piątek, 1 lipca 2022


Niełatwo jest dziś wytłumaczyć młodym ludziom czym był „realny socjalizm” i jak funkcjonował. Podstawową zasadą ustroju gospodarczego była państwowa regulacja cen i centralne planowanie wszystkiego, począwszy od wydobycia węgla a skończywszy na  produkcji i  zużyciu papieru toaletowego na głowę (o ile możemy w tym przypadku mówić o głowie).

Oczywiście prąd jako jeden z najważniejszych „środków produkcji” musiał być tani, stąd władze PRL utrzymywały sztucznie bardzo niskie ceny dla ludności i przedsiębiorstw. Prowadziło to do ogromnego marnotrawstwa i permanentnych deficytów mocy, mimo potężnych inwestycji w nowe elektrownie. Nawet ówcześni urzędnicy zdawali sobie sprawę z absurdów tego systemu. „Energia nie może być tania a system ekonomiczno–finansowy musi sprzyjać jej oszczędzaniu. Energochłonność nie jest winą energetyków, ale struktury gospodarki wynikającej z całego splotu błędów w jej rozwoju. W pogoni za ilością nie liczyliśmy się z tym, ile ona kosztuje. Energia rozpływa się w powietrzu a wraz z nią ciężkie miliardy złotych i ciężka praca – mówił w 1982 r. w wywiadzie dla „Życia Gospodarczego” Ryszard Nodzyński, wicedyrektor Departamentu Planowania w Ministerstwie Górnictwa i Energetyki. Wtórował mu szef Państwowej Dyspozycji Mocy Jerzy Bekker. - „Energia elektryczna jest relatywnie tania, co nie sprzyja jej oszczędzaniu. Przykładowo w 1970 r. średnia miesięczna płaca równa była wartość 2,6 tys. kWh, dziś równa jest 10 tys. kWh”.

Po 1989 r. zaczęła się potężna fala zatorów płatniczych - za prąd nie płaciły kopalnie, huty, fabryki samochodów, problemy miały nawet szkoły. Energetycy odcinali im prąd, przedsiębiorstwa płaciły... trochę, prąd wracał a potem zabawa zaczynała się od nowa.  Zaczęły się też kradzieże prądu, energetycy opisywali ponad sto rozmaitych sposobów "obchodzenia" liczników.

A jednocześnie firmy zrozumiały, że muszą ograniczyć zużycie prądu i inwestować w energooszczędne technologie. Dzięki temu polska gospodarka stała się trzy razy mniej energochłonna niż w czasach PRL. Deficyt mocy - zmora z czasów PRL - zniknął.

wysokienapiecie.pl

Niepokój sąsiadów wynika ze świadomości, jak symboliczne znaczenie ma dla Niemców problem inflacji. W kolektywnym psyche wciąż eksponowane miejsce zajmuje upadek pieniądza z wczesnych lat 20. XX wieku i czarno-białe fotografie pokazujące palenie bezwartościowymi reichsmarkami w piecach. W RFN żywe jest przekonanie, że hiperinflacja zatruła fundamenty Republiki Weimarskiej i była w istocie preludium do przejęcia władzy przez Hitlera. Badania historyków wprawdzie temu przeczą, ale mit trzyma się mocno. Emocje wokół inflacji podgrzewają też wspomnienia pozytywne – radykalna reforma walutowa Ludwiga Erharda, sukces „twardej” marki i autorytet niezależnego Bundesbanku. Dzięki tym osiągnięciom, jak sądzi wielu obywateli Republiki Federalnej, powojenne Niemcy stały się ostoją stabilności i zbudowały swoje państwo dobrobytu.

Niechęć do inflacji to jednak nie tylko odbicie doświadczeń z historii, ale też twarde interesy związane z modelem „reńskiego” kapitalizmu. Niemiecki biznes najlepiej radzi sobie z innowacjami stopniowymi, które wymagają długoterminowego planowania i przyjmowania założeń co do przyszłych kosztów kapitału i płac. Bez przewidywalnej, oswojonej inflacji jakiekolwiek kalkulacje nie mają sensu, dlatego tak ważne dla firm było zaufanie do deklaracji banku centralnego.

Duże znaczenie dla niemieckich poglądów na sferę pieniądza ma też pozycja międzynarodowego wierzyciela osiągnięta dzięki kumulowaniu nadwyżek handlowych. W połowie 2021 r. wyrażała się ona wskaźnikiem NIIP (net international investment position) na poziomie 2,1 biliona euro. W oczywistym interesie RFN jest ochrona realnej wartości tej kwoty – także dzięki utrzymaniu niskiej inflacji w państwach-dłużnikach i promowaniu restrykcyjnej polityki makroekonomicznej.

Z powyższych powodów spór wokół przyczyn obecnej drożyzny ma wyższą temperaturę niż w innych krajach (choć dyskusjom Larry Summersa i Paula Krugmana w USA też niczego nie brakuje). Jego bieguny tworzą z jednej strony ordoliberalni tradycjonaliści, z drugiej zaś keynesiści i zwolennicy nurtów heterodoksyjnych w ekonomii (MMT). Pośrodku jest cichsza, ale systematycznie rosnąca grupa odżegnująca się od pryncypialnych interpretacji i odwołująca się przede wszystkim do badań empirycznych.

Dla ordoliberałów inflacja to generalnie zjawisko monetarne wynikające z zalewania rynków nadmierną ilością pieniądza. Winę za obecny skok cen ponosi więc przede wszystkim Europejski Bank Centralny (EBC). Grzeszyć zaczął już dekadę temu, skupując z rynku – w reakcji na kryzys – ogromne ilości obligacji rządowych (tzw. QE – luzowanie ilościowe) i jednocześnie redukując do zera stopy procentowe. Pozwoliło to rządom na prowadzenie luźnej polityki fiskalnej i podbiło popyt globalny.

W pandemii ta metoda została nie tylko powtórzona, ale i jeszcze rozszerzona (np. przez program PEPP). Tani pieniądz i środki z rządowych „tarcz” trafiły do gospodarki spętanej lockdownem i problemami podażowymi, co musiało się skończyć inflacją. Najgorsze z perspektywy tradycjonalistów jest to, że nawet teraz EBC nie zamierza zmieniać polityki i godzi się ze swoim toksycznym wpływem na sferę fiskalną. Tymczasem, zdaniem Hansa-Wernera Sinna, byłego szefa Ifo, pierwszym krokiem powinno być pożegnanie z „diabelskim wynalazkiem” QE, a potem podwyższenie stóp procentowych. W przeciwnym razie Niemcy i strefę euro czeka długotrwała stagflacja przypominająca męki lat 70 XX wieku.

Według innej interpretacji obecny poziom inflacji wynika głównie z przejściowych czynników – niskiej bazy oraz naturalnego po kryzysie odbicia popytu, na który nałożyły się pandemiczne problemy z dostawami z Azji i gwałtowny skok kosztów frachtu morskiego. Kolejne przyczyny to globalny wzrost cen energii, a także przywrócenie w Niemczech regularnej stawki podatku VAT, obniżonej w połowie 2020 r. ze względu na kryzys. Restrykcyjna polityka monetarna bynajmniej nie sprawi, że powyższe czynniki znikną, za to może bardzo zaszkodzić gospodarce. Scenariusz mocnych podwyżek stóp procentowych to zduszenie popytu, słabsze ożywienie, a może nawet powrót – po niemal dekadzie spokoju – problemu bezrobocia. Często w tym kontekście przypomina się lato 2011 r., gdy EBC pod wodzą Jean-Clauda Tricheta podniósł stopy procentowe o 0,25 proc. Nawet tak mała zmiana wywołała panikę na rynkach finansowych, ponieważ uznały ją za zagrożenie dla odradzającej się koniunktury.

Przeciwnicy „normalizacji” polityki pieniężnej ostrzegają również przed wybuchem kryzysu zadłużeniowego na południu strefy euro. Koniec QE, nie wspominając już o wyższych stopach, sprawi, że takie państwa jak Włochy czy Grecja będą mieć ogromne problemy z obsługą wynoszącego 150-200 proc. PKB długu publicznego. To z kolei będzie oznaczać destabilizację sektora bankowego: wiele banków trzyma w swoich bilansach obligacje tych państw, co wystawia ich rating na spore ryzyko.

obserwatorfinansowy.pl

Grzegorz Sroczyński: Kiedy się zorientowałeś, że wszystko się sypie?

Kamil Skoneczny: Wcześnie. My - logistycy i zakupowcy - mamy trochę inny start, jeśli chodzi o covid. U nas zaczęło się sypać już w styczniu 2020 w czasie chińskiego Nowego Roku, kiedy pojawiły się informacje o wirusie z Wuhan i Chińczycy wprowadzili 20-dniowy lockdown. „Siedźcie w domach". Wielkie miasta, które znałem ze służbowych podróży, teraz widziałem na telewizyjnych migawkach kompletnie puste. W Europie te obrazki funkcjonowały na zasadzie ciekawostki - "Patrzcie, ale jaja, Chińczycy się pozamykali!" - ale dla polskich firm zaczął się dramat, bo zamknięto chińskie porty, lotniska, koleje. Jak spojrzę na miesiące obrotowe naszej firmy, to mamy kompletny dół. Wszystko zamarło. Przez miesiąc nic z Chin nie wyjechało ani do Ameryki Północnej, ani do Ameryki Południowej, ani do Europy...

No ale kiedy to było?! Prawie dwa lata temu, a światowy transport do dziś totalnie leży. Dlaczego?

Poczekaj. Kończy się kryzys, Chińczycy wracają do pracy, wszyscy zaczynają cisnąć, żeby te towary ruszyły. I faktycznie statki ruszyły. Kontenerowiec płynie z Chin miesiąc, dokładnie 32 dni. Kiedy po miesiącu żeglugi kontenerowce dopłynęły tutaj, to covid akurat rozkręcił się na dobre w Europie i USA, ruszyła fala lockdownów i nie miał kto tego wszystkiego rozładować. Największy bałagan transportowy powstał, kiedy Amerykanie zaczęli chorować na covid i zamknęli porty. Statek, który miesiąc stał z towarem w Chinach i nie mógł wypłynąć, dopływa w końcu do USA i słyszy: „A teraz czekaj". „Ile?". „Nie wiemy". Część płynie do innego portu, ale tam też albo lockdown, albo połowa pracowników choruje. I teraz wyobraź sobie sytuację, że przed portem stoi siedemdziesiąt kontenerowców, a każdy ma pojemność 22 tysiące TEU.

TEU?

To jednostka pojemności statków: twenty-foot equivalent unit. 1 TEU odpowiada kontenerowi „dwudziestce".

Dwudziestce?

No dobra: przeciętny TIR, którego widzisz na autostradzie, wiezie ładunek 2 TEU, co odpowiada dwóm kontenerom po 20 stóp lub jednemu kontenerowi o długości 40 stóp. Jeśli więc w porcie stoi na kotwicy 70 wielkich statków po 22 tysiące TEU, no to masz tam w sumie… zaraz… 770 tysięcy TIR-ów.

Ile?!

No tyle, tyle. W jednym porcie. I weź to potem rozładuj. W takim pojedynczym kontenerze masz dziesiątki tysięcy iPhonów i maców. Albo 22 tony ubrań dla Nike. I to wszystko stoi. Za to jest zapłacone, kasa przelana, ludzie czekają. Niby tak się łatwo mówi: no dobra, i co z tego, najwyżej ktoś nie dostanie iPhone’a na święta...

No właśnie.

Tak? To pomyśl o firmach, które mają produkty sezonowe. Ubrania. Stworzyli kolekcję na lato, a ona przypływa we wrześniu. Co taki Reserved ma z tym zrobić? Albo towary na święta. One powinny przypłynąć do Polski w październiku i najpóźniej do połowy miesiąca trafić do magazynów, bo jeszcze przecież przepakowanie, sprawdzenie sprzętu, sprawdzenie kartonów, rozesłanie do sklepów.

I przypłynęły?

Nie bardzo. Ani w zeszłym roku, ani w tym.

(...)

W świecie przed pandemią to wszystko jakoś działało?

Tak. Hulało.

I co się właściwie stało, że nie może wrócić do normy?

Czkawka.

Przez półtora roku?!

Cała nasza wspaniała globalizacja wisi na transporcie morskim. Drogą morską idzie 2/3 światowego handlu. I wszyscy byli pewni, że to zawsze będzie działać. Nikt się nie przejmował, że są wąskie gardła, jak Kanał Sueski czy panamski. Wiesz, jakie ludzie podpisywali kontrakty? Brał taki człowiek zlecenie od wielkiego koncernu spożywczego na stojaki reklamowe do sklepów na całym świecie. Projekt zrobił tutaj, w Polsce, ale produkcję zamawiał oczywiście w Chinach. W umowie z koncernem miał zapis, że jeden dzień spóźnienia i za fakturę dostanie dziesięć procent mniej. Po dziesięciu dniach spóźnienia za towar dostanie okrągłe zero, a jedenastego dnia - uwaga - to on zaczyna koncernowi płacić. Pytam go: „A jak coś się posypie i te stojaki z Chin nie dotrą na czas?". „Ryzykuję. Ale wie pan, ile zarobię, jak się uda? Poniżej 500 procent marży to ja się w ogóle po takie zamówienie nie schylam".

I w świecie sprzed pandemii on mógł być pewny, że zamówi towar 10 tysięcy kilometrów stąd i wszystko dotrze na czas?

Mniej więcej. W każdym razie te gigantyczne odległości były oczywiste i naturalne. Nikt się nad nimi nie zastanawiał.

To było zdrowe?

Dlaczego tacy ludzie jak ja - siedzący w logistyce - nie otwierają dużych firm import-eksport? Dlaczego ja nigdy nie stworzę takiego LPP? Ponieważ widzę za dużo problemów i znam za dużo przykładów z życia. Miałem klientów, którzy rozkręcali firmy działające na całym świecie, a nie znali angielskiego. Dogadywali się dzięki translatorowi Google. Ci ludzie nie bali się niczego, nigdy nie widzieli żadnych problemów, kładli firmy na łopatki i zakładali nowe. Świat przed pandemią właśnie w ten sposób działał - na zasadzie pewnej beztroski. Ja zawsze widzę problemy, zresztą logistykowi za to się płaci, żeby umiał przewidzieć różne fakapy.

Statki stanęły w korkach, pociągi stanęły w korkach i do dziś ten cały światowy handel nie wrócił do normy?

Nie wrócił.

gazeta.pl