niedziela, 26 czerwca 2022


Polityka za Obamy nie była jednak przełomowa. Program stymulacji fiskalnej był skromny i do dziś mówi się wiele o tym, że zbyt skromny (program Bidena jest 2,5 razy większy). Powołany na sekretarza skarbu Timothy Geithner, wcześniej blisko związany z Wall Street, zajmował się przede wszystkim wsparciem tonącego w toksycznych długach sektora finansowego. Rząd federalny wpompował w amerykańskie banki setki miliardów dolarów, a w tym samym czasie zarządy takich gigantów jak AIG wypłacały sobie gigantyczne bonusy. Dziennikarze oskarżali Geithnera o jastrzębie podejście do polityki gospodarczej, czyli przestrzeganie przed nadmiernymi wydatkami publicznymi i walkę z deficytem budżetowy. Robił to zarówno lewicowy tygodnik „New Republic”, jak i centrowy „The Washington Post”. Sam Obama w kampanii wyborczej zapowiadał podwyżki podatków, ale już podczas prezydentury obiecywał, że zrobi wszystko, aby zmniejszyć deficyt budżetowy o połowę.

Gdy na prezydenturę Obamy spojrzy się jednak z szerszej perspektywy, to brak rewolucji nie powinien aż tak dziwić.

Wszystko zaczęło się od neoliberalnej rewolucji Reagana z lat 70. XX wieku, która wymusiła na Demokratach przyjęcie bardziej centrowego podejścia do gospodarki. Od lat 90. w Partii Demokratycznej do głosu zaczęło dochodzić skrzydło Nowych Demokratów (znanymi członkami byli między innymi Clintonowie), którzy silnie popierali konserwatyzm fiskalny i wspierali progresywną politykę tożsamościową. Obama nie wywodził się bezpośrednio z Nowych Demokratów, ale gdy w 2009 roku doszedł do władzy, to otoczył się ludźmi z tego środowiska. I choć starał się unikać politycznych etykiet, to według „Politico” na jednym ze spotkań Demokratów powiedział wprost: „I’am a New Democrat”.

Biden jest przeciwieństwem Obamy. Po niepozornym i znanym ze swojej koncyliacyjnej natury polityku nikt nie spodziewał się rewolucji.

Kiedy wygrał wybory, wiele mówiono o „powrocie do normalności” i „sprzątaniu po Trumpie”. Symbolem rosnących oczekiwań stała się okładka czasopisma „The Economist”, która przedstawiała Bidena na tle Białego Domu z wiadrem i mopem. Mało kto zauważył jednak, że po porażce Clinton z Trumpem w 2015 roku w Partii Demokratycznej doszło do przetasowań. Skrzydło Nowych Demokratów zostało całkowicie zmarginalizowane, a do głosu doszło młode pokolenie, znacznie bardziej lewicowe i otwarte na progresywną agendę gospodarczą. Biden znalazł się w sytuacji, w której poparcie dla ideowego zwrotu jest znacznie większe niż kiedykolwiek wcześniej. W dodatku tragiczna w skutkach pandemia COVID-19 zbudowała przyzwolenie na radykalne działania w sferze polityki. W wywiadzie dla „New Yorkera” Biden przyznał, że jest w sytuacji podobnej do Roosevelta i ma zamiar stawić czoło wyzwaniu.

Biden zrywa jednak nie tylko z dotychczasową ekonomią polityczną Partii Demokratycznej, ale przede wszystkim staje w całkowitej opozycji do polityki gospodarczej Trumpa (oraz Partii Republikańskiej ogółem). W ostatnim orędziu do Kongresu ogłosił, że pora zerwać z ekonomią skapywania, ponieważ nigdy nie działała. Pod tym z pozoru zwyczajnym zdaniem kryje się spora zmiana.

Czym jest ekonomia skapywania? Najogólniej, to zbiór propozycji gospodarczych, szczególnie popularnych w kręgach Partii Republikańskiej, które w centrum stawiają potrzebę obniżki podatków dla najbogatszych.

Zwolennicy ekonomii skapywania twierdzą, że więcej pieniędzy w kieszeniach bogatych to więcej pieniędzy w gospodarce w ogóle. W końcu to najbardziej majętne osoby finansują miejsca pracy, prowadzą przedsiębiorstwa i dokonują kluczowych inwestycji. Dobrobyt powinien zatem zacząć w magiczny sposób skapywać z góry na dół.

Ekonomia skapywania to termin, który nie jest do końca naukowy. O ekonomii skapywania mówią częściej politycy niż naukowcy. W kampanii wyborczej w 2015 roku Hilary Clinton nazwała propozycje reform podatkowych Trumpa „trumped-up trickle-down”, co oznacza „wyssane z palca skapywania”. Parę lat wcześniej członek nowozelandzkiej Partii Pracy nazwał teorię skapywania sposobem na obsikiwanie biednych przez bogatych.

Wolnorynkowy ekonomista Thomas Sowell wściekał się, gdy słyszał o ekonomii skapywania. Twierdził bowiem, że nikt nie proponuje rozwiązań, które jakkolwiek by ją przypominały. W jednej ze swoich książek pisał: „Żaden rozpoznawalny ekonomista z jakiejkolwiek szkoły myśli ekonomicznej nie proponował takiej teorii. To sofizmat rozszerzenia”.

(...)

Martin Luther King powiedział kiedyś o Stanach Zjednoczonych, że w kraju tym panuje socjalizm dla bogatych i surowy indywidualizm dla ubogich. Ekonomia skapywania jest przykładem socjalizmu dla bogatych. Reformy w jej duchu przeprowadzali różni prezydenci – od Cartera poprzez Reagana aż po Trumpa. Think-tanki blisko związane z Partią Republikańską, takie jak American Enterprise Institute, wielokrotnie silnie lobbowały za obniżkami podatków dla najbogatszych, przekonując, że to najlepsza metoda na szybki rozwój amerykańskiej gospodarki. Wpływ niższych podatków dla najbogatszych na wzrost jest jednak słabo potwierdzony w badaniach empirycznych. Jeżeli obniżki podatków mają mieć sens, to wyłącznie tych od najniższych dochodów. W innym wypadku możemy mówić o populizmie dla bogatych.

Taki populizm reprezentował Donald Trump, który pośród pojedynczych antyrynkowych rozwiązań przemycał szereg reform, które sprzyjały najbogatszym.

Pandemia nasiliła procesy, które doprowadziły do silnej polaryzacji amerykańskiego społeczeństwa i dojścia do głosu populistów. Pod koniec ubiegłego roku Stowarzyszenie Americans for Tax Fairness opublikowało analizę opartą o dane podatkowe, z której wynika, że majątek miliarderów wzrósł w czasie pandemii o bilion dolarów (znacznie więcej niż wyniosły programy pomocowe dla amerykańskich gospodarstw domowych). O rosnących nierównościach w krajach wysoko rozwiniętych ekonomiści dyskutują już prawie dekadę, co najmniej od wydania przełomowej książki Thomasa Piketty’ego w 2013 roku. Jak przekonuje ekonomistka Stefanie Stantcheva: „Pandemia COVID-19 pogorszyła nierówności w wielu wymiarach, wliczając w to regiony, sektory gospodarki, płeć czy różne klasy społeczne”. W spolaryzowanym politycznie świecie poparcie dla Bidena jest jednym z najniższych w historii urzędu i wynosi około 55 proc. Gorzej wypadał tylko Trump, którego na początku prezydentury popierało około 45 proc. społeczeństwa.

Być może również dlatego Biden gra „va banque”. Bidenomika zrywa z modelem myślenia o gospodarce, którego zakładnikami byli kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie ma wyboru.

oko.press

Kamieniem, który uruchomił lawinę niekorzystnych zdarzeń w światowej logistyce, była pandemia COVID-19. To ów pierwszy czarny łabędź. W końcu stycznia 2020 r. na ponad tydzień stanęły fabryki w Chinach. W sposób planowy, w związku z tygodniową przerwą z okazji Chińskiego Nowego Roku (24 – 30 stycznia). Jednak gros zakładów nie została otwarta w lutym i nawet w marcu. Dzięki styczniowym podróżom kilkuset milionów Chińczyków tlący się od listopada 2019 r. lokalnie w Wuhan wirus SARS-CoV-2 przerodził się w pandemię.

Zamówione wcześniej towary napływały do Europy czy Ameryki niemal przez cały pierwszy kwartał 2020 r. W końcu marca na tych rynkach nałożyły się na siebie: brak nowych dostaw towarów (z Chin) i zmrożenie popytu, po wprowadzonych restrykcjach administracyjnych i zamknięciu gospodarek. I wtedy uruchomione przez rządy krajów rozwiniętych programy osłonowe  przyniosły nieoczekiwany skutek – kumulację popytu.

Zszokowani konsumenci, nie wiedząc, jak długo będą tkwić w domu, już od połowy 2020 r. zaczęli kupować towary „na zapas”, a importerzy – „na skład”. Także dlatego, że handel przeniósł się z realu (zamknięte duże sklepy) do internetu, a ten potrzebował nowych dostaw. Konsumenci z krajów zachodnich lokowali pieniądze w nowych telefonach, sprzęcie RTV, meblach, biżuterii i zegarkach, mniej lub bardziej potrzebnych gadżetach.

Nie trafiały one natomiast do kas zamkniętych okresowo kin, stadionów, tropikalnych kurortów, do których nie można było dolecieć samolotami, gdyż te zostały uziemione.

Jak wskazują dane za 2021 r., tylko w USA na wydatki konsumpcyjne wpompowano od lata 2020 do lata 2021 r. 4,5 biliona dolarów. Statystyki Departamentu Handlu USA z grudnia 2021 r. wskazują, że konsumpcja osobista w USA osiągnęła w październiku 2021 r. rekordowe poziomy, przy czym konsumpcja usług zbliża się do poziomów sprzed pandemii, a towarów nadal rośnie.

Ten gwałtowny, nie rozłożony na 12 miesięcy 2020 r. popyt na towary spowodował, że w transporcie towarów od sierpnia tamtego roku rozpętało się istne pandemonium. Zaczęło brakować podstawowych składowych w łańcuchu dostaw: slotów (miejsc na statkach dla kontenerów), wolnych mocy za- i wyładunkowych w wielu portach z terminalami kontenerowymi, pustych kontenerów w Azji (szczególnie w Chinach) do załadunku towarów, bo były dekowane w portach odbioru i służyły, z braku powierzchni magazynowych, jako tymczasowe składy.

(...)

Rok 2021 nasilał te tendencje. Przyfrunęły też szare łabędzie, nieoczekiwane, mniejszej skali wydarzenia. Pandemonium przerodziło się w containergeddon, jak poziom problemów stopniowali analitycy rynku.

W marcu wypadek kontenerowca Ever Given zablokował żeglugę Kanałem Sueskim na ponad tydzień, a przez ponad dwa miesiące skutki opóźnień odczuwała 1/5 globalnego transportu morskiego. Gdy opanowano tę sytuację kolejna fala COVID-19 spowodowała zamknięcie na trzy tygodnie trzeciego największego na świecie portu w Yantian (leży w jednej z dzielnic Shenzhen). Armatorzy omijali go, ale eksporterzy chińscy musieli przesuwać towary do innych portów, co spowodowało spiętrzenia w nich i wydłużyło czas transportu.

W lipcu tajfun In-Fa uderzył we wschodnie Chiny, ograniczając dostęp do głównych portów, takich jak Szanghaj i Ningbo. Na kotwicy stało wówczas wokół nich ponad 360 statków (w końcu listopada – już „tylko” o połowę mniej).

Łącznie jeszcze w połowie listopada 2021 r. problemy z rozładunkiem towarów na bieżąco przeżywało 77 proc. z portów kontenerowych na świecie (dane Sea-Intelligence). Czekało przed nimi codziennie po ok. 300 statków (ok. 5,5 proc. światowej floty).

Największe dramaty przeżywały porty Los Angeles i Long Beach. Zdjęcia satelitarne pokazywały, że od końca sierpnia na kotwicach zaczęło czekać lub dryfowało wzdłuż wybrzeża po 7 – 9 dni od 80 do 90 kontenerowców. Przez te porty na rynek amerykański trafia ok. 40 proc. importowanych towarów konsumpcyjnych. Nie mogły przeładować w terminie większej ilości towarów, a place składowe zapchane zostały kontenerami czekającymi na odbiór, bo niewydolny w ich odbiorze okazał się transport samochodowy i przestarzała sieć kolejowa.

obserwatorfinansowy.pl

W branży na rodzimej ziemi królowały wtedy Polskie Odczynniki Chemiczne - państwowy moloch w stanie rozkładu. A substancje chemiczne były na wagę złota. Potrzebowały ich fabryki, szpitale, uczelnie. Gdy rozeszła się wieść, że do Polski wkroczył niemiecki potentat, w biurze Karola rozdzwoniły się telefony.

- Szef mówi: zrobimy objazd. Pojedziemy do Gliwic, Krakowa, Lublina. Atlas drogowy wziął, policzył kilometry, wyszło mu, że zdążymy. Tłumaczę: - Herr Martin, tak się nie da, w jeden dzień nie ma szans. Zbeształ mnie: Herr Karol, ja nie będę jechał 40 na godzinę. Spokorniał, jak do Lublina wjechaliśmy o trzeciej nad ranem - opowiada Karol.

Herr Martin zderzenie z polskimi "najntisami" przeżył jeszcze nie raz. - Szukałem miejsca na magazyn chemiczny - wspomina Karol. - Tam, gdzie jest dziś warszawski Mordor, były resztki Instytutu Elektroniki. Jedziemy, wchodzimy do środka, i widzimy: wielka sala, jedno biurko, za stołem facet w puchowej kurtce, gazetę czyta, przepija herbatą ze słoika. Czysty Bareja. Musiałem z pięć razy powtarzać szefowi, że tak, ten facet ma wszystkie umocowania.

(...)

Karol pamięta do dziś, jak jego firma dostała zlecenie z orbisowskiego hotelu na Ścianie Wschodniej. Mieli dostarczyć technologię do tunelu pralniczego. Karol pojechał, opowiada o rozwiązaniach, pobiera próbki wody, już ma się żegnać, gdy dyrektor mówi: - Rozumiem, że cenę podnosimy o dziesięć procent i te dziesięć procent zostaje dla mnie?

Karol na to: - Wie pan, my pana zaprosimy na targi w Niemczech i tam pan sobie porozmawia z naszymi szefami.

- Pańska konkurencja mówiła, że mi to podpiszą od ręki.

- Ale ja mam lepszą aparaturę. Do widzenia - zakończył Karol. Takich propozycji miał na pęczki. Gimnastykować trzeba się było na przykład na granicy. - A zegara na ścianę pan nie ma, bo kuchnię odnawiam? - pytał celnik, otwartym tekstem sugerując, co mogłoby przyspieszyć odprawę firmowych odczynników.

(...)

Karol pamięta: to nie stres był najgorszy, ale godziny tłuczenia się w samochodzie, przejechane kilometry, no i bankiety, na których trzeba być. A wypić tam lubili wszyscy. Konferencje, ogniska i inne eventy - to był stały zestaw "zacieśniania relacji" z klientem. Na takim ognisku wiele rzeczy dało się załatwić. "Rep" mógł się dowiedzieć, że dyrektor fabryki rusza z dużym projektem i będzie potrzebował dostaw. A pan profesor uruchomił nowe laboratorium. - Wszyscy mówili: wy to macie fajnie, w kółko imprezy. A ja miałem cztery popijawy w tygodniu. Oszukiwałem, że dzisiaj tylko wino, albo lałem wodę do kieliszka. Jedyna grupa, której się nie dało oszukać, to weterynarze. Wszystkie spotkania z nimi to murowane popijawy - wspomina Karol.

Zapamiętał dobrze imprezę w mieście O.: - Panowie wzięli się za upijanie mnie. Krzyknąłem, że przyjechałem samochodem i chcę wrócić do hotelu. Na co oni: nie ma problemu, tu jest komendant policji. Ej, Józek, powiedz mu - zawołali. I wstaje facet, zatacza się, mówi: No, naprawdę jestem komendantem. Pij, chłopie, a w razie czego mówisz, że ode mnie z imprezy jedziesz.

gazeta.pl