piątek, 17 kwietnia 2020
Ekonomista Dani Rodrik ujął dyskusję na temat stanu światowej gospodarki w trylemat, który dowodzi, że hiperglobalizacja, polityka demokratyczna i suwerenność narodowa są ze sobą sprzeczne. Można połączyć dowolne dwa z wymienionych elementów – przekonuje Rodrik – ale trzy nigdy nie będą występować jednocześnie i w pełni.
Dyskusję na temat globalnej przestrzeni informacyjnej warto uporządkować w analogiczny sposób. Można mieć demokrację, dominującą pozycję rynkową technologicznych gigantów i destrukcyjne modele biznesowe Big Tech – ale nie wszystko naraz.
Do funkcjonowania demokracji niezbędny jest dostęp do informacji, a także pluralizm źródeł wiadomości. Dlaczego? Jak piszą Reporterzy bez Granic w wydanej jesienią ubiegłego roku Deklaracji informacji i demokracji, „wiedza jest niezbędna, by ludzie mogli rozwijać swój biologiczny, psychologiczny, społeczny, polityczny i ekonomiczny potencjał”.
Infrastruktura informacyjna, którą mamy obecnie, zamiast informować i dostarczać wiedzę, osiąga coś przeciwnego. W dzisiejszym świecie kłamstwa rozprzestrzeniają się szybciej i sięgają dalej niż prawda. Propaganda i dezinformacja towarzyszyły ludziom od zawsze, ale nie w takim stopniu i w taki sposób – przynajmniej nie w prawidłowo działających demokracjach.
Zagrożenie dla demokracji bierze się z dwóch różnych, ale pokrywających się częściowo mechanizmów. Jednym jest model biznesowy sieci społecznościowych, a drugim – ich dominująca pozycja w naszej przestrzeni informacyjnej. Żaden z nich nie zaszkodzi demokracji w pojedynkę, ale w połączeniu mechanizmy te stają się zabójcze.
(...)
Reklama żywi się danymi. Żeby sprzedać klientom więcej precyzyjnie nakierowanych na nich reklam, trzeba podtrzymywać ich zaangażowanie i pozyskiwać od nich jak najwięcej danych. To stanowi bodziec dla firm, by rozwijały coraz precyzyjniejsze systemy śledzenia i coraz bardziej różnicowały swoje produkty, dostosowując je do indywidualnych użytkowników. A jakie są tego skutki? Zuckerman wskazuje na badania Gilada Lotana, w których poglądy uczestników z Izraela i Palestyny na wojnę w Strefie Gazy nazywa się „spersonalizowaną propagandą”
Zuckerman napisał swój esej pięć lat temu. Od tego czasu doszło do eskalacji – nie tylko w Gazie, ale i na całym świecie. Odkąd nienawiść, kłamstwa i propaganda są szyte na miarę dla indywidualnych profili internetowych, to rozprzestrzeniają się jak pożar w suchej ściółce. Ma to olbrzymie skutki w prawdziwym świecie – zarówno jeśli chodzi o sferę polityki, jak i życie zwykłych ludzi.
Lisa-Maria Neudert, badaczka z Uniwersytetu Oksfordzkiego, tak podsumowuje problemy cyfrowej gospodarki, gdzie towarem deficytowym jest uwaga użytkowników sieci: „Treści najbardziej dezinformujące lub spiskowe wywołują najwięcej dyskusji i najbardziej angażują użytkowników, a algorytmy są zaprojektowane tak, by na to reagować”.
Żyjemy w sferze publicznej, która doprowadziła do perfekcji wywoływanie w odbiorcach furii. Nie jest to jakaś drobna wada, którą można w prosty sposób usunąć. Ten problem jest głęboko zakorzeniony w modelach biznesowych, które generują rekordowe zyski dla właścicieli firm technologicznych.
Model biznesowy oparty na reklamach nie byłby jeszcze tak groźny, gdybyśmy żyli w świecie, gdzie w przestrzeni informacyjnej konkuruje ze sobą wiele różnych produktów. Tu jednak widzimy dziś dwutorowy proces zmian w przeciwnym kierunku.
Po pierwsze, Facebook i Google – właściciel portalu YouTube – stają się duopolem na rynku danych i reklamy. Wykupują rywali i ograniczają konkurencję, żeby wzmocnić własną pozycję. Drugi trend polega na osłabieniu dziennikarstwa, co jest konsekwencją tych samych zjawisk. Tam, gdzie wygrywają media społecznościowe, gwałtownie rosną „pustynie informacyjne” – wielkie obszary geograficzne bez żadnego źródła doniesień o lokalnych wydarzeniach.
Co miesiąc Facebooka odwiedza ponad 2,3 miliarda użytkowników, a w ubiegłym roku na YouTube zalogowało się 1,8 miliarda internautów. Większość Amerykanów czerpie już wiedzę o wydarzeniach w kraju i na świecie z mediów społecznościowych. Tak samo jest w większości państw europejskich.
krytykapolityczna.pl
Pod koniec ubiegłego tygodnia w Bangkoku kontener z tysiącami masek, które miały trafić do niemieckiej stolicy, pojechał nagle w nieznanym kierunku.
Zdaniem berlińskiej starszyzny, nie ma żadnych wątpliwości, kto jest winny: Amis. I nie jacyś tam abstrakcyjni Amis (tak w niemieckim slangu określa się Amerykanów i nie należy tego mylić z francuskim ami, czyli przyjaciel), ale spalony w solarium przywódca tego państwa.
"Działania amerykańskiego prezydenta zdradzają nie tylko brak solidarności, ale są nieludzkie i nieodpowiedzialne", grzmiał na Twitterze socjaldemokratyczny burmistrz Berlina, Michael Müller.
Andreas Geisel, minister spraw wewnętrznych Berlina, poszedł jeszcze dalej, oskarżając USA o "skonfiskowanie" masek w Tajlandii.
Jeśli Niemcy jeszcze przed wybuchem epidemii koronawirusa nie ufali prezydentowi Donaldowi Trumpowi, to kryzys utwierdził ich w przekonaniu, że jest on nie tylko niewiarygodny, ale i niebezpieczny. I że jest owładnięty obsesją "America First", która wystawia inne kraje i ich obywateli na ryzyko. Fakt, że takie oskarżenia dochodzą z Berlina, miasta, które USA uratowały przed sowiecką dominacją organizując Berliński Most Lotniczy, podkreśla głębię nieufności wobec amerykańskiego prezydenta.
(...)
Waszyngton zrobił wiele, by wyjaśnić wszystkie nieścisłości (podobna, słabo udokumentowana historia na temat masek pojawiła się w ubiegłym tygodniu we Francji), ale nie jest to łatwe, ponieważ zarzuty Berlina brzmią prawdopodobnie w kontekście tego, co już wcześniej było wiadomo o Trumpie. Niemcy wciąż nie mogą mu wybaczyć, że w ubiegłym miesiącu po cichu próbował sobie zapewnić prawa do szczepionki na koronawirusa, nad którą prace trwają akurat w Niemczech.
"Uznajemy to za akt współczesnego piractwa", powiedział Geisel berlińskiemu dziennikowi Tagesspiegel, odnosząc się do rzekomego przekrętu z maskami. "Nie tak powinno się traktować atlantyckich partnerów. Nawet w czasach globalnego kryzysu nie powinniśmy się odwoływać do taktyki rodem z Dzikiego Zachodu".
Tym razem to jednak berlińczycy najpierw strzelają, a potem zadają pytania.
Nie tylko nie ma dowodów, że USA skonfiskowały maski w Tajlandii (nad którą Waszyngton nie ma jurysdykcji), ale jak dotąd nie ma również dowodów, że wspomniana dostawa dotarła ostatecznie do Ameryki.
Amerykańscy urzędnicy przekonują POLITICO, że nie mają informacji o jakichkolwiek przeznaczonych dla Niemiec maskach z Bangkoku, które miałyby zostać przekierowane do USA. Podkreślają, że właściwie każdemu krajowi na świecie brakuje sprzętu ochronnego, a walka o maski i inne wyposażenie jest zaciekła. Amerykańskie stany i miasta również konkurują ze sobą o dostawy, w tym o respiratory, co gubernator Nowego Jorku, Andrew Cuomo, porównał do "licytacji na eBay".
Biorąc pod uwagę skalę amerykańskich potrzeb, 200 tys. masek dla Berlina nie wydaje się być sprawą wartą grzechu.
– Stany Zjednoczone znacząco zwiększyły produkcję materiałów we własnym zakresie, a jednocześnie, poprzez stosowne kanały, starają się kupować nadwyżki dostaw z innych krajów, by zaspokoić swoje potrzeby – powiedział rzecznik ambasady amerykańskiej w Niemczech.
Berlin nie przyjmuje tych tłumaczeń.
onet.pl
Łukasz Szpyrka, Interia: Dlaczego w oficjalnych statystykach wykazujemy podobną liczbę zarażonych, co dużo mniejsze państwa?
Tomasz Szemberg: - Epidemia przyszła do Polski z zachodu Europy. Są więc różnice czasowe, ale też metodologiczne. Czytałem tekst w "Frankfurt Allgemaine Zeitung", gdzie rzecznik prasowy naszego Ministerstwa Zdrowia (Wojciech Andrusiewicz - przyp. red.) został zapytany, jak Polska to robi, że ma tak mało zakażonych i zgonów. Jego odpowiedź na to pytanie jest kluczowa w tej sytuacji. Dane, które podajemy do WHO to przypadki, które są potwierdzone testami genetycznymi. Czyli tymi o 100-procentowej pewności (testy PCR). To jednak pokazuje, że manipulujemy danymi. Nieco mniej czułe, szybsze testy (serologiczne), które mają 90 proc. pewności, nie są brane pod uwagę. A powinny, bo jeśli już wykażą zakażenie, to nie ma możliwości, by się myliły. Taki test nie powie osobie zdrowej, że jest chora. Ten test może się mylić w drugą stronę. A wyniki tych testów zamiatamy pod dywan. Zaniżanie tych liczb być może ma motywację związaną z wyborami, ale to tylko moje spekulacje. Faktem jest, że dane są zaniżane.
W oficjalnych danych powinny być uwzględnione wszystkie wyniki, nawet z testów o mniejszej czułości?
- Zdecydowanie, bo jeżeli test wykazuje obecność wirusa, to nie ma możliwości, by się pomylił. Mogą one się mylić tylko w ten sposób, że czasem nie wykryją wirusa. Ale jeśli już go wykryją, to pewność jest 100-procentowa. To jest trochę jak z testem ciążowym. Jak wyjdzie pozytywny, to nie ma możliwości, żeby kobieta nie była w ciąży. Jeśli wyjdzie negatywny, to oczywiście może się zdarzyć za kilka dni, że jednak będzie pozytywny. Szybki test może nie wykryć choroby, ale jeśli ją wykrył, to mamy 100-procentową pewność. Niepokoi mnie, że takich przypadków nie zgłaszamy, bo nie mamy pewności. To jest zwykłe kłamstwo.
Podawana liczba zarażonych w Polsce jest niedoszacowana czy po prostu nieprawdziwa?
- Ministerstwo sprzedaje prawdziwe dane, ale z tego, co sobie wybrało. Nie mamy do czynienia z zafałszowaniem obrazu z testów genetycznych, ale ten obraz byłby zdecydowanie gorszy, gdybyśmy uwzględniali wszystkie testy. W metodologii są trochę błędne założenia. Podawanie mniejszych liczb nie ma sensu.
Jakiej liczby zakażonych łącznie możemy się spodziewać?
- Matematyczne wymodelowanie rozwoju epidemii jest bardzo trudne, podobne do przewidywania pogody. Wszystkie dostępne modele są bardzo niestabilne. Zaburzenie drobnych współczynników prowadzi do różnych wyników. Dlatego każdy jest ostrożny z prognozami, bo tak naprawdę nie da się przewidzieć, jak ta choroba się rozwinie. Na pewno dałoby się to lepiej przewidzieć, gdybyśmy robili więcej testów i skuteczniej izolowali te osoby, co do których mamy podejrzenie, że mogą być pozytywne.
interia.pl
Dane są niepełne czy zaniżone?
- W takich sytuacjach jak epidemia, zawsze dane są szacunkowe. Jeżeli będziemy opierać się wyłącznie na dodatnich testach genetycznych, to dane będą z oczywistych względów zaniżone. W tym przypadku "czystość danych" to odgórne świadome działanie, bo WHO ani Ministerstwo Zdrowia nie chcą mieć "niepewnych" informacji, które codziennie są upowszechniane. Mamy tu natomiast dwa rozbieżne cele. Pierwszym jest zdrowie publiczne i w tym wypadku należałoby jak najszerzej obliczać skutki pandemii i raportować wszystkie zgony, w tym te niepotwierdzone, aby wiedzieć jaki jest zasięg choroby. Z drugiej strony jest dążenie epidemiologów, by mieć bardzo dobrze określone kryteria rozpoznania przypadków. To dwa różne podejścia do tematu. Albo raportujemy coś bardzo powtarzalnie, to wtedy kryterium będzie dodatni wynik badania genetycznego, albo chcemy zmierzyć zasięg całego zagadnienia, to wówczas powinniśmy raportować jak najszerzej.
Wygrywa druga szkoła?
- W niektórych chorobach tak robimy np. w tej chwili raportujemy grypę jako choroby J10 i J11 wspólnie, czyli grypa i zakażenia grypopodobne. Nikt nie wykonuje testów genetycznych każdemu podejrzanemu o grypę. Dlaczego więc nie raportujemy wspólnie ostrej niewydolności oddechowej COVID i innej podejrzanej ostrej niewydolności oddechowej w okresie trwającej epidemii? Skoro w grypie możemy mieć dane przybliżone, to dlaczego tutaj decydujemy się na strasznie restrykcyjne warunki, tylko potwierdzone laboratoryjnie? To trochę niesymetryczne. Ale z drugiej strony, monitoring polio czy odry oparty jest wyłącznie na obowiązkowo potwierdzanych przypadkach zachorowań, bo tego wymagają międzynarodowe uzgodnienia zdrowotne.
Po miesiącu od pierwszego przypadku mamy w Polsce ok. 5 tys. zakażonych. Na tle innych krajów europejskich to niewiele.
- Tyle wykryliśmy w testach. Wszyscy wiemy, że te wyniki są mocno zależne od liczby wykonanych testów. Jest ich coraz więcej, ale wciąż mamy zatory w laboratoriach, mimo że testów wykonujemy wciąż mniej niż w wielu innych państwach. Liczba ta jest więc wiarygodna, bo tyle przypadków udało się potwierdzić, ale przy większej liczbie testów statystyki byłyby inne.
Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że dysponuje 100 tys. testów, a zamówiono kolejne 300 tys.
- Jeżeli w magazynach jest 100 tys. testów, to bardzo dobrze. Dziennie robimy ok. 7-8 tys., więc wystarczy nam na kilka tygodni. Tyle że przepustowość laboratoriów jest za mała. Świadczą o tym terminy oczekiwania, bo jeśli czeka się dwa-trzy dni na wynik, to znaczy, że laboratoria nie dają rady. Jest za mało stanowisk do przeprowadzenia tych badań.
Dlatego też dzienne przyrosty utrzymują się na podobnym poziomie?
- Jeżeli będziemy mieli bariery w testowaniu, to tak będą wyglądać te liczby. Jeśli dzienna liczba testów jest ograniczona, to te przyrosty będą na ograniczonym poziomie. Jeżeli spojrzymy na łączną liczbę wykonanych testów i liczbę potwierdzonych przypadków, to jest to ok. 5 proc. Jeśli wykona się 100 badań to będzie to 5 przypadków, jeśli 1000 to 50, a jeśli 10 tys. to 500. Liczba wyników dodatnich jest w prostej linii zależna od liczby wykonanych testów. A jeśli tu mamy limity, to wyników dodatnich będziemy mieli mniej, niż w rzeczywistości zakażonych.
interia.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)