Polityka za Obamy nie była jednak przełomowa. Program stymulacji fiskalnej był skromny i do dziś mówi się wiele o tym, że zbyt skromny (program Bidena jest 2,5 razy większy). Powołany na sekretarza skarbu Timothy Geithner, wcześniej blisko związany z Wall Street, zajmował się przede wszystkim wsparciem tonącego w toksycznych długach sektora finansowego. Rząd federalny wpompował w amerykańskie banki setki miliardów dolarów, a w tym samym czasie zarządy takich gigantów jak AIG wypłacały sobie gigantyczne bonusy. Dziennikarze oskarżali Geithnera o jastrzębie podejście do polityki gospodarczej, czyli przestrzeganie przed nadmiernymi wydatkami publicznymi i walkę z deficytem budżetowy. Robił to zarówno lewicowy tygodnik „New Republic”, jak i centrowy „The Washington Post”. Sam Obama w kampanii wyborczej zapowiadał podwyżki podatków, ale już podczas prezydentury obiecywał, że zrobi wszystko, aby zmniejszyć deficyt budżetowy o połowę.
Gdy na prezydenturę Obamy spojrzy się jednak z szerszej perspektywy, to brak rewolucji nie powinien aż tak dziwić.
Wszystko zaczęło się od neoliberalnej rewolucji Reagana z lat 70. XX wieku, która wymusiła na Demokratach przyjęcie bardziej centrowego podejścia do gospodarki. Od lat 90. w Partii Demokratycznej do głosu zaczęło dochodzić skrzydło Nowych Demokratów (znanymi członkami byli między innymi Clintonowie), którzy silnie popierali konserwatyzm fiskalny i wspierali progresywną politykę tożsamościową. Obama nie wywodził się bezpośrednio z Nowych Demokratów, ale gdy w 2009 roku doszedł do władzy, to otoczył się ludźmi z tego środowiska. I choć starał się unikać politycznych etykiet, to według „Politico” na jednym ze spotkań Demokratów powiedział wprost: „I’am a New Democrat”.
Biden jest przeciwieństwem Obamy. Po niepozornym i znanym ze swojej koncyliacyjnej natury polityku nikt nie spodziewał się rewolucji.
Kiedy wygrał wybory, wiele mówiono o „powrocie do normalności” i „sprzątaniu po Trumpie”. Symbolem rosnących oczekiwań stała się okładka czasopisma „The Economist”, która przedstawiała Bidena na tle Białego Domu z wiadrem i mopem. Mało kto zauważył jednak, że po porażce Clinton z Trumpem w 2015 roku w Partii Demokratycznej doszło do przetasowań. Skrzydło Nowych Demokratów zostało całkowicie zmarginalizowane, a do głosu doszło młode pokolenie, znacznie bardziej lewicowe i otwarte na progresywną agendę gospodarczą. Biden znalazł się w sytuacji, w której poparcie dla ideowego zwrotu jest znacznie większe niż kiedykolwiek wcześniej. W dodatku tragiczna w skutkach pandemia COVID-19 zbudowała przyzwolenie na radykalne działania w sferze polityki. W wywiadzie dla „New Yorkera” Biden przyznał, że jest w sytuacji podobnej do Roosevelta i ma zamiar stawić czoło wyzwaniu.
Biden zrywa jednak nie tylko z dotychczasową ekonomią polityczną Partii Demokratycznej, ale przede wszystkim staje w całkowitej opozycji do polityki gospodarczej Trumpa (oraz Partii Republikańskiej ogółem). W ostatnim orędziu do Kongresu ogłosił, że pora zerwać z ekonomią skapywania, ponieważ nigdy nie działała. Pod tym z pozoru zwyczajnym zdaniem kryje się spora zmiana.
Czym jest ekonomia skapywania? Najogólniej, to zbiór propozycji gospodarczych, szczególnie popularnych w kręgach Partii Republikańskiej, które w centrum stawiają potrzebę obniżki podatków dla najbogatszych.
Zwolennicy ekonomii skapywania twierdzą, że więcej pieniędzy w kieszeniach bogatych to więcej pieniędzy w gospodarce w ogóle. W końcu to najbardziej majętne osoby finansują miejsca pracy, prowadzą przedsiębiorstwa i dokonują kluczowych inwestycji. Dobrobyt powinien zatem zacząć w magiczny sposób skapywać z góry na dół.
Ekonomia skapywania to termin, który nie jest do końca naukowy. O ekonomii skapywania mówią częściej politycy niż naukowcy. W kampanii wyborczej w 2015 roku Hilary Clinton nazwała propozycje reform podatkowych Trumpa „trumped-up trickle-down”, co oznacza „wyssane z palca skapywania”. Parę lat wcześniej członek nowozelandzkiej Partii Pracy nazwał teorię skapywania sposobem na obsikiwanie biednych przez bogatych.
Wolnorynkowy ekonomista Thomas Sowell wściekał się, gdy słyszał o ekonomii skapywania. Twierdził bowiem, że nikt nie proponuje rozwiązań, które jakkolwiek by ją przypominały. W jednej ze swoich książek pisał: „Żaden rozpoznawalny ekonomista z jakiejkolwiek szkoły myśli ekonomicznej nie proponował takiej teorii. To sofizmat rozszerzenia”.
(...)
Martin Luther King powiedział kiedyś o Stanach Zjednoczonych, że w kraju tym panuje socjalizm dla bogatych i surowy indywidualizm dla ubogich. Ekonomia skapywania jest przykładem socjalizmu dla bogatych. Reformy w jej duchu przeprowadzali różni prezydenci – od Cartera poprzez Reagana aż po Trumpa. Think-tanki blisko związane z Partią Republikańską, takie jak American Enterprise Institute, wielokrotnie silnie lobbowały za obniżkami podatków dla najbogatszych, przekonując, że to najlepsza metoda na szybki rozwój amerykańskiej gospodarki. Wpływ niższych podatków dla najbogatszych na wzrost jest jednak słabo potwierdzony w badaniach empirycznych. Jeżeli obniżki podatków mają mieć sens, to wyłącznie tych od najniższych dochodów. W innym wypadku możemy mówić o populizmie dla bogatych.
Taki populizm reprezentował Donald Trump, który pośród pojedynczych antyrynkowych rozwiązań przemycał szereg reform, które sprzyjały najbogatszym.
Pandemia nasiliła procesy, które doprowadziły do silnej polaryzacji amerykańskiego społeczeństwa i dojścia do głosu populistów. Pod koniec ubiegłego roku Stowarzyszenie Americans for Tax Fairness opublikowało analizę opartą o dane podatkowe, z której wynika, że majątek miliarderów wzrósł w czasie pandemii o bilion dolarów (znacznie więcej niż wyniosły programy pomocowe dla amerykańskich gospodarstw domowych). O rosnących nierównościach w krajach wysoko rozwiniętych ekonomiści dyskutują już prawie dekadę, co najmniej od wydania przełomowej książki Thomasa Piketty’ego w 2013 roku. Jak przekonuje ekonomistka Stefanie Stantcheva: „Pandemia COVID-19 pogorszyła nierówności w wielu wymiarach, wliczając w to regiony, sektory gospodarki, płeć czy różne klasy społeczne”. W spolaryzowanym politycznie świecie poparcie dla Bidena jest jednym z najniższych w historii urzędu i wynosi około 55 proc. Gorzej wypadał tylko Trump, którego na początku prezydentury popierało około 45 proc. społeczeństwa.
Być może również dlatego Biden gra „va banque”. Bidenomika zrywa z modelem myślenia o gospodarce, którego zakładnikami byli kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych, ponieważ nie ma wyboru.
oko.press