niedziela, 7 czerwca 2020


Historia obecnych zamieszek w amerykańskich miastach zaczyna się w 1619 r., gdy pierwszy piracki statek „Biały Lew” przywozi do brytyjskiej kolonii w Jamestown w Wirginii pierwszych 20 niewolników z Afryki. Angielscy piraci odbili ten ładunek piratom portugalskim. Nie wiemy, kim byli porwani.

Nie wiemy też, ile osób zostało porwanych w Afryce i przewiezionych do Ameryki Północnej później. Historycy oceniają, że tylko w XVIII w. było to 6-7 mln zdrowych, młodych i silnych osób, bo tylko takie brali porywacze. Starsi i małe dzieci byli zabijani na miejscu, nie mieli bowiem żadnej wartości.

Niewolnicy byli traktowani jako przedmioty. Rodziny były rozbijane, gdy właścicielowi opłacało się sprzedać ich członków oddzielnie. Niewolnicy mogli być bezkarnie torturowani i mordowani. Nie byli edukowani, chyba, że wymagało tego ich stanowisko pracy. Mieli dokładnie tyle samo praw i byli traktowani dokładnie tak samo, jak młotek czy żelazko - narzędzia pracy, przy pomocy których pracowali.

W pierwszej konstytucji USA, dla celów podatkowych i do obliczania reprezentacji danego stanu w Kongresie, czarnoskóra osoba została zapisana jako 3/5 białej osoby. Oznacza to, że amerykańskie prawo stwierdzało, że 10 białych osób było wartych tyle, co 17 czarnych osób.

Jest prawdą, że przez kolejne 300 lat Amerykanie stopniowo rezygnowali z oficjalnego rasizmu. Na początku XIX w. zdelegalizowany został w USA handel niewolnikami z Afryki, ale nadal kwitł handel nimi wewnątrz kraju. Zaledwie 160 lat temu, przed wybuchem wojny secesyjnej, w USA mieszkały 4 mln niewolników. Połowa z nich pracowała przy uprawie bawełny na plantacjach na Południu.

(...)

Każdy starszy czarnoskóry Amerykanin pamięta czasy, gdy w wielu stanach USA nie wolno mu było usiąść w autobusie obok białego, zjeść z nim lunch w restauracji, ani skorzystać z tej samej toalety.

(...)

Wojna secesyjna, po której niewolnictwo zostało w USA ostatecznie zdelegalizowane, nie zakończyła bowiem wcale systemowego rasizmu. Wiele stanów USA nadal rozdzielało czarnych i białych.

Tzw. prawa Jima Crowa wprowadzane przez wiele hrabstw, miast i stanów na Południu USA faktycznie przedłużały system prawnego rasizmu. Utrzymywane tam były oddzielne pomieszczenia dla różnych ras. Razem z czarnymi osobami traktowani byli tak także Indianie, lepiej mieli się tylko biali. Czarni byli zniechęcani do brania udziału w wyborach. Wiele stanów wprowadziło np. niewielki podatek od głosowania, który skutecznie ograniczał udział bardzo biednych czarnych. W innych miejscach wprowadzono np. obowiązek sprawdzenia umiejętności czytania, który był nie do przejścia dla byłych niewolników i ich potomków, którzy nie mieli możliwości ukończenia żadnej szkoły.

(...)

Według historyków pomiędzy rokiem 1882 i 1967 w USA wykonano co najmniej 4743 lincze. Zginęło w nich 3,4 tys. czarnych i 1,2 tys. białych. Mamy dużo materiału historycznego na ten temat, bowiem wiele linczów odbywało się publicznie, brały w nich udział całe rodziny, wykonywano fotografie sprzedawane potem jako pocztówki, a przebieg egzekucji był opisywany w lokalnych gazetach.

Po wielkiej rewolucji społecznej lat 60. lincze w USA w zasadzie się zakończyły. W zasadzie, bo co pewien czas wciąż o nich słyszymy. W 1981 r. dwóch członków KKK zamordowało przypadkowo spotkanego czarnego nastolatka w Alabamie. Zostali złapani i skazani, a proces cywilny doprowadził do bankructwa lokalny oddział KKK.

W 1998 r. członkowie organizacji białych rasistów zamordowali przypadkowego czarnego przechodnia w w Teksasie. 49-letni ojciec trójki dzieci został przywiązany liną do pick-upa i był ciągnięty za autem tak długo, aż zmarł.

(...)

Według statystyk „The Washington Post” w ciągu ostatnich 20 lat z ręki policjantów zostało zastrzelonych 1252 czarnoskórych i 2385 białych Amerykanów. Afro-Amerykanie stanowią jednak zaledwie 13 proc. populacji USA. Oznacza to, że od policyjnej kuli ginie 30 Afro-Amerykanów i 12 białych na milion obywateli. A dane te obejmują jedynie użycie broni przez policję, a więc nie będzie tu uwzględniona śmierć George’a Floyda. To nie jest przypadek ani wypadek przy pracy, to systemowy problem.

onet.pl

Władze utrzymują, że w efekcie bezprecedensowej ścisłej kwarantanny połowy populacji Chin i kosztem ogromnych strat gospodarczych epidemia w kraju jest pod kontrolą. Mimo wykrywania kolejnych ognisk zakażenia wskazują one, że potrafią je w miarę szybko izolować. Chociaż ze względu na właściwości SARS-CoV-2 nie da się uniknąć kolejnych zakażeń, jak do tej pory władze skutecznie zapobiegają niekontrolowanemu wzrostowi liczby zachorowań. Niemniej, mimo że sytuacja epidemiczna wydaje się na tle wielu innych państw opanowana, szereg wątpliwości budzą oficjalne informacje o liczbie zakażeń. Niezależnie od nieprecyzyjnego charakteru ujawnionych danych z bazy NUTO /12 maja amerykański portal Foreign Policy ujawnił bazę danych chińskiego Narodowego Uniwersytetu Technologii Obronnych (NUTO), w której zarejestrowano 640 tysięcy przypadków COVID-19 z 230 miast ChRL (obecnie jest ona niedostępna)/ wskazują one, że skala kryzysu wciąż jest większa, niż przyznają to władze. Kwestia wiarygodności danych jest też elementem międzynarodowej krytyki pod adresem ChRL, zwłaszcza ze strony Stanów Zjednoczonych. Alarmująca jest decyzja o przebadaniu wszystkich mieszkańców Wuhan, która zapadła po wykryciu oficjalnie tylko kilku nowych przypadków. W północno-wschodnich prowincjach radykalne działania wiążą się także z rosnącymi obawami, że nowe ogniska zachorowań mają związek z przypadkami przywleczenia koronawirusa z Rosji i Korei Północnej, której władze twierdzą, że nie odnotowały ani jednego przypadku COVID-19. Niezależnie od zamknięcia granicy istnieje niebezpieczeństwo, że utrzymujący się od lat proceder przemytu ludzi i towarów między historyczną Mandżurią a Rosją i KRLD pozwala na niekontrolowany powrót obywateli ChRL. Dlatego wydaje się, że Pekin dąży do utworzenia z północno-wschodnich prowincji bufora chroniącego resztę kraju. Lokalne władze podjęły działania w celu zwiększenia kontroli społecznej, m.in. wyznaczyły nagrody finansowe za wskazanie osób, które nielegalnie przedostały się do Chin.

Niezależnie od obiektywnych kosztów gospodarczych i społecznych, jakie generuje pandemia, kierownictwo Komunistycznej Partii Chin (KPCh) stało się zakładnikiem ogłoszonej w lutym „wojny ludowej“ przeciwko COVID-19. Władze założyły, że przebieg epidemii nowego koronawirusa będzie podobny do epidemii SARS w 2003 r. i podjęły działania, które sprawdziły się 17 lat wcześniej. Trzeba podkreślić, że było to założenie racjonalne, wynikające w dużej mierze z braku informacji o charakterze nowego wirusa – dopiero z czasem okazało się, że SARS-CoV-2 ma inną charakterystykę epidemiczną niż SARS-CoV odpowiedzialny za epidemię SARS. Wraz z błędami z początków kryzysu w styczniu br. przyczyniło się to do globalnego rozprzestrzenienia się SARS-CoV-2, a jego eliminacja w Chinach, mimo poniesionych kosztów ekonomicznych i wyrzeczeń ludności, jest coraz mniej pewna. Podważa to autorytet i legitymizację KPCh, która wpadła w pułapkę własnej narracji z początków epidemii. Odpowiedzią władz jest wzmożenie kampanii propagandowej, która ma za zadanie przekonać obywateli, że pod przywództwem KPCh uda się szybko i całkowicie wyeliminować zagrożenie, tak jak to miało miejsce w przypadku SARS. Stąd też spektakularne akcje masowego testowania mieszkańców Wuhan – ich celem jest pokazanie społeczeństwu, ale też międzynarodowej opinii publicznej, determinacji władz w zwalczaniu pandemii. Ponadto podejmowane są działania mające stymulować dyscyplinę i jedność społeczną, m.in. poprzez akcentowanie zewnętrznego charakteru zagrożeń epidemiologicznych czy mobilizację społeczeństwa w aktywnej ich eliminacji – wspomniane już masowe testy czy akcja pomocy władzom w wyłapywaniu nielegalnych reimigrantów.

Wycofanie się KPCh z przyjętej polityki całkowitej eliminacji koronawirusa i adaptacja strategii wielu innych państw, które zakładają konieczność powrotu do w miarę normalnego funkcjonowania społeczno-gospodarczego bez pełnego usunięcia SARS-CoV-2 do czasu opracowania i dystrybucji skutecznej szczepionki, wydają się w tej chwili niemożliwe. Podważyłoby to wizerunek i legitymizację KPCh, nadszarpnięte już przez błędy w początkowym etapie kryzysu oraz narastającą krytykę międzynarodową, której nie powstrzymała propagandowa kampanii pomocy dla zagranicy. Mobilizacja społeczna wokół przywództwa partii jest najważniejszym i bezalternatywnym wymiarem polityki społecznej w ChRL, obecnie istotnie wzmocnionym przez pandemię. Od utrzymania tego kierunku uzależniona jest pozycja władz, a w perspektywie stabilność państwa. Stąd kontynuacja dotychczasowej narracji propagandowej, której będą towarzyszyć pokazowe i drastyczne działania przeciwepidemiczne. Poważnym oraz narastającym problemem pozostaje ochrona i odbudowa wizerunku państwa na arenie międzynarodowej. Dodatkowy wymiar nadają kryzysowi rosnące napięcia w stosunkach z wieloma partnerami, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. Wydaje się, że to dlatego Pekin zdecydował się na pozorne ustępstwo, jakim jest zgoda na dochodzenie w ramach WHO, mimo że przed sesją WHA zgłaszał względem niego stanowczy sprzeciw. Xi Jinping w swoim wystąpieniu stwierdził jednak, iż ChRL zgadza się na międzynarodowe „obiektywne i bezstronne” dochodzenie, ale dopiero po wygaśnięciu pandemii. Jego zdaniem ma to być „kompleksowy przegląd” światowej reakcji na COVID-19, który „zsumuje wszystkie doświadczenia i błędy”. Wydaje się, że Pekin zakłada, iż dochodzenie niekoncentrujące się na działaniach chińskich władz wskaże także na szereg zaniedbań i błędów innych państw, co osłabi odpowiedzialność ChRL. WHO z zasady unika zresztą krytykowania konkretnych państw członkowskich w obawie, że w przyszłości te nie będą współpracować. W samej organizacji Pekin ma wciąż wpływy dzięki poparciu bloku państw rozwijających się, a WHO może również rozciągnąć dochodzenie na kilka lat. W międzyczasie zgodę na dochodzenie można przedstawiać jako dowód transparentności, a fakt jego prowadzenia przez WHO będzie blokował inne inicjatywy niezależnego śledztwa.

osw.waw.pl