środa, 18 maja 2022


Rosyjska Bojowa Maszyna Wsparcia Czołgów (BMPT) Terminator to pojazd pod wieloma względami unikalny, ale jego rodowód sięga koncepcji z czasów zimnej wojny. W realiach rosyjskich sił zbrojnych może okazać się on przydatnym narzędziem, ale głównie poprzez niwelowanie niedoskonałości posiadanych czołgów oraz silnie uzbrojonych, lecz słabo opancerzonych, pływających, bojowych wozów piechoty (BMP). Na Zachodzie pojazdy tej klasy nie powstały, ponieważ są one obecnie po prostu zbędne.

Geneza BMPT sięga… konfliktu na Węgrzech w 1956 roku. W zaciekłych walkach na ulicach Budapesztu używano wówczas samobieżnych dział przeciwlotniczych ZSU-57-2, wyposażonych w zdwojone armaty przeciwlotnicze kalibru 57 mm. Służyły one do niszczenia celów na piętrach kamienic i budynków, ponad elewację armat czołgowych. Ich użycie w tej roli było ocenione jako bardzo przydatne i zwracano uwagę na potencjalną potrzebę posiadania maszyn o odporności czołgów, ale zdolnościach do niszczenia celów „miękkich” ogniem armat automatycznych. Jednak wnioski te zostały na dwie dekady praktycznie zapomniane.

Ponowne narodziny koncepcji BMPT wywodziły się z lat 70. i prognoz co do skuteczności zachodnich, przeciwpancernych pocisków kierowanych. Budziły one skrajne zaniepokojenie generalicji sowieckiej. O ile masowe użycie broni atomowej na polu walki pozwalało na jej skuteczne neutralizowanie (głównie poprzez wzmożoną radiację), o tyle na konwencjonalnym polu walki sytuacja wyglądała potencjalnie niekorzystnie dla czołgów ZSRR. Należy przy tym podkreślić, że czołgi te były bardzo dobrze opancerzone. Zastosowanie przez Sowietów automatów ładowania oraz założenie bardzo małej kubatury przedziału załogi, ułatwiało skonstruowanie naprawdę mocno osłoniętych wież, choć w oparciu o pasywny pancerz. Ich cechą szczególną była niewielka maska armaty wraz z obszarem osłabionym wokół niej i pochylony przód pancerza wieży – zwiększa to jego grubość efektywną, licząc równolegle do osi armaty. Wieże nie posiadały wyraźnie wyodrębnionych burt ponieważ ustawiony pod skosem pancerz frontu przechodził w tył wieży, ścięty pod kątem 30° w kierunku silnika. Mała kubatura wewnętrzna wieży pozwalała na zmniejszenie jej rozmiarów i przeznaczenie większej masy pancerza na jej osłonę. Niejako kolejnym efektem powyższych zmian stało się zabezpieczenie pojazdów przed dedykowaną bronią przeciwpancerną dzięki użyciu rekordowo grubego i skupionego na małej przestrzeni pancerza frontu wieży. Oprócz tego już od lat 60. eksperymentowano w ZSRR z materiałami niemetalicznymi w osłonie czołgów. Rezultatem powyższych było powstanie wyjątkowo silnej jak na owe czas osłony czołgów T-64B (1976 rok), T-72A (1979) oraz T-80 (1976). W pancerzach frontów kadłubów wymienionych maszyn wykorzystywano układ złożony z różnej grubości warstw stali rozdzielonych tekstolitem szklanym. W przypadku wież T-64B i T-80 wykorzystywano jako „pancerz specjalny” kule korundowe zatopione w odlewie stalowym pancerza wieży. Inna była kompozycja osłon T-72A/M1, w których wykorzystywano wkład kwarcowy zatopiony w odlewie stalowym. W efekcie uzyskano bardzo dobrą ochronę wież przed amunicją czołgową APDS i APFSDS kal. 105 i 120 mm armii NATO. Sytuacja była, eufemistycznie rzecz ujmując, nie najlepsza dla pancerniaków Sojuszu Północnoatlantyckiego. Sumarycznie, efektywność użycia amunicji armatniej „kinetycznej” kal. 105/120 mm zamykała się wartością do 20%, co oznaczało wyraźną przewagę pancerza nad tymi środkami rażenia. Zdecydowanie lepiej wyglądała za to wspomniana skuteczność ppk armii NATO. Co prawda amerykańskie ppk M47 Dragon (1970 rok) oraz BGM-71A (1968) miały dość słabe głowice, będące na granicy odporności sowieckich pancerzy, a ich szansa trafienia w cel oscylowała wokół 66%, ale już zachodnioeuropejskie ppk oraz poprawione modele amerykańskie stanowiły bardzo duże zagrożenie. Nowowprowadzane kompleksy rakietowe były w stanie w zasadzie pewnie pokonywać wieże i kadłub sowieckich czołgów (ppk MILAN z 1974 roku, HOT z 1978, BGM-71D TOW 2 z 1981 oraz poprawiony BGM-71C z 1982 roku. Mimo wszystkich zastrzeżeń co do celności i szans trafienia, oznaczało to, że wprowadzone na przełomie dekad ppk krajów NATO stanowiły skuteczny oręż w zwalczaniu sowieckich „trojaczków”. Efektem była sytuacja, w której pancerz sowieckich czołgów chronił skutecznie przed czołgową amunicją podkalibrową kal. 105 mm i gwintowaną kal. 120 mm, ale już nie był w stanie zapewnić osłony przed odświeżonymi ppk. Ponieważ Sowieci podążali zupełnie inną drogą przy tworzeniu pancerzy zasadniczych, niemożliwym było zapewnienie wymaganej odporności na głowice kumulacyjne za pomocą innej konfiguracji pancerza. W efekcie okazało się, że istnieją tylko dwie opcje wzrostu poziomu osłony czołgów przeciw HEAT. Jedną z nich było opracowanie skutecznych, reaktywnych pancerzy wybuchowych, zaś drugą – aktywnych systemów ochrony. Nad obiema drogami rozwoju pracowano w ZSRR od lat 60., a przez całe lata 70. testowano prototypy i kolejne wersje rozwojowe. Pojawiała się też z czasem trzecia koncepcja, pośredniego rozwiązania problemu, ale bez uciekania się do pola walki ABC. Jej podstawą miało być skuteczne niszczenie celów „miękkich”, zwłaszcza systemów przeciwpancernych NATO za pomocą środków artyleryjskich (amunicja kasetowa, DPICM), środków wsparcia (lasery bojowe do niszczenia optyki) oraz nowej klasy pojazdu o silnej osłonie – tożsamej czołgom, ale wyposażonego w armatę automatyczną i karabiny przeciwpancerne mogące zwalczać wrogie zespoły przeciwpancerne na typowych dla zachodu Europy dystansach (około 1300 m). Miał to być pojazd zwalczający nie tylko środki przeciwpancerne, ale i inne cele „miękkie”, pozwalając czołgom na skupieniu się na niszczeniu opancerzonych pojazdów przeciwnika. Opcjonalnie zakładano, że mógłby on przenosić zmniejszony liczebnie desant (w relacji do BMP-1 i projektowanych już BMP-2), który wspierałby w razie potrzeby nowy pojazd i same czołgi. Podstawą jednak miała być odporność tożsama do znanej z klasycznych czołgów podstawowych. Tym samym środkami konwencjonalnymi i przy niebotycznie wyższych kosztach niż dla broni atomowej, zakładano uzyskanie podobnego stopnia neutralizacji zagrożeń. Jednak generalicja sowiecka, chętnie przystająca na tworzenie pancerzy reaktywnych i aktywnych środków ochrony, była bardzo niechętna wobec idei powstania nowej klasy pojazdów. Produkcja tysięcy sztuk trzech równolegle produkowanych linii rozwojowych czołgów była priorytetem i obawiano się, że nowy pojazd stanie się zbytnim obciążeniem dla budżetu i dla mocy produkcyjnych zakładów. Wiązano też duże nadzieje z opracowywanym BMP-2, który posiadać miał wyjątkowo dużą siłę ognia.

Ostatecznym katalizatorem okazał się konflikt w Afganistanie, który prowadzony od 1979 do 1989 roku był dla ZSRR zupełnie inną wojną niż ta, do której się przez dekady przygotowywano. Konflikt o niskiej intensywności, za to o charakterze przeciwpartyzanckim i przewlekłym, w trudnym terenie powodował, że czołgi były sporadycznie używane. Charakter strat był jednak dość wymowny: 15 tysięcy zabitych, 54 tysiące rannych, 147 zniszczonych czołgów, aż 1314 BMP/BTR, 510 pojazdów inżynieryjnych i przeszło 11 400 innych pojazdów kołowych. Walki pokazały, że BMP-1 i BMP-2 są bardzo słabo opancerzone i wrażliwe na ostrzał prowadzony z góry i boków. Do tego jedynym pojazdem, który spełnił pokładane w nim nadzieje pod kątem uzbrojenia głównego był BMP-2. W momencie wprowadzenia do uzbrojenia (1981 roku) imponował siłą ognia, której podstawą była armata 2A42 kal. 30 mm z regulowaną długością serii oraz dużym zapasem amunicji (160 naboi przeciwpancerno-smugowych BT oraz 340 odłamkowo-burząco-zapalających OFZ). W przypadku tych ostatnich strefa całkowitego rażenia odłamkami wynosiła od 2,4 do 4 m3 dla jednego pocisku. Armata 2A42 była stabilizowana przez elektrohydrauliczny system 2E36-4, który w trakcie poruszania się pojazdu z prędkością do 25–35 km/h gwarantuje średni błąd stabilizacji na poziomie maksymalnie 1 mrad dla dystansu 1 km. To wartość ponad 2,5 raza wyższa niż w czołgach z lat 80., ale jak na tę klasę wozów i rok wprowadzenia, była nowością. Z udanym uzbrojeniem kontrastował fakt, że BMP-2 nie posiadał jako takiego systemu kierowania ogniem. Dowódca dysponował przyrządem panoramicznym TKN-3B z reflektorem podczerwieni OU-3GA2, peryskopem obserwacyjnym TNPO-170A oraz TNPT-1 i celownikiem 1PZ-3. Celowniczy z kolei posiadał celownik BPK-1-42, trzy peryskopy obserwacyjne TNPO-170A i jeden TNPT-1. Niemniej system wieżowy i uzbrojenie sprawdziły się podczas walk w Afganistanie. Nie dziwi zatem, że odżył pomysł stworzenia pojazdu o odporności czołgu, ale sile ognia na poziomie BMP-2 lub nawet wyższej. Wnioski z walk przełamały w końcu opory generalicji sowieckiej i w nowym „pięcioletnim planie zasadniczych prac badawczo-rozwojowych w dziedzinie uzbrojenia i sprzętu wojskowego na lata 1986–1990” (Rozporządzenie Rady Ministrów ZSRR z dnia 19 czerwca 1986 roku) ujęto powstanie ciężkiego bojowego wozu piechoty, przy czym miał to być raczej ciężki, niepływający BMP niż pojazd wsparcia czołgów. W międzyczasie, w 1987 roku, powstał BMP-3, czyli ponownie pojazd o imponującej sile ognia i słabym opancerzeniu. Jego testy wpłynęły na program ciężkiego BMP, z którego założeń pod koniec lat 80. wycofano desant, zaś sam pojazd stał się Bojową Maszyną Wsparcia Czołgów (BMPT).

magnum-x.pl

Rozciągnięte pod Kijowem rosyjskie kolumny bez skutecznej obrony przeciwlotniczej, które stały się łatwym celem dla Ukraińców, poważne problemy z logistyką i braki zaopatrzeniowe na masową skalę, nieudany desant w Hostomlu, który – w zamyśle – miał się stać bazą do rozwinięcia ataku na stolicę. „Nie dotarły siły wzmocnienia, które miały według planu wylądować na zajętym pasie startowym w  Hostomlu, ani wojska, które miały szybko dołączyć drogą lądową” – wyjaśnia Cielma. 

„W nowoczesnych armiach zachodnich system wsparcia lotniczego jest zdecentralizowany, prawie każda mniejsza jednostka ma żołnierzy wyposażonych w odpowiednią radiostację i w ciągu minut może zapewnić sobie wsparcie lotnicze. W przypadku Rosji wyglądało to na działanie bardzo scentralizowane. Poza tym oni używali niekodowanej łączności przez co można ich było podsłuchiwać. Dzięki temu wiemy, że koordynaty celów otrzymywali nie od walczących żołnierzy, ale gdzieś z  punktów dowodzenia” – mówi Cielma.

Jak podkreśla, wskazuje to, że droga obiegu informacji oraz decyzji dowództwa była bardzo wydłużona. W efekcie lotnictwo nie było w stanie zapewnić bezpośredniego wsparcia jednostkom na ziemi.

„Ogólnie nie ma w tej armii tego, co nazywamy zintegrowanym polem walki. Różne formacje działały jako oddzielne wyspy, bez ścisłej koordynacji. Kolejna sprawa to brak delegowania decyzji na niższe szczeble dowodzenia, co bardzo wydłuża proces, zmniejsza szybkość reakcji” – zaznacza ekspert Według niego rosyjska armia okazała się również niezdolna do wystarczająco skutecznej walki w mieście. „W efekcie widzimy zrównany z ziemią Mariupol i taktykę ostrzeliwania i bombardowania, z ogromną liczbą ofia wsród cywilów, a także resztki ukraińskich sił, wciąz broniące się w bombardowanym Azowstalu" - wskazuje ekspert.

Rosjanie, co podkreślało wielu analityków, używali wojsk powietrzno-desantowych jako zwykłej piechoty, do szturmowania, przez co stracili wielu dobrze wyszkolonych żołnierzy.

PAP

Podczas ataków na Mariupol Rosjanie zbombardowali nie tylko cele militarne, lecz także obiekty o charakterze cywilnym, w tym szpital, w którym 29-letnia Marianna Wyszemirska oczekiwała na przyjście na świat swojej córki. To właśnie jej reporter agencji Associated Press zrobił słynne zdjęcia: na jednym widać ją z zakrwawionym czołem i otuloną kołdrą, na drugim kobieta schodzi po schodach. Ujęcia trafiły na okładki, rozchodziły się też w internecie i stały się przedmiotem dyskusji prowadzonych w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Fotografie trafiły również w ręce Rosjan, którzy utrzymywali, że nie zbombardowali czynnego szpitala, a Marianna Wyszemirska jest aktorką, którą wynajęto, by szerzyła antyrosyjską propagandę. Wpis o takiej treści znalazł się nawet na Twitterze rosyjskiej ambasady w Wielkiej Brytanii, która zestawiała jej zdjęcie ze zbombardowanego szpitala z fotografią pochodzącą z jej Instagrama, gdzie rekomendowała fanom kosmetyki (kobieta jest influencerką). Ponieważ reporter AP wykonał dwa zdjęcia Marianny Wyszemirskiej, które szybko obiegły media, Rosjanie twierdzili, że 29-latka odgrywa nie jedną, lecz dwie różne "ofiary".

Zdjęcia wywróciły życie Marianny Wyszemirskiej do góry nogami i umieściły ją w centrum informacyjnej wojny. W rozmowie opublikowanej na stronie BBC News opisywała: - Otrzymałam groźby, że przyjdą i mnie znajdą, że zostanę zabita, że ​​potną na kawałki moje dziecko.

Marianna Wyszemirska mieszka obecnie w swoim rodzinnym mieście w części Donbasu, którą kontrolują wspierani przez Rosjan separatyści. Dziennikarka BBC, która przeprowadzała z nią wywiad, zaznaczyła, że podczas rozmowy towarzyszył jej znajomy bloger, który słynie z proseparatystycznych poglądów.

Na wstępie rozmowy bohaterka zdjęć wyjawiła, że przed wybuchem wojny wiodła w Mariupolu spokojne życie ze swoim mężem Jurijem. Ona na co dzień zajmowała się promowaniem kosmetyków w mediach społecznościowych, a on pracował w słynnej na całym świecie za sprawą wojny hucie Azowstal. Wieść o ciąży zaskoczyła, lecz także ucieszyła parę (Wyszemirska m.in. zamieszczała na swoim Instagramie pełne ciepła wpisy na temat oczekiwania na narodziny swego pierworodnego dziecka), jednak szczęście zmącił wybuch wojny.

Marianna Wyszemirska opisała, że trafiła do szpitalnego oddziału położniczego. 9 marca, wraz z innymi ciężarnymi, odczuły ogromny wstrząs, który zachwiał szpitalem. "Było słychać, jak wszystko lata – odłamki i wyposażenie. Ten hałas bardzo długo dzwonił mi w uszach" – opisywała w rozmowie z BBC.

Jak relacjonowała, po drugim wybuchu kobiety schroniły się w szpitalnej piwnicy. Wyszemirska odkryła, że została ranna w czoło, a w skórze utknęły odłamki szkła, jednak po szybkiej konsultacji lekarskiej okazało się, że nie potrzebowała szwów i gdy sytuacja wydawała się już stabilna, mogła opuścić tymczasowy schron. Wyszemirska z pomocą policjanta wróciła później na oddział, skąd zabrała przygotowane dla noworodka rzeczy i wyszła przed ruiny szpitala. To właśnie w tych sytuacjach wspomniany reporter AP zrobił jej dwa zdjęcia.

Te dostały się do mediów i do internetu. Na Telegramie pojawiły się zarzuty, że sytuację zainscenizowano, obrażenia widoczne na głowie Wyszemirskiej to makijaż, a ona sama jest aktorką. Tę wersję historii powtarzać zaczęły wysoko postawieni rangą rosyjscy urzędnicy i państwowe media, dodając, że fotografie przedstawiające niesioną na noszach inną ciężarną kobietę, również dokumentują aktorski występ 29-latki (w rzeczywistości kobieta z noszy to całkowicie inna osoba, która zmarła na skutek odniesionych obrażeń).

Wyszemirska opowiedziała, że przez pewien czas nie miała dostępu do internetu i dopiero po kilku dniach została wręcz zalana wiadomościami na Instagramie. Były wśród nich też groźby. "To było naprawdę obraźliwe, ponieważ ja to wszystko przeżyłam" – skwitowała.

Co istotne, w rozmowie z BBC influencerka nie krytykowała rosyjskich urzędników, którzy rozpowszechniali kłamstwa na jej temat, lecz... Associated Press: - Dotknęło mnie, że dziennikarze, którzy opublikowali moje zdjęcia w mediach społecznościowych, nie przeprowadzili wywiadów z innymi ciężarnymi kobietami, które mogłyby potwierdzić, że ten atak rzeczywiście miał miejsce.

Zgodnie z ustaleniami BBC, wbrew temu, co twierdzi ich rozmówczyni, dziennikarze przeprowadzili wywiady również z innymi obecnymi na miejscu osobami.

Po ucieczce z Mariupola małżeństwo Wyszemirskich z maleńką córeczką Weroniką przedostało się do Donbasu, skąd kobieta udzieliła wywiadu wspierającemu separatystów Denisowi Seleznewowi (to właśnie on towarzyszył jej również podczas wywiadu z BBC). Po opublikowaniu materiału spekulowano, że Wyszemirska nie miała swobody wypowiedzi, jednak ona sama, rozmawiając z BBC, stwierdziła, że mogła opisać sytuację zgodnie z tym, co widziała na własne oczy. Pocięte fragmenty wywiadu ze Seleznewem zostały później także wykorzystane przez rosyjską propagandę.

Co istotne, Rosjanie wielokrotnie sugerowali, że zaatakowany przez nich szpital był niedziałającym szpitalem numer jeden, tymczasem BBC w ramach przeprowadzonego przez siebie śledztwa, ustaliło, że był to szpital oznaczony numerem trzy. Rosjanie twierdzili również, że zbombardowany przez nich szpital został przejęty przez pułk Azow, a jego żołnierze zmusili przebywające w nim kobiety do przyjęcia roli żywych tarcz. Tym tezom przeczą jednak słowa samej Wyszemirskiej, która potwierdziła, że w chwili ataku wojsk rosyjskich szpital w pełni funkcjonował, a w budynku, w którym przebywała, nie było żadnych ukraińskich żołnierzy. Przyznała jednak, że widziała ukraińskich wojskowych na oddziale onkologii, który mieścił się w budynku naprzeciwko porodówki.

Rosjanie z wywiadu z Seleznewem wyciągnęli również jej uwagi o podające w wątpliwość nalot bombowy. W ocenie kobiety "dźwięk, jaki wydaje samolot lecący nad głową, jest nie do pomylenia", a w dniu ataku miała go nie słyszeć. Rosjanie stwierdzili więc, że do ataku bombowego nie doszło, a szpital ostrzelać mieli sami Ukraińcy. Dziennikarze AP nagrali jednak materiał wideo, w którym słychać nadlatujący samolot, a atak z powietrza potwierdzili również będący na miejscu zdarzenia żołnierz, jak i policjant.

Co więcej, na zdjęciach ze szpitala widnieje również ogromny krater, który zdaniem ekspertów mógł zostać utworzony jedynie na skutek ładunku spuszczonego przez bombowce.

Wyszemirska twierdzi, że nie może obwiniać rosyjskiej propagandy za wykorzystanie tych fragmentów jej wypowiedzi, o czym powiedziała: "Osobiście nie widziałam tego krateru, ale widziałam nagranie z nim. W rzeczywistości nie mogę nikogo winić, bo nie widziałem na własne oczy, co wywołało eksplozję".

Na koniec rozmowy influencerka podkreśliła, że otrzymała wiele słów wsparcia, jednak nadal doświadcza również hejtu. Odwrócili się od niej nawet niektórzy przyjaciele. "Niektórzy mówili, że jestem aktorką, inni, że kłamię, że nie było nalotów. Szkoda, gdy ludzie, których znam, wierzą w coś, czego nie zrobiłam" – podsumowała.

onet.pl

Kończy się epoka "Republiki Kekkonena" – ocenił jeden z komentatorów radia Yle. Tzw. "Kekkossłowacja Ludowa", jak potocznie mówili Finowie, odnosi się do statusu tego nordyckiego kraju za czasów zimnej wojny, będącego przez około ćwierć wieku pod wodzą prezydenta Urho Kekkonena (1956-1981). Kekkonen, jako kontynuator linii prezydenta Juho Kusti Paasikiviego (1946-1956), realizował politykę równowagi oraz przyjaznych stosunków Finlandii ze wschodnim sąsiadem, ZSRR.

Finlandia po II wojnie światowej nie stała się republiką radziecką ani nie przynależała do Układu Warszawskiego. Jednak zależność od ZSRR, określana jako "finlandyzacja" (termin niechętnie używany przez Finów), wiązała się z ograniczeniami, które wschodnie mocarstwo narzucało słabszemu sąsiadowi (przede wszystkim w prowadzonej polityce zagranicznej i militarnej) w zamian za brak ingerencji w sprawy wewnętrzne.

Zgodnie zaś z porozumieniem z 1948 r. "o przyjaźni, współpracy i pomocy", Finlandia obiecała przystąpić do walki, w razie próby ataku innego państwa na ZSRR przez jej terytorium. Z drugiej strony Armia Czerwona miałaby pomóc Finlandii w odparciu ataku.

Finlandia próbowała w trakcie zimnej wojny być neutralna, ale "było to trudne ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo ZSRR". Helsinki wybrały drogę dyplomacji i rolę łącznika między mocarstwami – podkreśla się również w raporcie fińskiego ministerstwa spraw zagranicznych poświęconemu historii fińskiej dyplomacji.

Szwecja nie przystąpiła pierwotnie do NATO w 1949 r., z powodu Finlandii, dla której było to niemożliwe – przyznała w niedzielę premier Szwecji Magdalena Andersson po tym, jak jej partia socjaldemokratyczna wyraziła poparcie dla członkostwa kraju w Sojuszu.

Po upadku żelaznej kurtyny oba kraje wstąpiły w połowie lat 90. do Unii Europejskiej, a w Finlandii realizowano tzw. linię "opcji-NATO", czyli zachowania możliwości ubiegania się o członkostwo, gdy wymagać będzie tego środowisko bezpieczeństwa. Rolę łącznika między Wschodem a Zachodem podtrzymywano, gdy strona rosyjska straszyła konsekwencjami za ewentualne wejście do NATO.

Niektórzy fińscy politycy uważali również, że do NATO należało wstąpić w latach 90. razem z krajami Europy Środkowo-Wschodniej, "gdy Rosja była słaba".

"Ukraina otworzyła Finlandii okno do NATO, a jak długo trwa opór Ukraińców, tak długo pozostaje ono otwarte" – skomentował serwis polityki "Verkkouutiset".

Wspólna deklaracja prezydenta Sauliego Niinisto oraz premier Sanny Marin złożona w niedzielę była pełna symboliki. "Finlandia wchodzi w nowy okres i choć przyszłość trudno przewidzieć, to jako członek NATO, będziemy mogli oddychać swobodnie" – napisał dziennik "Ilta-Sanomat".

"Szybkość wejścia na ścieżkę do NATO zaskoczyła wielu Finów, z pewnością też Putina" – poinformował z kolei dziennik "Kauppalehti".

Dla fińskiego prezydenta, który od 2012 r. utrzymywał częste kontakty z Putinem, rozstrzygające o decyzji o wejściu do NATO były oświadczenia przywódcy Rosji przedstawione w grudniu 2021 r., odnoszące się do żądań gwarancji udzielonych przez Zachód i nierozszerzania Sojuszu.

"Rosja postrzega Finlandię jako część swojej strefy wpływów"– mówił Niinisto w wywiadzie dla "IS". "To był punkt zwrotny" – przyznał prezydent, przypominając, że Finlandia i Szwecja były militarnie niezaangażowane "z własnej woli".

Dziennik "Iltalehti" zwrócił uwagę, że wpływ na zmianę stanowiska fińskich władz w sprawie NATO przypieczętowała nie tylko rosyjska agresja na Ukrainę, ale też kwestie praktyczne. Wcześniej przez lata tylko jedna duża partia, tj. liberalna-konserwatywna Koalicja Narodowa (KOK), obecnie w opozycji, otwarcie opowiadała się za wejściem do NATO.

Premier Sanna Marin, liderka socjaldemokratów – przypomniała gazeta – od dłuższego czasu "była zaniepokojona" tym, że Finlandia (będąca poza NATO) podczas spotkań przywódców UE jest spychana na bok w sprawach dotyczących polityki obronnej. 21 z 27 państw UE jest także członkiem NATO.

Także z punktu widzenia relacji gospodarczych, członkostwo w NATO otworzy Finlandię na inwestorów. Finlandia, poza NATO, tuż przy Rosji, staje się mniej pewna – wynika z sondażu przeprowadzonego wśród krajowych ekonomistów.

onet.pl

Wojna w Ukrainie trwa już 84. dzień. Rosjanie, którzy zaatakowali sąsiedni kraj, ponoszą na froncie ogromne straty. Wojska ukraińskie systematycznie zabierają z pola walki ciała poległych - w tym Rosjan - które trafiają do wagonów-chłodni i czekają na to, by ktoś je odebrał. W tym samym czasie ukraińskie władze, przy wykorzystaniu sztucznej inteligencji, identyfikują zmarłych rosyjskich żołnierzy. 

Jak podał ukraiński minister transformacji cyfrowej Mykhailo Fedorov, od początku wojny w ten sposób udało się zidentyfikować 300 zmarłych Rosjan. Informacje o ich losie są następnie przesyłane bliskim poległych. - Wysyłamy wiadomości do przyjaciół i krewnych zmarłych - powiedział polityk w rozmowie z dziennikarką CNN Sarą Sidner. Jak przekazują władze, reakcje są skrajnie różne. 

- Mamy dwa cele. Pierwszym jest pokazanie Rosjanom, że wojna naprawdę trwa. Chcemy walczyć z rosyjską propagandą, pokazać im, że nie są tak silni, jak to przedstawiają w mediach i że Rosjanie naprawdę giną w tej wojnie. Po drugie dajemy im możliwość odebrania ciał z Ukrainy - tłumaczył Fedorov.

Minister przyznał też, że zdecydowana większość odbiorców reaguje negatywnie na informacje o śmierci ich bliskich. Nie jest to jednak smutek czy niedowierzanie, a groźby pod adresem Ukraińców. Z wiadomości wynika, że Rosjanie obwiniają ich o śmierć bliskich, chociaż to Rosja wypowiedziała wojnę sąsiedniemu krajowi. 

- 80 proc. rodzin odpowiada, że samodzielnie przyjadą do Ukrainy, żeby nas zabić. I że zasługujemy na to, co się nam przytrafiło - powiedział minister. Pozostałe 20 proc. to osoby, które dziękują za informacje o bliskich, z którymi nagle utracili kontakt, nie wiedząc, co mogło się stać. - Oni wyrażają wdzięczność. Mówią, że wiedzą o całej sytuacji. Wielu z nich zapewnia, że przyjadą odebrać ciała - dodał polityk. 

Ukraińcy wykorzystują sztuczną inteligencję nie tylko do identyfikowania poległych, lecz także Rosjan, którzy dopuścili się przestępstw. W tym celu potrzebne jest wyraźne zdjęcie danej osoby. Następnie system przeszukuje zdjęcia udostępniane we wszystkich mediach społecznościowych. W aż 300 przypadkach udało się uzyskać zgodność wizerunku.

gazeta.pl

W 2019 roku brytyjski periodyk ekonomiczny The Economist ogłosił koniec inflacji. W specjalnym numerze redaktor ekonomiczny Henry Curr pisał, że: „Inflacja traci swoje znaczenie jako wskaźnik. Dziś śmiertelny zabójca zaginął. Większość gospodarek nie zmaga się już z niekontrolowanymi cenami. Zamiast tego wielu uważa, że inflacja jest zbyt niska, biorąc pod uwagę cele inflacyjne”. Słowa te padły na rok przed wybuchem pandemii COVID-19. Natomiast dyskusje na temat niskiej inflacji były w centrum debaty ekonomicznej od około 20 lat. Przykładowo, w 2003 roku amerykański ekonomista Kenneth Rogoff ogłosił czas światowej dezinflacji (spadku globalnej inflacji z 30 proc. do 4 proc. w około 10 lat).

Do 2019 roku w krajach rozwiniętych dominowały trzy długookresowe trendy – malejąca inflacja, spadające stopy procentowe (realnie sięgnęły ujemnych poziomów) oraz stagnacja gospodarcza. Taka kondycja gospodarki okrzyknięta została przez ekonomistę Lawrenca Summersa mianem sekularnej stagnacji. Summers twierdził, że gospodarki zmagają się z permanentnym deficytem popytu – słaba konsumpcja i niskie inwestycje utrzymują PKB na poziomie niższym niż potencjalny. Dla Summersa rozwiązaniem nie mogło być dalsze obniżanie stóp procentowych. Ekonomista proponował, aby rząd zaczął zwiększać wydatki publiczne.

Równocześnie pojawiło się wiele konkurencyjnych hipotez, które tłumaczyć miały spowolnienie. Historyk gospodarczy Robert Gordon sugerował, że winny jest słabnący postęp technologiczny. Niski wzrost produktywności miał być konsekwencją malejących zysków z rewolucji cyfrowej (większość przełomowych technologii zostało wdrożonych w latach 90. XX wieku). Ekonomiści z Bank of International Settlements twierdzili z kolei, że winna jest polityka pieniężna i zadłużenie. Niskie stopy procentowe sprzyjają akumulacji długu, a wyższe zadłużenie zwiększa ryzyko wpadnięcia gospodarek w pułapkę długu. Zapożyczone przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe przestają być produktywne.

W dyskusjach o sekularnej stagnacji dominowało ciche założenie, że zbyt niska inflacja jest problemem. Z perspektywy konsumenckiej takie stwierdzenie może wydawać się podejrzane. Jednak ekonomiści są raczej zgodni co do tego, że umiarkowanie wysoka inflacja jest symptomem zdrowej gospodarki. Dlaczego? Jeżeli gospodarka rośnie, to zwykle wraz z nią rosną ceny. Wynika to z prostych mechanizmów. Po pierwsze, rośnie popyt konsumencki, więc firmy skłonne są do podwyższania cen. Po drugie, pracownicy otrzymują podwyżki wynagrodzeń, co zwiększa koszty produkcji, a w konsekwencji także ceny. Brak inflacji jest więc sygnałem, że z gospodarką dzieje się coś niedobrego.

Wybuch pandemii COVID-19 odwrócił długookresowy trend inflacji. Państwa zapożyczyły się na rekordową skalę. Banki centralne zaczęły masowo skupować aktywa od sektora finansowego (głównie obligacje rządowe). Tym samym w systemie bankowym pojawiła się gigantyczna nadpłynność. Reakcja władz publicznych była niezbędna. Bez interwencji fiskalnej i pieniężnej żadne państwo nie byłoby w stanie finansować kolejnych tarcz antykryzysowych. Czekałoby nas dramatyczne bezrobocie i miliony tragedii ludzkich. W 2021 roku mamy jednak silną dynamikę PKB, niskie stopy bezrobocia i sprzyjające prognozy na przyszłość. Wyjście z kryzysu jest wyjątkowo gładkie.

Tegoroczna inflacja ma jednak własną specyfikę. Jeżeli rozbijemy wskaźnik cen na różne kategorie usług i towarów, to zobaczymy, że najsilniej drożeją niektóre z nich, w szczególności energia. W listopadzie ceny energii wzrosły wzrosły o 30 proc. w Stanach Zjednoczonych, o 18,3 proc. w Polsce oraz o 24,2 proc. wśród państw OECD. Równocześnie inflacja CPI wzrosła kolejno o 6,2 proc. w Stanach Zjednoczonych, 6,8 proc. w Polsce oraz 5,2 proc. w całym OECD. Kiedy wyłączymy ceny energii oraz żywności, to wzrosty cen wynoszą 4,5 proc. w Polsce, 4,6 proc. w USA oraz 3,5 proc. w OECD. Widzimy więc, że dużą rolę w dynamice cen odgrywa energia.

Stąd wniosek, że na ogólny poziom inflacji duży wpływ ma gospodarka globalna. Konkretnie, pojedyncze państwa importują wysoką inflację ze światowych rynków energii. Dlaczego ceny energii rosną? Niektórzy uważają, że winnym jest polityka klimatyczna, która osłabia inwestycje w pewne źródła energii (głównie węglowe i gazowe). Jak przekonuje jednak historyk Adam Tooze, taka perspektywa jest błędna. Ceny energii rosną głównie ze względu na decyzje inwestycyjne wywołane drastycznym spadkiem cen gazu w 2014 roku. Dodatkowo, w ostatnich latach sektor energetyczny w Stanach Zjednoczonych zaczął skupiać się na wypłacaniu dywidend akcjonariuszom, zamiast na tworzeniu nowych inwestycji.

Dane wskazują jednak, że nawet bez cen energii oraz żywności inflacja znajduje się w większości miejsc na świecie powyżej celu. Mówi o tym wskaźnik inflacji bazowej. Dlaczego? Ekonomiści mają kilka potencjalnych wytłumaczeń:

Niektórzy zwracają uwagę na to, że inflacja to nieunikniona konsekwencja otwarcia gospodarek. Wraz z pojawieniem się szczepionek i zniknięciem obostrzeń ludzie realizują odłożony popyt. Ponownie podróżują, chodzą do restauracji, odwiedzają kina i teatry. Równocześnie przedsiębiorstwa nie nadążają za wzmożonym popytem, więc ceny towarów i usług rosną. Dodatkowo, na dynamikę inflacji oddziałuje efekt statystycznej bazy. Rok temu ceny były wyjątkowo niskie, więc w tym roku w ujęciu rocznym są relatywnie wysokie. Taka argumentacja przedstawiana jest chociażby przez Europejski Bank Centralny.

Inni ekonomiści twierdzą, że obecne wzrosty cen wynikają z wąskich gardeł w globalnych łańcuchach dostaw. Bank of International Settlements opublikował w listopadzie analizę, w której tłumaczy problem równoczesnym wystąpieniem dwóch zjawisk. Po pierwsze – zmianą struktury popytu, który gwałtownie odbił w 2021 roku. Ludzie kupują dziś więcej towarów niż usług. Natomiast ceny towarów są bardziej elastyczne niż usług, więc inflacja wzrosła. Po drugie – efektem bicza (z ang. bullwhip effect). Przedsiębiorstwa zaczęły tworzyć nadmierne zapasy, aby zabezpieczyć się przed wzrostem popytu. To z kolei pogłębiło problem wąskich gardeł.

Ciekawą hipotezę przedstawił amerykański ekonomista Robert Reich. Twierdzi on, że inflacja jest napędzana przez oligopolistyczne gałęzie gospodarek. Reich pisze: „Największym winnym rosnących cen, o którym się nie mówi, jest coraz większa ekonomiczna koncentracja amerykańskiej gospodarki” i podaje przykład Pepsi oraz Procter&Gamble. Obydwie korporacje ogłosiły w tym roku wzrost cen swoich najważniejszych produktów. Równocześnie, dodaje ekonomista, we wrześniu Procter&Gamble zanotowało rekordowe marże ze sprzedaży, a Coca Cola planuje wypłaty wysokich dywidend,

Powyższe wyjaśnienia wysokiej inflacji trudno traktować jako konkurencyjne. Stanowią raczej komplementarne perspektywy. Na pytanie – „dlaczego inflacja jest wysoka?” – trudno odpowiedzieć jednym zdaniem, ponieważ inflacja nie jest jednolitym wskaźnikiem. Inflacja to miernik centralnego rozkładu cen. I jak każda średnia – pokazuje uogólniony obraz świata. Taki argument rozkłada na czynniki pierwsze na swoim blogu ekonomista Blair Fix. Jakie to ma znaczenie? Jeżeli inflacja nie jest traktowana jako jednolity wskaźnik, to mówi nam wiele o strukturalnych zmianach w gospodarce. Zdaniema Fixa wzrosty cen faworyzują największe podmioty gospodarcze, więc redystrybuują dochód od słabszych do silniejszych.

obserwatorfinansowy.pl