sobota, 24 lipca 2021


27.300 ton rocznie. Zgodnie z "Plasticus Mare Balticum", zbiorem pięciu niezależnych raportów badawczych dotyczących zanieczyszczenia Morza Bałtyckiego tworzywami sztucznymi, właśnie tyle tego typu śmieci ląduje w Morzu Bałtyckim. To ciężar równy łącznej wadze około 182 płetwali błękitnych, największych wielorybów świata. Tworzywa sztuczne stanowią około 70 proc. odpadów w Bałtyku. Większość śmieci w naszym morzu to po prostu plastik.

Historia plastiku sięga 1869 roku, kiedy John Wesley Hyatt wynalazł pierwszy syntetyczny polimer, celuloid, traktując kamforą celulozę uzyskaną z włókna bawełnianego. 38 lat później Leo Baekeland wynalazł bakelit, pierwszy w pełni syntetyczny plastik, niezawierający żadnych cząsteczek występujących w naturze. 

Plastik zrewolucjonizował świat, częściowo uniezależniając ludzi od tego, co mogła dać im natura. Rzeczy z plastiku mogły z powodzeniem imitować inne materiały, więc po wynalezieniu celuloidu reklamowano go jako "wybawcę słoni i żółwi", bo miał zastąpić szylkret czy kość słoniową. Bakelit miał jeszcze więcej zastosowań i mógł zostać uformowany w niemal dowolny kształt, zastępując kolejne naturalne materiały. Plastik miał chronić zwierzęta i ratować środowisko naturalne przed ludzką chciwością. Miał być błogosławieństwem dla coraz bardziej niszczonej natury. Przynajmniej na początku.

Produkcja tworzyw sztucznych zajmowała coraz więcej miejsca. Tylko w trakcie II wojny światowej wzrosła o 300 proc. w samych Stanach Zjednoczonych. Zapotrzebowanie na wytrzymałe materiały na froncie było ogromne – szkło akrylowe (potocznie zwane pleksi) zaczęto wykorzystywać w samolotach, a nylon, pierwotnie stosowany do produkcji szczoteczek do zębów i pończoch, zyskał znaczenie w produkcji lin, spadochronów czy kamizelek kuloodpornych.

(...)

Zlewisko Bałtyku, czyli obszar, z którego wody powierzchniowe spływają do morza, zajmuje większość Polski – ponad 99,7 proc. Zanieczyszczenia płyną rzekami z pól lub obszarów miejskich, tworząc potencjalnie toksyczny gulasz złożony z odpadów wszelkich rozmiarów, także mikroplastiku i substancji niewidocznych gołym okiem.

– Na obszarze zlewni Bałtyku żyje około 85 mln ludzi, z czego mieszkańcy Polski stanowią aż 45 proc. – wyjaśnia Olga Sarna, prezes Fundacji Mare, która zajmuje się ochroną ekosystemów morskich. – Niezależnie od tego, gdzie mieszkamy – czy nad morzem, czy w Warszawie, we Wrocławiu albo Krakowie - wszyscy mamy wpływ na Bałtyk i wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za jego stan.

Jak tłumaczy Olga Sarna, odpady morskie, które trafiają do Morza Bałtyckiego, głównie pochodzą z gospodarstw domowych (48 proc.) oraz z działalności rekreacyjnej i turystycznej (33 proc.).

(...)

Po trafieniu do morza zanieczyszczenia mogą być transportowane przez prądy wodne, które unoszą je na różne odległości. Następnie śmieci gromadzą się na morskim dnie, dryfują po powierzchni lub są zjadane przez mieszkańców morza. Bałtyk jest specyficzny, to morze dosyć zamknięte – wymiana wody trwa w nim około 30 lat. Śmieci zostają więc z nami na długo, nawet jeśli ich nie widzimy. A czasem wracają – w postaci ryb, które tak chętnie kupujemy nad morzem.

Plastik w morzu znajdziemy we wszystkich dostępnych rozmiarach i kształtach, ale za jedne z najbardziej niebezpiecznych uznawane są najmniejsze cząsteczki – których średnica nie przekracza 5 mm – zwane mikroplastikiem. Powstają w wyniku rozkładu tworzyw sztucznych, czasem trafiają do wody jako odpad produkcyjny lub z resztkami kosmetyków, które mogą zawierać małe kulki plastiku. Zgodnie z raportem United Nations Environment Programme z 2015 roku typowy złuszczający żel pod prysznic może zawierać mniej więcej tyle mikroplastiku, ile zostało użyte do wyprodukowania jego opakowania. Tworzywa sztuczne wchodzą także w skład kremów i szamponów. W przeciwieństwie do plastikowych pudełek, w których się znajdują, nie da się ich poddać recyklingowi. Spłukane z ciała trafiają do odpływu, a dalszy ciąg już znacie.

Bez względu na pochodzenie szkody czynione przez mikroplastik są po prostu duże. Te cząsteczki są obecnie uważane za najbardziej rozpowszechnioną formę zanieczyszczenia odpadami stałymi na naszej planecie. 

W 2020 roku przeprowadzono badanie "Microplastics on sandy beaches of the southern Baltic Sea", w którym zbadano piasek z 12 plaż w Polsce. Wykazano, że "średnie stężenia [mikroplastiku] wahały się od 76 do 295 jednostek na kilogram suchego osadu. Dominującymi typami mikroplastików były włókna i fragmenty tworzyw sztucznych". Szczyt rankingu zdominowały plaże miejskie. Wszystkie próbki terenowe pobrane przez naukowców zawierały mikrodrobiny plastiku.

Skąd bierze się on na plażach? Śmieci, które na nich zostawiamy, odgrywają dużą rolę w tym niepokojącym procesie – pozostawione same sobie tworzywa sztuczne pod wpływem wiatru, fal, tlenu i słońca rozdrabniają się na mniejsze kawałki, tworząc właśnie mikroplastik.

Jak przypominają autorzy badania prowadzonego na polskich plażach, piasek odgrywa niezwykle ważną rolę w oczyszczaniu morza. Piaszczyste plaże działają jak specyficzny gigantyczny filtr, który może wychwytywać różne cząsteczki organiczne i nieorganiczne, a prawdopodobnie także mikroodpady. Zanieczyszczając ten obszar, możemy przyczynić się do zmniejszenia siły tego procesu.

Cząsteczki mikroplastiku są nie tylko w zwierzętach, które jemy, ale też w wodzie, którą pijemy, w ziemi, w której uprawiamy warzywa i owoce, a nawet w powietrzu, którym oddychamy. Wiemy, że mikroplastik otacza nas ze wszystkich stron, ale nie mamy pojęcia, w jaki sposób długofalowo wpłynie na nasze zdrowie.

Autorzy badania "Human Consumption of Microplastic" opublikowanego w 2019 roku w "Environmental Science & Technology" przeanalizowali część produktów spożywanych przez Amerykanów, a następnie, korzystając z wytycznych dietetycznych rządu USA, próbowali obliczyć, ile cząstek plastiku możemy spożywać. 

Według wyników ich analizy dorośli mogą zjadać około 50 000 cząstek mikroplastiku rocznie, a dzieci – 40 000. Świetnie zobrazował to serwis Reuters, którego redaktorzy pokazali, że w ciągu tygodnia zjadamy porcelanową łyżeczkę plastiku, w ciągu roku cały talerz, a w ciągu 10 lat – koło ratunkowe o wadze 2,5 kg (zabrakło im plastiku, by zobrazować tak dużą ilość, więc posłużyli się gotowym sprzętem). Jednak jak czytamy w "Human Consumption of Microplastic", "te wartości są najpewniej niedoszacowane".

Badanie pokazało też, jak ogromną różnicę robi opakowanie. Osoby, które piją codziennie wodę w butelkach plastikowych, mogą spożywać ponad 22 razy więcej (90 000) mikrodrobin plastiku rocznie niż osoby pijące zalecaną ilość wody z kranu (4000).

gazeta.pl

Oczywiście największy ubytek widzów odnotowano we Francji, gdzie liczba oglądających spadła z 14,5 do 5,13 mln. Nic w tym dziwnego, skoro pięć lat temu grali na otwarcie "Trójkolorowi". Ale że w Hiszpanii, kraju o ogromnych tradycjach piłkarskich, gdzie piłka nożna jest religią państwową, mecz otwarcia przyciągnął zaledwie 1,77 mln widzów (spadek z 4,5 mln)? Jak to wytłumaczyć? 

A najdziwniejszy przypadek to Włochy. Pięć lat temu 15,5 mln widzów! Więcej niż we Francji. A teraz 12,5 mln, choć to drużyna Italii rozpoczynała turniej i do tego efektownie wygrała.

O Polsce też warto wspomnieć. W 2016 r. fantastyczny wynik - 7,83 mln oglądających, a teraz? 2,67 mln widzów - niemal dwie trzecie mniej.

Oczywiście, można spekulować, że widzowie pokryli się po internetach. To jednak wątpliwe, biorąc pod uwagę, że statystyczny europejski kibic w kapciach to mężczyzna mocno po pięćdziesiątce, a do tego wszystkie transmisje były w otwartych naziemnych stacjach.

To z zaangażowaniem kibiców jest najgorzej w historii. Jeszcze nigdy piłka nożna, właściwie jedyna globalna dyscyplina sportu, nie była tak letnio traktowana przez fanów.  

Liczby są bezwzględne. Ostatni finał Ligi Mistrzów między Chelsea a Manchesterem City był najmniej chętnie oglądany w historii, jeśli chodzi o największe kraje na kontynencie. Nawet na Wyspach Brytyjskich liczba widzów, którzy zerknęli na transmisję (8,7 mln) - płatną w telewizji i otwartą na YouTubie - spadła o 24 procent w porównaniu do 2019 r., gdy finał też był wewnątrz angielską sprawą między Liverpoolem i Tottenhamem. Napisałem o zerkających, bo stacja nie podała średniej liczby widzów meczu - najważniejszej dla reklamodawców - a tylko tych, którzy oglądali co najmniej minutę w tv, lub włączyli stream w Internecie.  

W Niemczech w ubiegłym roku telewizje odnotowały najmniejszą co najmniej od 20 lat liczbę widzów podczas meczu reprezentacji w tzw. prime-timie, gdy wrześniowe spotkanie z Czechami obejrzało ledwie 5,4 mln widzów.

Profesor Harald Lange z Uniwersytetu w Würzburgu, wieloletni badacz zachowań kibiców, mówi w rozmowie z serwisem Deutsche Welle, że piłka nożna "ześlizgnęła się w hierarchii wartości kibiców". Swen Thissen, dziennikarz i zagorzały fan Eintrachtu Frankfurt, który za swoją drużyną pojechał nie tylko do Rzymu, Mediolanu i Londynu, a także do Unterhaching, Cottbus i Pfullendorf, w swoim felietonie w "Sternie" napisał: "Nowa juka była dla mnie ważniejsza niż Eintracht Frankfurt". Wizyta w centrum ogrodniczym zastąpiła mu piłkarskie emocje w meczu ulubionej drużyny. 

I Lange - na podstawie swoich badań - i Thissen – na podstawie swoich osobistych odczuć - wyciągają ten sam wniosek: pandemia wyciągnęła na wierzch to, co w świecie piłki nożnej najgorsze - rosnącą komercjalizację, przez którą bogacą się tylko najbogatsi; rosnącą "inflację" meczów; poszatkowany kalendarz, by znaleźć jak najwięcej "okienek transmisyjnych"; nudę, gdy wygrywają ciągle te same drużyny. 

(...)

Serwis cytuje też profesora Langego, który mówi, że granie przy pustych trybunach jeszcze bardziej zwiększyło dystans między kibicami i klubami: - Kiedy rozmawiasz z fanami, widać coś w rodzaju deemocjonalizacji w piłce nożnej - mówi i dodaje, że puste trybuny pokazują kibicom, że piłkarze mogą się bez nich obyć i symbolicznie ilustruje, jak bardzo piłkarska bańka oddalona jest od rzeczywistości. 

Zdaniem Langego na klubach i reprezentacji zemściła się próba przekształcenia kibiców w konsumentów według schematu: Przyjdź na stadion, kup kiełbaskę, wydaj trochę pieniędzy w sklepiku, a potem wracaj do domu i siedź cicho.

To właśnie tacy fani najbardziej zrazili się do piłki nożnej w czasie pandemii i istnieją duże wątpliwości, czy do niej wrócą, gdy na stadion będzie można wrócić, by wypić piwo i kupić kiełbaskę. 

Tym bardziej że badania przeprowadzone na zlecenie Europejskiego Stowarzyszenia Klubów pokazują, że w najważniejszej grupie osób w wieku 16-24 lata - najważniejszej komercyjnie dla branży rozrywkowej - piłka nożna ma największy negatywny "elektorat" spośród wszystkich badanych grup wiekowych. Aż 13 procent osób z tzw. pokolenia Z piłki nożnej nienawidzi, a 27 procent w ogóle się nią nie interesuje. To największy tego typu odsetek ze wszystkich grup wiekowych. Z kolei za kibiców piłkarskich uważa się tylko 28 procent tej zbiorowości - najmniej z badanych.  

sport.pl