skłonny przyjść do stołu negocjacyjnego, aby zmniejszyć izolację dyplomatyczną Rosji i zabezpieczyć ustępstwa oraz kapitulację Ukrainy. Zełenski stwierdził, że ważne jest, aby każda platforma negocjacyjna i potencjalni mediatorzy pamiętali, że Rosja naruszyła integralność terytorialną Ukrainy i prawo międzynarodowe, dokonując inwazji na Ukrainę w 2014 i 2022 roku i zauważył, że jego rozmowy z prezydentem elektem USA Donaldem Trumpem pokazują, że Trump jest „po stronie wspierania Ukrainy” i wysłuchał stanowiska Ukrainy. Zełenski stwierdził, że Ukraina musi zrobić wszystko, aby zakończyć wojnę środkami dyplomatycznymi w 2025 r.

understandingwar.org


Dzisiaj Polacy są obsadzeni przez kremlowską propagandę w roli „zoologicznych rusofobów". Pan również? 

Wacław Radziwinowicz: Ze mną jest kłopot, trudno mnie w to wpisać, bo byłem w Rosji długo, byłem człowiekiem rozpoznawalnym, zapraszanym do mediów: pisałem w ich gazetach, gościłem stale w zamkniętym zaraz po wybuchu wojny przez Kreml radiu Echo Moskwy. Nigdy nie pozwalałem sobie na wypady pod adresem narodów Rosji, choć stale krytykowałem Putina i jego postępowanie. Nie można mnie więc nijak uznać za rusofoba, nie mówiąc już o tym, że sam jestem częściowo Rosjaninem.  

To jak się czuje taki człowiek jak Pan wyrzucony z Rosji? 

To był mój świat i chciałem w nim zostać. Zbliżając się do wieku emerytalnego, miałem pomysł, by pisać o Rosji książki. Chciałem na przykład napisać książkę o Moskwie, jakiej nie znają turystyczne przewodniki. Z nimi Moskwy nie da się tak naprawdę poznać, a warto, bo to jest cudne, wielkie, przebogate miasto, stolica wielkiego imperium pełnego różnorodnych kultur, języków, kuchni. Miałem też pomysł na książki o małych rosyjskich miastach, ale na razie wygląda na to, że żadnego z tych pomysłów nie zrealizuję. Usunięcie mnie z Rosji było dużym ciosem, zabrało mi ważną część życia. 

Ale też zniknęło Pańskie naturalne środowisko. Sam Pan pisze, że większość albo nie żyje, albo siedzi, albo wyjechała. 

I tuła się po świecie, co jest dla Rosjan naprawdę straszne. Proszę mi wierzyć, wiem to po swojej babci, która była rosyjską białą emigrantką. Zmuszenie jej do życia na obczyźnie było jej największym nieszczęściem.  

Tytułową Atlantydą jest ten znikający świat? 

Tak, to ta Rosja, która budowała się przez 30 lat i miała historyczną szansę stać się państwem swoich ludzi, a nie narodem dla państwa, którym dzisiaj znów jest, zupełnie jak za carskich czy bolszewickich czasów. A będzie jeszcze gorzej, będzie się dalej degradowała, bo nawet jeśli Putin wygra wojnę w Ukrainie, będzie chciał więcej, nadal będzie siał zamęt, w który być może wciągnie Polskę.  

Putin, jak Pan pisze, wychowywany był przez ulice Petersburga, gdzie decydowała siła i gdzie dla słabszych jest tylko pogarda. Przeniósł ten sposób działania na poziom państwowy? 

On został wybrany do tej swojej roli właśnie za sprawą takiego, a nie innego charakteru. Pokazał się Borysowi Jelcynowi, wówczas prezydentowi Rosji, jako bezwzględny, niemoralny i – co ważne – absolutnie lojalny sojusznik. Putin wypełniał nawet najbardziej paskudne rozkazy mające niszczyć przeciwników prezydenta, choćby Jurija Skuratowa, prokuratora generalnego, którego wrobiono w seksaferę. Pokazał więc, że będzie chronił Jelcyna i jego najbliższych, gdy przejmie po nim Kreml, i tak został namaszczony na jego następcę, nie zmieniając przy tym metod działania. Wszyscy wiemy, ilu ludzi, czy to opozycjonistów, czy dziennikarzy, zginęło z jego rozkazu. Ostatnią jego ofiarą był Prigożyn, zlikwidowany w sposób dość spektakularny, co miało pokazać wszystkim, jaki los czeka kwestionujących władzę Putina. 

Putin nie ma też żadnych skrupułów w posyłaniu na śmierć swoich żołnierzy. 

Tu już w ogóle nie ma o czym mówić. Życie posyłanych na śmierć tysięcy Rosjan nie ma dla niego kompletnie żadnego znaczenia, znów – jak w czasach carskich. Jednocześnie jest Putin bezwzględnie lojalny wobec swoich kumpli. 

Przypomina to raczej strukturę mafijną niż państwową. 

Żeby to zrozumieć, trzeba trochę pobyć w Rosji, a najlepiej na prowincji. Można wtedy szybko poczuć, jak całe państwo jest przeniknięte kryminalną kulturą. À propos mafii, ludzie władzy zafascynowani są „Ojcem chrzestnym", co widać było również przy okazji Prigożyna. Don Corleone przygarnia do siebie wrogów, tworzy pozory pokoju, a potem wszyscy są wymordowani, kiedy on się modli. Tu było podobnie, Putin tworzy pozory rozejmu i wybaczenia, po czym Prigożyn ginie, kiedy Putin uczestniczy w obchodach rocznicy bitwy na Łuku Kurskim. Druga wojna światowa, zwycięstwo w niej – to państwowa religia w Rosji. 

Pierwsze dwie kadencje Putina były do pewnego momentu czasem prozachodniej polityki Moskwy i nagle nastąpił zwrot o 180 stopni, czemu Putin dał wyraz podczas głośnego przemówienia w Monachium, gdzie Zachód został obsadzony w roli wroga chcącego zniszczyć Rosję.  

Zacznę od tego, że te pierwsze lata otwarcia Putina na Zachód ja również przyjmowałem serio, tym bardziej że on przyszedł do władzy z bardzo liberalną ekipą. Jej plany wydawały się znakomite, Rosja miała świetną koniunkturę dzięki rosnącym cenom ropy naftowej, ogromną życzliwość na Zachodzie odziedziczoną po Jelcynie i żadnych poważnych wrogów przy granicy. Wszystko to wydawało się szansą nie do zmarnowania.  

I co się stało? 

Po pierwsze, rosyjskim chłopakom z putinowskiej ferajny wydawało się, że świetnie się wpisują w świat londyńskich i paryskich klubów, drogich garniturów i jeszcze droższych nieruchomości. Wydawało im się, że będą funkcjonować na równych prawach, a może nawet wszystkim kręcić. Obiecał im to zresztą Putin. Tymczasem rzeczywistość była inna. Okazało się, że oni ze swoim sztafażem nie pasują do tego świata, że w Europie nie prowadzi się interesów, strzelając do konkurentów i wsadzając ich do więzień w sfingowanych procesach, że pogróżki i łapówki to nie główne narzędzia biznesowe. Kiedy z kolei Rosja zaczęła się bratać z NATO, myślała, że będzie tam miała wręcz decydujący głos. Było inaczej, co odczytano jako klęskę Putina. 

To był zapalnik? 

Nie, moim zdaniem była nim sprawa Michaiła Chodorkowskiego, który na Zachodzie uchodzi za walczącego o wolność i demokrację, a tak naprawdę brał udział w największym skoku na kasę, kiedy wąska grupa przejęła bezczelnie ogromne majątki, całe „kuwejty". Chodorkowski był najbardziej chciwy i przezorny jednocześnie. Chciał przejęte biznesy unowocześnić, wystawić na giełdę i dzięki zachodnim akcjonariuszom zabezpieczyć ich ewentualne przejęcie przez państwo, które nie będzie chciało – tak myślał – konfliktować się z globalnymi korporacjami. Putin szybko się zorientował w tym planie, brutalnie go wstrzymał, znacjonalizował Jukos, a Chodorkowskiego aresztował.  

Od tego czasu śruba jest nieustannie dokręcana – wprowadzane jest coraz bardziej represyjne prawo, zamykane są wolne media i organizacje pozarządowe, przeciwnicy lądują w więzieniach lub giną. W końcu nowelizowana jest konstytucja, która daje prezydentowi władzę absolutną. Mimo tego działa parlament, sądy, odbywają się wybory – po co ten cały teatr? 

Najstraszniejsze, co może spotkać w Rosji cara, to usłyszeć od tłumu, że jest nieprawdziwy. Z tego powodu muszą być zachowane wszystkie pozory legitymizujące go, jak parlament czy wybory, choć wszyscy wiedzą, że Duma wykonuje polecenia prezydenta, a wyniki wyborów są znane, zanim głosy zostaną policzone. Niegdyś car sprawował władzę z woli Boga, a dzisiaj z woli ludu, dlatego organizowane są wybory, traktowane wyłącznie jako plebiscyt poparcia dla cara.  

Ważne jest, ile car dostaje głosów? 

Bardzo. Musi być wypełniona formuła 70/70, czyli minimum 70 proc. głosów przy minimum 70-procentowej frekwencji. Bo to dowodzi, że większość narodu jest za carem. I tak się dzieje, a to, że wszystko jest sfałszowane, że przeciwnicy polityczni siedzą w łagrze, nie ma znaczenia.  

A błogosławieństwo Cerkwi ma jakieś znaczenie? 

Czysto symboliczne. Nie udała się bowiem próba zastąpienia ideologii komunistycznej prawosławiem. Cerkiew nie ma większego wpływu na społeczeństwo. Jej zadaniem jest służenie władzy.  

Putin się kogoś boi? 

Myślę, że egzekucja Prigożyna na oczach świata jest na to najlepszym dowodem, choć trudno powiedzieć, na ile Putin realistycznie ocenia rzeczywistość i na ile rozumie, że pogrąża kraj, którym rządzi. 

Czerpie informacje tylko od zaufanego otoczenia? 

Znany jest z tego, że nie posługuje się w ogóle internetem i nie szuka alternatywnych źródeł informacji, tylko opiera się na dostarczanych mu raportach. Widać to było przy okazji ataku na Ukrainę. Putinowi przekazywano informacje, z których wynikało, że wojska rosyjskie pokonają Ukraińców błyskawicznie, a Ukraińcy będą witali Rosjan kwiatami. Rzeczywistość okazała się, jak wiemy, nieco inna. 

Putin uchodzi za polityka niezrównoważonego, a co za tym idzie – nieprzewidywalnego. Angela Merkel, o czym Pan pisze, twierdziła, że to jego gra. Zgadza się Pan? 

To jest sytuacja jak ze sceny na rosyjskiej wsi. Znany we wsi zakapior krzyczy: „Trzymajcie mnie, niech mnie siedmiu trzyma, bo inaczej tu wszystkich rozniosę". To mu wystarcza, żeby być postrachem. Putin znakomicie gra taką rolę w kontaktach z Zachodem. Długo grał ją skutecznie. 

Po co Putinowi gromadzenie na boku ogromnego majątku? Przecież jest carem, więc należy do niego wszystko, a według znowelizowanej konstytucji może rządzić niemal dożywotnio. 

Ja się nie trzymam tezy, że on upycha na swoich prywatnych kontach wielkie pieniądze, bo jako prezydent ma do dyspozycji, co tylko chce: rezydencje, jachty, samoloty. Ale jest coś takiego w Rosji, co się nazywa „basenem". To miejsce, gdzie wszyscy, którzy powinni, a to jest cała wierchuszka państwa, wlewają odpowiednie środki. Są to gigantyczne pieniądze zabezpieczające osoby i interesy składające się do tej kasy oraz, co ważne, pozwalające na finansowanie nielegalnych przedsięwzięć, jak na przykład otrucie wrogów, zagraniczne zamachy stanu czy prywatna armia. Poza tym dłużej klasztora niż przeora, więc warto się zabezpieczyć na wypadek, gdyby z jakiegoś powodu Putin przestał jednak rządzić.  

Napaść na Ukrainę spowodowała, że wydarza się wszystko to, czego Putin nie chciał: bazy NATO w naszym regionie są rozbudowywane, zbroimy się na potęgę, do NATO dołączyła Finlandia, co było przed wojną nie do wyobrażenia, a w kolejce, blokowana przez Turcję, czeka Szwecja, co zamieni Bałtyk w wewnętrzne morze NATO. Tożsamość narodowa Ukraińców została skonsolidowana jak nigdy wcześniej i wiele państw dostarcza im broń oraz inną pomoc. To z punktu widzenia Kremla katastrofa czy tylko my tak na to patrzymy? 

W Rosji to wygląda zasadniczo inaczej. Panuje tam nastrój triumfu, zarówno we władzach, jak i społeczeństwie. Może i są jakieś tymczasowe kłopoty czy zastoje na froncie, może i ginie wielu żołnierzy, ale warto, bo finalnie Rosja wygra. I kto wie, może jak już się upora z Ukrainą, zajmie się kolejnymi terytoriami, które straciła jeszcze w 1918, po podpisaniu przez bolszewików „haniebnego" według Rosji pokoju brzeskiego. Teraz przyszedł czas na odzyskanie tego, co nasze – uważają w Moskwie. Brzmi to, musi pan przyznać, złowrogo. Aż strach pomyśleć, co się stanie, jeśli Ukraina przegra wojnę i Rosjanie staną na Bugu.  

gazeta.pl


Jak to było z twoim wyrokiem?

Dmitry Glukhovsky: Cóż, prawo zakazuje rozpowszechniania i powielania fake newsów. Napisałem w felietonie z 2022 roku, że prowadzimy wojnę, w której mordujemy ukraińskich cywilów. Za to postawiono mnie przed sądem. W procesie trzeba było to ustalić: jest wojna czy nie? Najlepiej o tym może wiedzieć armia rosyjska, prawda? Prokurator zwrócił się z zapytaniem do wojska, czy prowadzi obecnie jakąś wojnę. Wojsko odpowiedziało, że nie. Wniosek: rozpowszechniam jawnie fałszywe informacje motywowane nienawiścią do prezydenta Federacji. Skazano mnie na osiem lat.

(...)

Twoja książka „My. Kronika upadku" to zbiór felietonów, które pisałeś przez ostatnie 13 lat – w większości z Rosji i dla Rosjan, bo na dobre wyjechałeś w 2022 roku. Zaczynasz od 2012 roku i protestów przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Przedstawiasz ten moment jako ostatni zryw wolnych Rosjan. Miałeś wtedy poczucie, że to historyczny moment – albo my, albo oni?

Nie, takie rzeczy widać dopiero z perspektywy czasu. Nigdy zresztą nie wychodziłem na ulice z myślą "może uda się napisać historię" – sądzę, że podobnie mieli inni ludzie na protestach. Protestowałem, kiedy czułem, że nie mogę już udawać, że jest OK. Jednym z takich momentów była końcówka 2011 roku, kiedy Miedwiediew powiedział, że z Putinem zdecydowali, że ten drugi wróci do władzy. Demokracja? Jaka demokracja? Oni zdecydowali. Ludzie poczuli się oszukani. W samej Moskwie protestowało około 160 tys. osób przy 20-stopniowym mrozie.

Dlaczego coś takiego nie wydarzyło się już potem?

Lepiej zapytać, dlaczego w ogóle się wydarzyło.

Czemu więc?

Putin zawsze był surowy, także podczas swojej pierwszej prezydentury [1999–2008 – przyp.  red.]. Przypominał o roku 1937, stalinowskich represjach. Ludzie się bali mu przeciwstawić. Miedwiediew był bardziej miękki: mówił o demokracji, o otwarciu na Zachód, świetlanej, nowoczesnej przyszłości… I po czterech latach prezydentury ludzie przestali się bać. Zaczęliśmy sądzić, że mamy jakiś wpływ! Czuliśmy coraz więcej wolności. I dlatego wyszliśmy na ulice.

I co?

I nic. Putin dokręcił śrubę, trochę ustąpił, znowu dokręcił śrubę. W końcu protesty zaczęły tracić impet. Stawały się coraz mniej i mniej liczne. Prawo się zmieniło bardzo szybko, ale stopniowo. Władza mówiła: możesz wyjść na ulicę, ale musisz wcześniej zadeklarować marsz. Chwilę później: musisz prosić o pozwolenie ze względu na bezpieczeństwo. I te pozwolenia nie były wydawane. Wychodzicie na ulicę mimo to? Tam czeka na was oddział policji przygotowany do rozpędzania zamieszek, a za nielegalny protest możecie pójść siedzieć. Skończyły się protesty, a represje i morderstwa aktywistów stały się elementem naszego życia politycznego, m.in. Borysa Niemcowa w 2015 roku.

"Władza biła się o przetrwanie i była gotowa bić się na śmierć i życie, a demonstranci tylko bawili się w rewolucję" – napisałeś.

Brakowało pomysłu na to, co dalej. Chodziło o to, żeby zademonstrować sprzeciw. Tylko po co, skoro nikt cię nie słucha? Tylko narobisz sobie kłopotów.

Dla mnie 2012 i kolejne lata to był czas... targowania się. Czy muszę wyjść na ulicę albo jakoś zaprotestować? Może tym razem wolno mi zostać w domu?

Bałeś się?

Bałem się, wszyscy się baliśmy, ale jednocześnie każdy miał swoje codzienne sprawy: dziecko choruje, awans w pracy, otworzyło się nowe muzeum… Wychodziłem na ulicę i zajmowałem publicznie stanowisko tylko wtedy, kiedy czułem palące uczucie, że stracę szacunek do samego siebie, jeśli nic nie zrobię.

Ale represje były coraz większe, protesty malały. W wyniku pełnoskalowej inwazji w 2022 roku na ulice wyszło około 40 tys. osób, z czego 16 tys. zostało aresztowanych.

A ty wciąż pisałeś.

Tak, miałem też duży kanał na YouTube, czasem zbierałem 500 tys. wyświetleń w dwa dni. Myślę, że dla władz to był większy problem niż moje felietony. Cały czas w 2015, 2016, 2017 roku pisałem i mówiłem w podobnym tonie jak w 2012 roku. Ale moja krytyka wydawała się coraz bardziej radykalna. Znajomi radzili, żebym sobie odpuścił, zaczęło ich to szokować. To nieźle pokazuje, jak zmniejszała się wolność słowa i przekonań.

Piszesz w książce, że kolejnym przełomem po protestach 2011–2013 był rok 2014. Po okupacji Krymu i utworzeniu przez Rosję "republik" największe stacje medialne, dziennikarze, osoby publiczne wpadły w amok. W 2014 roku zaczęło się jawne kłamanie w mainstreamowych środkach przekazu.

Tak. Na przykład w telewizji pokazywano kobietę, która rzekomo widziała, jak ukraińscy żołnierze przybili "jak Jezusa" trzyletnie dziecko do tablicy ogłoszeń na oczach matki. W tej historii nie zgadzało się nic: miejsce akcji było wymyślone, kobiety nie było w tym czasie w mieście, w którym miała się dziać ta historia. Dziennikarze ukraińscy, rosyjscy, z Zachodu próbowali potwierdzić tę opowieść. Nadaremno. Ale to nie szkodzi, to "autentyczne słowa samej uchodźczyni", jak powiedziała Irada Zejnałowa, prezenterka Kanału Pierwszego.

Brzmi niedorzecznie.

Historia z przybijaniem dziecka – owszem. To, że dziennikarze przedstawiali zupełnie zmyślone historie – nie. Po prostu zmienił się klimat. Widać było, że niezależne media się zamykają, są kupowane przez państwo, Putina i jego zaprzyjaźnionych oligarchów, którzy zwalniają niepokornych dziennikarzy. Łatwo było zrozumieć, że zaczęła się nowa epoka i że jeśli chce się robić dalej karierę, zachować pracę, należy podążać za linią rządową. Nikt nie musiał tłumaczyć, co konkretnie mówić, to są przecież inteligentni ludzie – ludzie filmu, kultury, dziennikarze…

Ty też czułeś pokusę, żeby zmienić stronę?

Jeszcze przed tymi wszystkimi wydarzeniami, w 2007 roku odebrałem pewien telefon. Miałem 27 lat, byłem aktywny w social mediach i miałem sporą publiczność... Byłem rozpoznawalny ze względu na sukces komercyjny "Metra 2033" [powieści osadzonej w postapokaliptycznej rzeczywistości – przyp. red.], zarówno w Rosji, jak i za granicą.

Ełła Pamfiłowa, polityczka i przewodnicząca Komisji Praw Człowieka przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej, zaproponowała mi miejsce w tej komisji. Dwa lata później dostałem ofertę dołączenia do Rady ds. Kultury i Sztuki przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej. Zasiadali tam bardzo poważni ludzie, jak Nikita Michałkow [słynny rosyjski reżyser – przyp. red.], wielcy pisarze… za tym mogły iść bardzo duże możliwości. Ale już wtedy miałem poczucie, że to byłaby kolaboracja, że jest w tym oczekiwanie dostosowania się do rządowej retoryki. Na mnie nie działała wizja wspaniałej kariery. Mnie przed protestowaniem powstrzymywał raczej strach. To jest w gruncie rzeczy mafijny mechanizm działania.

Co masz na myśli?

Escobarowskie "plata o plomo" [hiszp. "kasa albo ołów" – przyp. red.]. Dostajesz od reżimu wybór: albo dostaniesz pieniądze, albo kulkę. Większość osób postawionych przed takim wyborem wybierze pieniądze i się umoczy. Ja nie skorzystałem, ale bałem się represji.

Dalej krytykowałeś władzę, ale w twoich wcześniejszych felietonach przewijały się motywy, które promowała propaganda.

Tak... Napisałem tekst o wojnie "zielonych ludzików", obarczając winą za część zniszczeń i śmierci wojska ukraińskie. Napisałem o ukraińskiej artylerii ostrzeliwującej "dzielnice mieszkalne własnych miast". Jak gdyby w bestialstwie starć 2014 roku była jakaś symetria. To był jeden z kluczowych argumentów Rosjan: trzeba chronić ludność rosyjskojęzyczną przed faszystami. A ja w jakimś sensie go powtórzyłem.

Zastanawiałem się, czy umieszczać ten felieton w zbiorze, ale czułem, że nie byłoby uczciwie go usunąć. Wszyscy jesteśmy produktem środowiska. Kiedy dorastasz w Rosji, nie wiesz nawet, skąd coś wiesz, ale wiesz. Sądziłem, że Ukraińcy to taki młodszy, słabszy brat, że łączy nas historia, że mamy zobowiązania wobec siebie… Skąd ten pomysł? Nie wiem. Ze szkoły? Z filmu? Usłyszałem od kogoś? To po prostu jest w powietrzu.

I dopiero kiedy spędziłem kilka miesięcy w Kijowie, poczułem, że w tej narracji o młodszym, słabszym bracie, któremu można wyznaczyć kierunek "rozwoju", nic się nie zgadza. W 2014 roku zaczęliśmy wojnę, kolonialną wojnę, tylko po to, żeby zachować ten kraj w orbicie wpływów, a Ukraińcy stworzyli własną historię. Jeśli chcą być częścią europejskiego projektu i żyć na własnych zasadach, po prostu należy im na to pozwolić, bo są, cholera, odrębnym narodem!

Przepraszam, ale to z perspektywy Europy wydaje się całkowicie oczywiste.

To pokazuje, jak my, Rosjanie, jesteśmy pod wpływem propagandy. I jak głęboko jest to w nas zakorzenione. Wydaje ci się, że jesteś rosyjskim patriotą, a jesteś przede wszystkim rosyjskim imperialistą. Sam potrzebowałem zrozumieć, że Ukraina to żaden "młodszy brat", tylko kraj wspaniałych, odważnych, niezależnych ludzi, który zasługuje na niezależność od Rosji. Bo Rosja nie ma im nic do zaoferowania poza dyktaturą, kontrolą i mafijną mentalnością.

To musi być bolesne mówić tak o własnym kraju – nawet jeśli to prawda.

Nie mówię o kraju, ale o ludziach u władzy, o państwie, które tworzą.

Jeśli chodzi o samych Rosjan, o naród, to jedyny problem z nimi jest taki, że są pasywni. I trwa to od dekad, bo są zniechęcani i karani za sprzeciw wobec władzy i wyrażanie swojego zdania. Może być inaczej. W ostatnich latach Związku Radzieckiego ludzie protestowali masowo jak nigdy. I myślałem, że zmierzamy w dobrą stronę. Jeszcze kilkanaście lat temu sądziłem, że Putin i jego ludzie – dawne KGB, twardogłowi – po prostu umrą. Że ich dzieci odziedziczą ten kraj, ale będą nim rządzić w inny sposób. Wydawało się, że nowa władza musi być bardziej progresywna, proeuropejska.

Zamiast tego ostatnie 10–15 lat to historia domknięcia systemu: zmieniania prawa, punktowej przemocy, podporządkowania mafii służbom specjalnym, tworzenia politycznej układanki, z której nie sposób się wyrwać. A jak się w tym czasie w Moskwie żyło?

Normalnie. Dobrze. Ludzie przyzwyczaili się do Putina. Prześladowane były mniejszości: przede wszystkim opozycja, w dalszej kolejności świadkowie Jehowy, ekolodzy... A mainstream miał się nieźle, coraz lepiej. Poprawiała się jakość życia – najpierw w Moskwie, później w Petersburgu i w innych większych miastach. Rosły pensje, klasa średnia mogła sobie pozwolić na wyjazdy do Europy. Moi znajomi, którzy prowadzili małe biznesy, mówili: "Spójrz, warunki są coraz lepsze, nie ma wymuszeń, policja i urzędnicy nie chcą łapówki na każdym kroku… Dlaczego panikujesz? Nasz kraj staje się nie tylko wielki, ale też cool". Sam to czułem.

Co ciekawe, w przedwojennej Moskwie sprzed 2022 roku bardzo popularne, wręcz mainstreamowe stały się orgie. "Co robisz w piątek? Idę na kinkową imprezę". Jak wszyscy. Jakby ludzie podświadomie czuli, że nie ma jutra i można robić cokolwiek. Atmosfera była napięta, a przecież nie było powodu do zmartwień. Miałem wrażenie, jakby nie było czym oddychać. Z jednej strony coraz lepiej się żyło, ale tlenu w powietrzu było coraz mniej.

A później wybuchła wojna.

I jednocześnie nic się nie zmieniło?

Wiele się zmieniło. Na ulicach można było spotkać wielu weteranów, więcej policji i wojska. Część biznesów upadła, ale szybko otworzyły się nowe. Trudniej jest kupić coś w Europie albo tam ulokować pieniądze, więc więcej osób inwestuje w Rosji, pieniądz tu zostaje. Kiedy pytam znajomych, co słychać w Moskwie, zawsze słyszę, że restauracje są pełne. Zawsze to pada, jak gdyby coś z tego wynikało.

Istnieje taka narracja, że Rosjanie mogą przetrzymać wszystko: każde ograniczenie swobód, każde wyrzeczenie w imię wielkiej, potężnej Rosji. Że dopóki Putin roztacza wizję powrotu do dawnej wielkości, Rosjanom to wystarczy.

To nie jest prawda. Istnieje kilka mitów, które pozwalają legitymizować władzę Putina i tę wojnę. "Musimy bronić domu przed NATO. "Operacja specjalna" to było "uderzenie wyprzedzające" przed atakiem NATO na Rosję. Drugi mit: "Ukraińcy, nasi bracia, nas zdradzili. Odbieramy to, co nasze". Trzecia narracja: "Kiedyś byliśmy wielkim, dumnym narodem i musimy to odzyskać". Każdy, kto sprzyja władzy, chce się jakoś usprawiedliwić, więc to powtarza. Ale tak naprawdę mało kto w cokolwiek z tego wierzy.

Jak to?

Sądzę, że prowojennie nastawionych Rosjan jest jakieś 10–15 proc. Byli ludzie, którzy sami zaciągnęli się do armii w 2022 roku, i oni prawdopodobnie już dawno nie żyją.

Poparcie dla wojny się kupuje, kupuje się żołnierzy. Obywateli Moskwy zachęca się, mówiąc o 5 mln rubli żołdu w ciągu roku. To około 50 tys. euro! Ogromne pieniądze. Strategia nie polega na przymusowej mobilizacji, ale na korumpowaniu ludzi. Jak mają się później sprzeciwić wojnie, skoro dobrowolnie się tam wybrali? Im nie chodzi o ideologię, tylko o pieniądze. Choćby o to, że całe życie nie było ich stać na pralkę dla żony, a teraz staną się bogaczami.

Większość jest przyzwyczajona do tego, żeby przytakiwać. Jeśli jutro Putin ogłosi koniec wojny, większość przyjmie to tak samo jak jej wybuch. Pewnie będą się cieszyć.

A ja słyszałem tyle razy, że Putin jest zakładnikiem własnej narracji.

Gdybyśmy jutro oddali Ukrainie wszystkie okupowane tereny, większość ludzi by to zaakceptowała. I na to znalazłoby się jakieś wytłumaczenie. Ale jeśli jutro reżim nie będzie miał pieniędzy dla popleczników i straci siłę, by niszczyć swoich wrogów, pojutrze upadnie.

gazeta.pl